07 sierpnia 2011

Po co wracać do sprawy egzaminów wstępnych sprzed 10 lat?


Kiedy zgłosił się do mnie dziennikarz TVN z zapytaniem, czy udzielę wypowiedzi na temat tego, co wydarzyło się 10 lat temu w Uniwersytecie Łódzkim po złożeniu przez część nieprzyjętych na studia psychologiczne kandydatów skargi do komisji rekrutacyjnej na błędy w II części testu, stwierdziłem, że nie ma sensu do tego wracać, skoro wnioski z mających wówczas błędów, nie są dzisiaj nikomu i do niczego potrzebne. Wywiadu jednak udzieliłem, skoro stanąłem w 2001 r. po stronie pokrzywdzonych. Ten sam test obowiązywał bowiem dla kandydatów na pedagogikę. Bezpośrednio obserwowałem ich konsternację na treść niektórych poleceń, która nie wynikała z braku ich wiedzy, tylko zdziwienia, że oczekiwano wybrania "ich zdaniem najlepszej odpowiedzi". W przypadku niektórych z 50 sytuacji wychowawczych ubiegający się o indeks mieli wybrać jedną z pięciu odpowiedzi, która w świetle ich opinii jest najbardziej prawdopodobna. Tym samym, dokonując subiektywnego wyboru w odniesieniu do sytuacji hipotetycznej, mieli prawo kierować się własnym doświadczeniem, osobistym sposobem postrzegania relacji szkolnych, aniżeli obiektywną wiedzą na dany temat. Wspomniana część testów miała ponoć badać przydatność wypełniających je osób do zawodu pedagoga/psychologa.

Błąd konstruktora niektórych zadań tego testu był oczywisty. Sądy przypuszczające nie mogą być oceniane w kategoriach prawdy lub fałszu. Wybitny autorytet w psychologii prof. Jan Strelau zwraca uwagę na to, że psycholog powinien zadbać o szczególnie poprawne przeprowadzenie procedury ustalania trafności treściowej testu. Szczególnie starannie muszą być pod tym względem sprawdzone testy przydatności zawodowej. Jak na ironię losu, akurat ta część testów tych wymogów nie spełniła. Błędów w tym teście było kilka. Władze uczelni zostały zatem postawione przed niezwykle trudną sytuacją. Przyznanie racji odwołującym się musiałoby spowodować przyjęcie co najmniej kilkudziesięciu (jeśli nie kilkuset) osób więcej, niż przewidywał limit. Niektórzy kandydaci "grozili" skierowaniem pozwu do Sądu Administracyjnego. Co gorsza, o ocenę poprawności tych testów władze poprosiły tych, którzy je skonstruowali i dopuścili do użytku na okoliczność egzaminów wstępnych. Tak więc sprawcy tego zamieszania byli ich sędziami.

Po co wracać do tego dzisiaj? Dziennikarze analizują sprawy bulwersujące przed laty opinię publiczną, dociekając ich następstw. Sprawców tego błędu nie ma już w UŁ i nie dlatego, że było to skutkiem poważnych zawirowań w uczelni. Bez przesady. Trzeba było wyciągnąć z tego wydarzenia wnioski na przyszłość. Pewnie z programu dowiem się, jaki był bieg wydarzeń, o których nie mogłem wówczas wiedzieć. W następnym roku pedagodzy nie zgodzili się już na II część testu, poprzestając jedynie na I części, która bardzo dobrze sprawdzała wiedzę o świecie i społeczeństwie kolejnych kandydatów na studia. Zamiast fatalnego i feralnego w II części testu, mającego diagnozować przydatność do zawodu pedagoga, wprowadziliśmy rozmowy z kandydatami na podstawie ich analizy i interpretacji wybranej lektury pedagogicznej.

Reporterów ciekawi jednak to, czy ci, którzy wówczas odwoływali się od negatywnej decyzji komisji rekrutacyjnej, zostali przyjęci na studia i je ukończyli? Dzisiaj powinni już wykonywać swój upragniony zawód.

