Doktorant jednego z uniwersytetów napisał do mnie list, wskazując zarazem, że jest regularnym czytelnikiem mojego bloga. Zapytałem, czy mogę jego treść opublikować, bo jest ona kluczowa dla mających miejsce w naszym środowisku zjawisk, które oczekują na tak hucznie zapowiadaną przez resort nauki i szkolnictwa wyższego zmianę jakości nauki, badań, dydaktyki. Autor tego listu pisze:
"Chciałbym się odnieść w swoich przemyśleniach do zmiany ustawowej, która miała stworzyć podwaliny pod rywalizację kandydatów na stanowiska naukowe, naukowo-dydaktyczne w państwowych uczelniach i instytutach naukowych. Otóż zgodnie z literą obowiązujących przepisów na każde stanowisko w uczelni państwowej, dziekan czy dyrektor jednostki ma obowiązek rozpisywać konkurs w sytuacji, gdy kończy się okres zatrudnienia osoby dotychczas na tym stanowisku pracującej. Wydawałoby się, że twórcom przepisów zależało na zdyscyplinowaniu naukowców i zdopingowaniu ich do wytężenia wysiłków nakierowanych na rozwój, a także umożliwienie wymiany kadry, na lepszą, zdolniejszą, ale jak to ma się do rzeczywistości?
Sytuację można podzielić na dwa przykłady
1. Kandydat na stanowisko naukowe (rozpatruję tutaj tylko stanowisko asystenta i adiunkta) jest zdolny, być może wybitny (raczej nie zakładam, że osoby przeciętne są w stanie ubiegać się o takie pozycje), ale nie posiada odpowiednich kontaktów „pozanaukowych”.
2. Kandydat jest dobry, a może nawet tylko przeciętny, albo wręcz słaby, ale ma odpowiednie kontakty lub zazwyczaj już obejmował konkursowe stanowisko, lecz mimo upływu okresu zatrudnienia nie był w stanie stworzyć wiekopomnego dzieła.
W przypadku kandydata nr 1, szans na objęcie stanowiska naukowego ma niewiele. Przyjmując, że co dwudziesty konkurs jest rozpisywany przejrzyście, z sensownymi wymaganiami, to licząc populację kandydatów bez odpowiednich „kontaktów” – rywalizacja może przybrać wymiary wręcz walki bokserskiej.
W przypadku kandydata nr 2, bez względu, co by się nie wydarzyło (negatywna opinia wydziałowej komisji oceniającej, brak zaawansowania pracy naukowej na stopień itd.), to i tak stanowisko otrzyma.
Śledząc wydarzenia w swojej dyscyplinie naukowej zauważyłem, że nowe przepisy niczego konstruktywnego nie wniosły, więc, po co je było wprowadzać? Na usta cisną się tylko stwierdzenia, że i z tym jest jak w Polsce ze wszystkim. Słabo. Bez głowy.
Obecnie adiunkt ma 9 lat na uzyskanie habilitacji z możliwością warunkowego przedłużenia okresu zatrudnienia, gdy ma gotową pracę habilitacyjną, złożoną do druku, wydrukowaną lub wszczęty przewód habilitacyjny – a jaka jest rzeczywistość? Bywa tak, że zwalnia się adiunkta bez habilitacji, po czym - zamiast rozpisać konkurs na wakujące stanowisko - przeforsowuje się ze względów pozanaukowych, np. społecznych (bo np. ma ciężką sytuację rodzinną) zamianę stanowiska na starszego wykładowcę. Mimo, że owa osoba nie ma szans na habilitację (mizerny dorobek), ba, nawet nie ma w planach podjęcia wysiłków zmierzających do poprawy dorobku lub przygotowania rozprawy. Taka osoba jest spokojna, bo dostała etat na 2, 3, 5 lat.
Inny przykład, nagminny, to rozpisywanie konkursu na adiunkta pod osobę, która dotychczas to stanowisko obejmowała. Oczywiście nie ma w tym niczego złego, jeśli komisja konkursowa oceni dorobek takiej osoby za najlepszy, najkorzystniejszy dla uczelni, ale co jeśli jej podanie jest jedyne? Nie może być inaczej, bo w prawie każdym konkursie wymagania są tak wyspecyfikowane, żeby nikt inny złożyć swojej aplikacji nie mógł (aż wstyd przytaczać tutaj takie wymagania, ale bywają różne, począwszy od nietypowego wykształcenia np. mgr z fizyki i muzyki, czy studia podyplomowe z logopedii na… matematyce (sic!), aż po szczegółowe, wydanie książki o objętości XYZ w języku rumuńskim).
Dobry, solidny kandydat, ale w świetle wymagań konkursowych, totalnie przeciętny, bo przecież nie ma publikacji w języku rumuńskim, tylko publikuje w dziwnych językach typu angielski czy niemiecki, nie ma szans… ". (...)
"Nie powinienem mieć pretensji do nikogo, bo świadomie wybrałem drogę. Miałem jednak w tym wszystkim nadzieję, że przy dobrym dorobku, bliskim sfinalizowaniu doktoratu, moje szanse na wygraną w „jakimś” konkursie będą rosły. Okazuje się, że nic bardziej mylnego. Przez ostatnie dwa lata w „mojej” jednostce odbyły się dwa konkursy asystenckie. Żaden z kandydatów nie miał takiego dorobku naukowego jak ja, żaden nie miał nawet w połowie przygotowanej rozprawy, ale… są wieloletnimi pracownikami i nie przystoi się ich pozbywać." Na co, Panie Profesorze, te wszystkie zmiany ustawowe? Sądzę, że z nową ustawą o stopniach naukowych będzie podobnie, wszakże to Polacy w słyną z kombinatorstwa… Kto wie czy to u nas nie będzie jeszcze łatwiej, z czasem oczywiście, uzyskiwać habilitacje, niż w przytaczanej przez Pana Słowacji.