Od kilku już lat, wraz z wprowadzeniem w Polsce egzaminów zewnętrznych, a w tym przypadku państwowej matury, nie ma już egzaminów wstępnych na większość kierunków studiów. Uczelnie publiczne i niepubliczne (prywatne) przyjmują każdego, kto ma zdaną maturę z przedmiotów dodatkowych, wskazanych przez komisje rekrutacyjne jako konieczne dla kandydatów na dany kierunek studiów. Czy dzisiaj oceniamy to pozytywnie?

06 sierpnia 2011

Wykopalisko Jacka Fedorowicza wciąż aktualnych paradoksów codziennego życia (nie tylko) studentów














Znany satyryk, literat, publicysta, aktor i twórca audycji radiowych i telewizyjnych - Jacek Fedorowicz opublikował autobiograficzną książkę pt. JA JAKO WYKOPALISKO (Świat Książki, Warszawa 2011). Jest to ciekawa lektura dla wielbicieli(-ek) jego talentu, wyjątkowego poczucia humoru, ale także dla osób, które swoje dzieciństwo i dojrzałość przeżywały w okresie PRL.

Inspiracją do napisania po części wspomnieniowej książki, stał się znaleziony przez niego na dnie jednej z szaf maszynopis z 1972 r., który powstał z potrzeby zarejestrowania istotnych wydarzeń z własnego życia, choć wówczas bez szans na ich opublikowanie. Był to okres stalinizmu przechodzącego w tzw. "realny socjalizm", który był pełen ludzkich dramatów, patologii i wypaczeń, zaprzeczających wszystkiemu, co głosiła językiem propagandy marksistowsko-leninowskiej monistyczna władza. Skutkowało to w dorastającym pokoleniu młodzieży konformizmem i/lub oporem.

Jak pisze J. Fedorowicz: Niestety czasy były takie, że trzeba było nie tylko posługiwać się tym językiem, ale jeszcze udawać, że się wierzy w to, co się mówi.(s.22-23)

Autor wspomina swoich przyjaciół z okresu studiów, w tym wysokiego dostojnika we władzach uczelnianych ZMP, który "robił tylko to, co w akcjach zetempowskich uważał za słuszne. Nie zanudzał i nie szkodził. A to było bardzo dużo"(s. 28), cenzorów jego tekstów czy scenariuszy programów estradowych, by mógł mimo wszystko mówić tyle, ile mu pozwalali, ale zarazem nic z tego, co oni by chcieli, żeby on i występujący z nim mówili swojej publiczności. Od kilkunastu lat nie mamy w Polsce cenzury, ale jej rolę przejęła autocenzura, jeśli brać pod uwagę to, o czym pisałem poprzednio, czyli tzw. poprawność polityczną.

Fedorowicz opisuje postawy studentów, którzy na nic nie mieli kasy, więc żeby przeżyć, podrabiali numerki obiadowe, jako że studiowali w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. "Ewentualnego prokuratora -pisał wówczas do sztambucha J. Fedorowicz - który chciałby nas, fałszerzy, pociągnąć do odpowiedzialności, informuję, że WSE przeznaczało na całodzienne wyżywienie studenta na oko tak gdzieś 50, 60 groszy, więc straty państwowe wynikające z naszych nadużyć były minimalne. Znacznie większą stratą, naszą tym razem, są zapewne dolegliwości żołądkowe, które po latach zaczynają nękać byłych studentów trutych systematycznie przez wyżej wspomnianą stołówkę i permanentnie niedokarmionych".(s. 135)

Niektórzy studenci tak się wyrobili w umiejętnościach graficznych, że potrafili wymalować sobie nawet bilety do kina czy legitymację z kompletem stempli do dyskusyjnego klubu filmowego. Dzisiaj niektórzy podrabiają różnego rodzaju dokumenty na wysokiej klasy kserokopiarkach. Zmianie zatem uległa jedynie technika ich podrabiania.

Fedorowicza śmieszyło ponad 40 lat temu to, co także dzisiaj budzi w nas irytację, a mianowicie konieczność dokonywania w instytucjach państwowych wielu różnych, a zbytecznych zakupów, byle tylko wydać przydzielone z końcem kalendarzowego toku pieniądze "i uratować tym samym plan finansowy"(s. 137)

Jest jednak w tej autobiografii pedagogiczne przesłanie do współczesnej młodzieży, które zacytuję, gdyż w pełni się z nim utożsamiam w obliczu braku w naszym kraju dekomunizacji, także w pedagogice:

"Oczywiście wiem, że wszyscy wzdychający do przeszłości de facto tęsknią tylko za tym, że kiedyś byli młodzi, piękni, silni, sprawni, a dziś szkoda gadać, wiem, że gdyby ich spytać, czy chcieliby, żeby o ich losie, a czasem nawet życiu decydował jakiś (pardon!) kretyn za biurkiem sekretarza partii albo (przepraszam ponownie) bandyta z legitymacją SB w kieszeni, to odpowiedzieliby, że jednak by nie chcieli, ale obawiam się, że gdy dzisiejsza młodzież słyszy wciąż pochwały starych czasów, a w dodatku ogląda na okrągło filmy wyprodukowane za Peerelu, nawiasem mówiąc, niekiedy świetnie zrobione, to gotowa jest uwierzyć, że komunizm nie był taki zły. I mnie - ilekroć piszę o tamtych latach i obsesyjnie podkreślam ich ogólny brak urody - nie chodzi o to, żeby młodzież głaskała mnie po głowie i mówiła, oj, tak, dziadku, przeżyłeś straszne rzeczy, tylko - co podkreślam wężykiem - żeby nie dała się nigdy w przyszłości otumanić (pięknie przecież brzmiącym!) ideom komunistycznym, które realizowane bez sprzeciwu, muszą doprowadzić w konsekwencji do Korei Północnej."(s. 140)

Wielbiciele polskiego kina i kabaretu znajdą tu interesujące wspomnienia o Zbyszku Cybulskim czy Bogumile Kobieli, z którymi współpracował J. Fedorowicz. No i jest też jakże aktualna refleksja na temat jakości stanowionego w naszym kraju prawa: "ogromne tomy Przepisów Państwowych, które regulują nasze życie codzienne, są tak pomyślane, aby każdy z nas był przestępcą."(s.152) Przestrzega zarazem, że w świecie show-biznesu, a ja dostrzegam, że także w wyższych szkołach prywatnych, nie należy polegać na obietnicach słownych naszych pracodawców, ale podpisać umowę i wziąć zaliczkę. To bowiem jest typowo polskie, że wielu założycieli kombinuje, jak nie płacić podatków, przysługującego nam odpisu na ZUS czy ubezpieczenie zdrowotne.

Fedorowicz wyjaśnia także sens słowa chałtura: "to coś takiego, co robi się lewą ręką i inkasuje dużo pieniędzy"(s.196). Istotnie, wielu nauczycieli akademickich tak właśnie ją uprawia na pedagogice w szkolnictwie prywatnym.

05 sierpnia 2011

Od kiedy to poprawność polityczna ma stanowić o tym, co jest zgodne z nauką?

Powracam do skandalicznego ataku środowisk homoseksualnych na profesora Aleksandra Nalaskowskiego z UMK, które skierowały do JM Rektora UMK żądanie wyciągnięcia w stosunku do Profesora konsekwencji służbowych (pozbawienie funkcji dziekana Wydziału Nauk Pedagogicznych, może nawet ograniczeniem praw do kształcenia młodzieży?) za wyrażoną przez Niego opinię dla portalu www.fronda.pl na temat tego, dlaczego osobiście jest przeciwny powierzaniu zastępczej opiece osieroconych dzieci parom homoseksualnym.

Temat chętnie podjęła Gazeta Wyborcza, przywołując roszczenia powyższych środowisk z lubością, a zarazem otwierając w ramach "forum" możliwość anonimowym, różnej maści komentatorom, obrażania Profesora w sposób niesłychany, nie mający nic wspólnego z merytoryczną debatą naukową, ani też z dyskursem publicznym. To zadziwiające, że z jednej strony redakcja tej opiniotwórczej gazety chętnie publikuje przekłady współczesnych, światowej sławy filozofów, etyków, a z drugiej strony zabawia się pseudokonfliktem, podgrzewając go i o dziwo stając po stronie tych, którzy nie mają ani naukowych, ani społecznie użytecznych racji!