Doktorant słusznie pyta, co ma uczynić ktoś, kto naprawdę kocha pracę naukową? Co ma zrobić doktorant, któremu dziekan odmówił przyznania stypendium naukowego, gdyż podjął pracę zawodową na więcej niż pół etatu, poza uczelnią, by utrzymać się przy życiu? Co ma zrobić doktorant, który miał na uczelni świetne wyniki, a mimo to został uznany, jako persona non grata, bo nie kombinował, nie oszukiwał?
Wiele osób w takiej sytuacji rezygnuje ze studiów doktoranckich, co wykazuje także raport z badań, jakie prowadził tylko w odniesieniu do studiów doktoranckich na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie zespół pod kierunkiem prof. Józefa Górniewicza. Spadek zainteresowania studiami doktoranckimi na pedagogice wyniósł tam przed kilku laty ponad 40%. Pasjonaci nauki muszą przecież gdzieś podjąć pracę na pełen etat, by mieć środki do życia, chociaż wcale nie muszą z tego powodu rezygnować ze swoich dotychczasowych zamiłowań. Jedną z takich dróg jest przygotowywanie rozprawy doktorskiej w trybie indywidualnym, eksternistycznym, poza strukturą uczelni.
Większości młodych osób wydaje się, że w takiej sytuacji nie mogą liczyć na niczyje wsparcie. Same zatem finansują udział w konferencjach, wydawanie rozpraw monograficznych i same też zabiegają o to, by redakcje czasopism przyjęły ich tekst do druku. Prawdą jest, że do czasu reformy były w beznadziejnej sytuacji, gdyż takie osoby nie tylko nie mogły ubiegać się o granty badawcze w MNiSW (tu konieczne było zakorzenienie w instytucji akademickiej), ale i jeszcze nie wolno im było prywatnie finansować przewodu doktorskiego, by przeprowadzić go na własny koszt w uczelni publicznej.
Zmiana jednak nastąpiła, i to radykalna. Od 2011 r. można aplikować o środki na badania naukowe do Narodowego Centrum Nauki w Krakowie i nie trzeba być z tego tytułu zatrudnionym w szkolnictwie wyższym! Warto o tym wiedzieć. Konkursy są rozpisywane systematycznie, toteż najlepsze projekty naukowe zyskują poważne wsparcie finansowe, adekwatne do planowanych zadań badawczych! Już nie ma ograniczenia, jak miało to miejsce w przypadku dawnych grantów promotorskich, że po pierwsze, musiał być otwarty przewód doktorski, a po drugie, koszty projektu badawczego nie mogły przekraczać kwoty 20 tys. zł. Dzisiaj takich ograniczeń już nie ma. Można realnie (ale nie z sufitu) planować koszty własnych badan naukowych do rozprawy doktorskiej.
Doktorantom eksternom, którzy są niejako outsiderami w szkolnictwie wyższym i funkcjonują na marginesie życia naukowego, jest niesłychanie trudno przekonać do wartości swoich dokonań środowisko akademickie. Gdyby prowadzili zajęcia dydaktyczne, to mieliby informację zwrotną, tak od innych naukowców, jak i od studentów na temat tego, jaką wartość mają ich dociekania badawcze. A tak, tworzą w osamotnieniu, chociaż w relacjach bliskich humboldtowskiemu modelowi pracy naukowej, bo w bezpośrednim kontakcie ze swoim opiekunem naukowym (promotorem pracy). W takiej sytuacji ciężar wsparcia spada niejako na opiekuna ich pracy naukowo-badawczej. Czy każdemu promotorowi zależy na tym, czy widzi w tym sens i odczuwa taką potrzebę? Ilu promotorów staje się dla swoich doktorantów-outsiderów mecenasami ich talentu i zaangażowania?
Rację ma Doktorant, że konkursy na stanowiska w publicznym szkolnictwie wyższym wciąż są obciążone pozostałością minionego ustroju, braku standardów zorientowanych na troskę o naukę, o wspólne dobro, jakim powinien być też wizerunek własnej jednostki akademickiej. Nadal obowiązują: prywata, kolesiostwo, układy, "akademicka winda" wynosząca tylko swoich do góry. Tego jednak nie zmieni się w ciągu kilku miesięcy, ani też kilku lat. Nie usprawiedliwiam tej sytuacji. Musimy na nią zwracać uwagę. Kluczową rolę powinien odgrywać tu rektor uczelni, który dysponuje, jako jedyny, instrumentami rozliczania dziekanów z ich polityki kadrowej.
Jeśli kierownicy jednostek nie są zainteresowani poziomem nauki, wysokim statusem kierowanej przez siebie (nie dla siebie) akademickiej struktury, bo są tak bardzo uwikłani w owe układy, zależności i ciche zobowiązania, to nie tylko źle świadczy o nich samych, ale i prowadzi ową jednostkę do naukowej klęski, niezdolności do konkurowania w nauce, na rzecz podtrzymywania status quo, bycia firmą kształcącą i jako taka troszczącą się o swoich, dla siebie, a to z nauką niewiele ma wspólnego. Czeka nas zatem długi, powolny, ale jednak już rozpoczęty proces przemian, w wyniku których coraz czytelniejsze będzie to, WHO IS WHO.