Kiedy czytałem w Rzeczpospolitej artykuł Piotra Zaremby pt. "Umysł w obcęgach"(28.07.2011) sądziłem, że to redakcja tej gazety bezzasadnie staje w obronie Profesora pedagogiki, by wykorzystać ją do własnej "wojny medialnej" z GW. Zajrzałem zatem do toruńskiego wydania Gazety Wyborczej, w którym w dn.20.07.2011 red. Maciej Czarnecki opisuje wspomnianą powyżej historię w sposób, który z bezstronnością nie ma nic wspólnego. Ponawiam zatem pytanie nie tylko o to, czy naukowiec ma prawo do własnych poglądów, ale także o to, od kiedy to tzw. poprawność polityczna ma być kryterium oceniającym pozytywnie lub negatywnie dorobek naukowy Profesora o niekwestionowanych przez najważniejsze w naszym kraju gremia, czyli Centralną Komisję Do Spraw Stopni i Tytuł, a także członkostwo w Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN osiągnięciach naukowych? (Na marginesie dodam, że w tzw. światowym wykazie cytowanych polskich humanistów nie ma ani jedej rozprawy wybitnej filozof Barbary Skargi, co w niczym nie umniejsza Jej rangi i znaczenia dla filozofii) Od kiedy to o naukowości mają decydować w tym kraju środowiska społeczne, polityczne i to bez względu na ich cele, misję, ideologie?

W tej sytuacji nie pozostanie naukowcom nic innego, jak odmawianie dziennikarzom wyrażania osobistych opinii, jak i dzielenia się wynikami własnych badań (a takie np. na temat postaw rodziców wobec osób o innej orientacji seksualnej po raz pierwszy A.Nalaskowski ujawnił, by potwierdzić, choć wcale tego czynić nie musiał, że w swoich prywatnych osądach nie jest w naszym społeczeństwie odosobniony!). Naukowiec może przekazywać swoje poglądy wszem i wobec, bez medialnej łaski, bo ta na "pstrym koniu jeździ". Na szczęście może pisać i wydawać własne książki, artykuły, a nawet prowadzić blog. Rolą prasy powinno być stanie na straży prawa wolności wypowiedzi, ale także nauki.

Udawanie, że się tego nie dostrzega i podgrzewanie atmosfery dyskursu publicznego oskarżeniami, że profesorowi i dziekanowi zarazem nie wolno głosić własnych poglądów, jest nie tylko zdumiewające. Otóż, gdyby Profesor wypowiadał się jako dziekan, to musiałby najpierw uzyskać w danej sprawie zgodę Rady Wydziału. To kurtuazja dzienikarzy sprawia, że kiedy informują o tym, kim jest autor wypowiedzi, często dodają jego funkcje czy inne godności. Jedni czynią tak po to, by podkreślić mocne strony autorytetu publicznego, inne zaś, by je przy tej okazji zdezawuować. I to jest obrzydliwe.

03 sierpnia 2011

Władza wykonawcza nie cierpi, jak jej ktoś patrzy na ręce, także ta pedagogiczna

Dzisiaj miałem możliwość oglądania spotkania Sejmowej Komisji Do Spraw Obrony z ministrem J.Millerem, a więc autorem (redaktorem) Raportu o przyczynach katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem w dn. 10.04.2010 r. Przedstawiciel władzy wykonawczej został poproszony o to, by odpowiedzieć na pytania posłów, którzy w naszym imieniu nie tylko stanowią prawo, ale i kontrolują tę władzę. Oj, a władza tego nie lubi. Co zatem czyni, by nie być poddaną temu procesowi? Przewodniczący posiedzenia zapowiedział, że pan minister ma ograniczony czas, gdyż musi jeszcze odbyć inne spotkanie.

Niestety, od czasów PRL niewiele się zmieniło w tym względzie. Od ponad 20 lat politycy, w tym rządzący deklarują, że szanują demokrację i są jej zwolennikami, byle jej mechanizmy, procedury czy normy ich samych nie dotyczyły. Długa zatem jest przed polskim społeczeństwem droga do demokracji, do szanowania przez każdą władzę praw przedstawicieli innej władzy. Wiele jeszcze musimy się nauczyć, by szanować opozycję, odmienność, różnice. W tym zakresie władze Ministerstwa Edukacji Narodowej są złym wzorem, bo nie znoszą krytyki, trudno więc, by "nadpsuta od głowy ryba" była w środowisku oświatowym zjadliwa i strawna.

Przypominam sobie z różnych kadencji władz tego resortu, jak zapraszane na spotkanie z członkami Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, już w pierwszych słowach deklaracji otwartości i chęci współpracy z profesorami pedagogiki zapowiadały, że . . . pani/pan minister przeprasza, ale ma na to spotkanie tylko 2 godziny, bo czekają ją/go kolejne rozmowy czy jakieś negocjacje. Władza już na wstępie zatem komunikuje, że cieszy się z tego zaproszenia, możliwości dialogu, wysłuchania naszych opinii czy pytań, po czym . . . nie ma dla nas czasu. Czas władzy jest niepodzielny. Ważne, że zostanie to spotkanie odnotowane, a nawet skomentowane jako niesłychanie ważne i cenne. Ot, chwyt propagandowo-socjotechniczny. Ileż odbyło się tzw. "ustawionych" spotkań władzy z tymi, którym de facto powinna ona służyć, ale potraktowała ich jako jej podwładnych? W czasie takich posiedzeń zawsze znajdzie się ktoś, kto zada tej władzy politycznie poprawne pytanie (z nią zresztą wcześniej uzgodnione), albo skomentuje negatywnie tych, którzy ośmielili się zakłócić swoimi pytaniami czy komentarzami dobre samopoczucie rządzących.

Trudno zatem dziwić się temu, że lekceważona, a przecież konstytucyjnie wybrana przez część tego narodu opozycja musi tworzyć własne komisje i poza Parlamentem poszukiwać wsparcia nie w walce z władzą, tylko o prawdę i zapisane w Konstytucji III RP wartości oraz prawa.

Podobnie jest w szkolnictwie wyższym, szczególnie prywatnym, gdzie zdarza się dość często, że założyciel (właściciel) szkoły nie szanuje organu władzy jednoosobowej, jaką powinien w niej suwerennie sprawować rektor i dziekani (jeśli są powołane do życia wydziały), bo nie życzy sobie z ich strony jakichkolwiek form roszczeń (choć wynikają one z mocy prawa akademickiego), ani wewnątrzuczelnianej kontroli. Z tego też powodu Senaty czy Rady Wydziałów są tu jedynie formalnymi ozdobnikami, "maszynkami" do głosowań spraw koniecznych a pod dyktando założyciela. W jednej z wyższych szkół prywatnych na skierowane przeze mnie do założyciela pytanie o to, po co została powołana rada wydziału, skoro nie ma na nic wpływu (i tak wszystko zależy od widzimisie założyciela) usłyszałem, że być musi, bo to dobrze wygląda na stronie internetowej i stwarza kandydatom na studia wrażenie "akademickości".

01 sierpnia 2011

Czy pedagog-naukowiec może mieć własne poglądy?

Chyba zaczynamy zapominać o tym, o jaką Polskę walczyła "Solidarność” w latach 1980-1989. Z toczącej się od kilku lat debaty publicznej (tak politycznej, jak i pedagogicznej)odnoszę wrażenie, że odradza się tęsknota za jedynie słusznym punktem widzenia, za „prawdą”, w której tle jest monistyczna - ale jedynie poprawna - ideologia, filozofia czy światopogląd, a w naukach pedagogicznych - teoria kształcenia i/lub wychowania.

Wydaje się, że trafnie to ujmuje w jednym ze swoich artykułów red. Piotr Zaremba z „Rzeczpospolitej” (28.07.2011), kiedy zwraca uwagę na to, jak coraz łatwiej przychodzi nam rozstrzyganie o tym, co wolno nie tylko obywatelowi, ale przede wszystkim naukowcowi - na związany ze sferą publiczną problem - powiedzieć, a czego nie powinien czynić, która perspektywa poznawcza jest politycznie (a nie naukowo) poprawna, a która nie?

Nauki humanistyczne, podobnie zresztą jak społeczne, nie są naukami, które formułują i posiadają niepodważalne prawa naukowe, aksjomaty. Jeśli już, to są to prawidłowości naukowe, a więc sądy probabilistyczne, wskazujące na to, że pewne zjawiska, wydarzenia czy procesy powstają w wyniku czynników, których wpływ (udział) możemy stwierdzić tylko częściowo wprost, a zatem z pewną dozą prawdopodobieństwa. Naukowcy posługują się w wyjaśnianiu interesujących ich zjawisk teoriami, modelami czy miernikami, które zbliżają ich do prawdy o nich, ale przecież określonej ramami przyjętych czy opracowanych przez siebie teorii, modeli czy mierników.

W debatach publicznych usiłuje się pozbawiać naukowców prawa do wyrażania przez nich własnych poglądów na określone tematy. To o tej kwestii pisze P. Zaremba stając w obronie profesora pedagogiki - Aleksandra NALASKOWSKIEGO, dziekana Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu, który „ośmielił się” w wywiadzie dla „Frondy” wypowiedzieć negatywnie na temat zbyt liberalnej szkoły i homoseksualizmu, w związku z czym znalazł się na celowniku „Gazety Wyborczej”. Jak pisze o profesorze: "Jest wyrazistym uczestnikiem publicznej debaty nieodmiennie denerwującym lewicowo-liberalne kręgi. Jego przemyślenia na temat tradycyjnej szkoły jako warunku przetrwania zdrowego i w gruncie rzeczy wolnego społeczeństwa są bezcenne i odbiegające od stereotypów, jakimi zaczęły się zadowalać opiniotwórcze elity. Jednocześnie czasem przesadza, drażni, posługuje się dosadnym językiem. Aż się prosi o kłopoty. (…) Organizacje homoseksualne ruszyły do ataku, skarżąc się na niego kolejnym uczelniom, z którymi profesor jest związany – jako na homofoba. To by nie było może takie niezwykle – kto czuje się urażony, ma prawo bronić swojego dobrego imienia. Ale w kampanię włączyła się naturalnie „Gazeta Wyborcza", czyniąc problem z pytania, czy Nalaskowski wypowiadał swoje opinie jako naukowiec i dziekan Wydziału Nauk Pedagogicznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. „Wyborcza" ma dużą siłę rażenia, jest gazetą mainstreamu, bliską sferom rządowym. Niby pyta o to, czy Nalaskowski nie nadużywa autorytetu naukowca. A tak naprawdę o to, czy naukowiec pracujący na polskiej uczelni może w ogóle wypowiadać określone poglądy.

Można powiedzieć, że red. P. Zaremba słusznie upomina się o prawo naukowca do wyrażania osobistych opinii na różne tematy, choć ten, w istocie, może i potrafi bronić się sam. Zastanwiam się, czy aby nie jest wykorzystywany przez "Rzepę" do walki politycznej i medialnej z "Gazetą Wyborczą"? Mnie osobiście jest to obojętne. Doskonale pamiętam przecież, że wypowiedzi Profesora były publikowane także w tej - ponoć mu nieprzychylnej teraz - gazecie. Nie ma racji P. Zaremba kiedy stwierdza, że A. Nalaskowski denerwuje kręgi lewicowo-liberalne swoimi poglądami. Być może w kwestii homoseksualizmu, ale nie przypuszczam, że w sprawach edukacji. Jeśli chodzi o jego uczulenie lewicowe (moje zresztą też), to można się z taką opinią zgodzić, ale w przypadku liberalnych już nie, gdyż ów pedagog ma ogromne zasługi dla rozwoju w ostatnim 20 -leciu liberalnej pedagogiki i edukacji w naszym kraju. Jest nie tylko znakomitym w tym nurcie ideologicznym i teoretycznym jej afirmatorem (czego najlepszym dowodem są jego niezwykle poczytne publikacje naukowe i eseje), ale i praktykiem, zakładając pierwsze niepubliczne liceum ogólnokształcące w Toruniu. Ma jednak prawo do głoszenia także poglądów prawicowych, neokonserwatywnych. Jedno drugiego nie wyklucza.

Kiedy więc P. Zaremba stwierdza: "Zbiór tego, co wolno powiedzieć, a czego nie, przestaje być kwestią tylko mody czy konwenansu. Staje się nakazem. Próbuje się wyznaczać granice rozmaitych debat. Ma to zresztą konsekwencje dalej idące – ludzie głoszący poglądy niemieszczące się w tych granicach są wyrzucani na margines."

to tylko częściowo przyznaję mu rację, bo doskonale pamiętam okres, w którym naukowców-pedagogów tępiły prorządowe media - tak lewicowe (warto przypomnieć okresy rządów SLD i PSL), prawicowo-lewicowe (AWS, PiS+LPR+Samoobrona), czy liberalno-prawicowo-lewicowe (PO+PSL). Starały się pozbawiać naukowców prawa do własnego poglądu także różne organizacje, stowarzyszenia czy grupy politycznego nacisku. Niech się zatem redaktor nie martwi o naukowców tej klasy,co prof. Aleksander Nalaskowski. Inna rzecz, to czy zarówno dziennikarze, jak i politycy nie starają się zaszufladkować naukowców zgodnie z kryteriami politycznej poprawności? Jeśli tak, to nie rozumieją, co to znaczy dzisiaj być naukowcem.

Czasy dominacji ideologii marksistowosko-leninowskiej dawno się skończyły! Zbliżają się kolejne wybory. Nie ma FJN, WRON, PRON czy PZPR. Niepokojące może być jedynie to, że część Polaków marzy o PZPR, czyli Polskiej Zjednoczonej Partii Rządzącej. Ponoć śni się to przywódcom Platformy Obywatelskiej, by stać się taką formacją, ktora reprezentować będzie polityków wszystkich opcji: od lewicowych poprzez liberalnych do prawicowych.

Powracam zatem do tekstu P. Zaremby:
Stróże politycznej poprawności posuwają się zresztą jeszcze dalej. Prawo zaczyna ingerować w działalność niezależnych instytucji społecznych – kiedy na przykład narzuca się skautom rezygnację z ich własnych norm, bo są „homofobiczne". Albo chrześcijańskie kościoły i placówki zmusza się do zatrudniania ludzi odrzucających zasady wiary, w imię swoiście pojmowanej, unifikującej wszystko, akcji antydyskryminacyjnej. I to staje się grożne - dla polskiej demokracji, kultury, nauki i edukacji.


(P. Zaremba, Umysł w obcęgach, w: http://www.rp.pl/artykul/9157,693742_Zakuwani-w-gorset-politycznej-poprawnosci.html)

31 lipca 2011

Prywata - oznaką kryzysu państwa, a w tym także szkolnictwa wyższego

Dyskusja po raportach w sprawie katastrofy odsłania po raz kolejny słabość polskiego państwa w sprawach tak kluczowych, jak ochrona najwyższych jego urzędników, ranga instytucji publicznych i osób odpowiedzialnych za sferę publiczną. Utyskiwanie przez dziennikarzy na upadek autorytetu władzy jest odwracaniem uwagi społeczeństwa od tego, że media mają w tym także swój znaczący udział. Niestety, nie bierze się pod uwagę skrywanych interesów partyjnych i osobistych animozji, uprzedzeń czy odmiennych światopoglądów, które przenikają do struktur władzy i sposobu zarządzania państwem, jego instytucjami i tworzeniem często pod czyjeś interesy regulacji prawnych. W imię bezwzględnej walki politycznej, przedkłada się interes osobisty nad społeczny tylko dlatego, że jest się u władzy i poniekąd ma się poczucie do bezprawnego naruszania granic.

Dotyczy to także oświaty i szkolnictwa wyższego. Nie ma żadnych zobowiązań i warunków profesjonalnych, jakie musi spełnić ten, kto chce utworzyć wyższą szkołę. Wystarczy, że ma pieniądze (tzw. minimalną kwotę - dawniej 150 tys.zł, obecnie 500 tys.zł.), by złożyć w ministerstwie wniosek o uzyskanie zgody na kształcenie młodych pokoleń. Ciekawe, że kancelarii prawnej czy notarialnej nie może założyć ktoś, kto nie spełnia profesjonalnych warunków. Wyższą szkołę może założyć osoba bez wykształcenia (może nawet nie mieć ukończonej szkoły podstawowej), może też założyć ją ktoś, kto wcześniej doprowadził do bankructwa prowadzoną przez siebie firmę, może także ktoś, kto był lub jest powiązany ze służbami specjalnymi, jak i ktoś, kto jest niezrównoważony psychicznie czy ma inne dysfunkcje, które będą rzutować na sposób nie tylko kierowania szkołą wyższą jako jego firmą, ale - co gorsza - będzie wpływać na zatrudniane w tej placówce osoby.

Nie ma się zatem co dziwić temu, że z takimi osobami - założycielami współpracują albo ci, którzy mają realne gwarancje autonomii dla własnego profesjonalizmu, albo ci, którzy jej nie posiadając, wpisują się w prywatę i odkładają na bok poczucie własnej godności, autorytet nauki i reprezentowanej przez siebie dyscypliny oraz oczekiwania studentów. Przekraczają granice przyzwoitości, bo traktują szkołę wyższą jako miejsce do zarobkowania.

Wartość nauki, oświaty i szeroko pojmowanej edukacji jest przez nich deprecjonowana, bo przecież nie o nią im chodzi. Kiedy pisze do mnie wypromowana doktor nauk humanistycznych w dyscyplinie pedagogika, że zatrudniona w wyższej szkole prywatnej, została przypisana do katedry, ale kierownika czasami mija w drzwiach, kiedy idzie na zajęcia dydaktyczne, to nie dziwię się jej rozczarowaniu. Ani razu bowiem nie odbyło się w tym roku zebranie naukowe, a kierownika katedry nie obchodzi jej dalszy rozwój naukowy. Ona ma prowadzić zajęcia dydaktyczne, zaś jej rozwój naukowy jest jej prywatną sprawą. Założyciel twierdzi, że nie będzie sponsorować jej naukowych ambicji. Doktor nauk ma być wykładowcą, bo to daje kasę założycielowi. Słusznie jednak ma poczucie fikcji, w jakiej uczestniczy, a ta jest podtrzymywana na stronie internetowej tej szkółki. Niby coś jest, ale tego de facto nie ma. Nikogo nie obchodzi, czy ona coś czyta, czy nie, czy pisze artykuły, prowadzi badania itp. A po co? Kierownik katedry wpada i wypada, bo musi zdążyć na zajęcia w swoim uniwersytecie. Tam musi się rozliczyć z dorobku, ale jak go nie posiada, to i tak go nie zwolnią, bo jest im tak samo potrzebny do minimum kadrowego, jak w tej prywatnej szkole. Zresztą, naukowiec z niego żaden. A rektorzy uniwersytetów nie interesują się tym, czy zasadne jest utrzymywanie "nędznej" katedry i co wnosi do dorobku uczelni zatrudniony w niej doktor habilitowany. Nikt nie interesuje się tym, że tak jego doktorat, jak i wcześniejsza habilitacja do znaczących nie należą. Tę ostatnią załatwił sobie na Słowacji. To też jest dowodem na słabość państwa, którego środki wydatkowane są na pseudonaukowców.

Wyższa szkoła prywatna ma być prywatną, a więc tak samo jak jej założyciel, zorientowaną na prywatę. Tak zwane dobro publiczne, interes nauki i jakość kształcenia stają się kluczowe tylko w tych momentach, kiedy założyciel spodziewa się kontroli państwowej. Podobnie, jak w elitarnym pułku, gdzie ponoć były procedury, szkolenia, kontrole. . . Aż do katastrofy, która odsłoniła fikcję i prywatę w wielu zakresach.

30 lipca 2011

Ludzie honoru?

Złożenie dymisji przez ministra J. Klicha jest uzasadniane m.in. kwestią honoru. Dla mnie z honorem niewiele ma to wspólnego, skoro decyzja została podjęta po kilkunastu miesiącach od tragicznej katastrofy pod Smoleńskiem. Honor okazałby wówczas, gdyby tego samego dnia tę dymisję złożył. Dzisiaj jest już tylko aktem bezradnego ratowania własnej formacji politycznej. I tak jest już za późno, niezależnie od poziomu wiarygodności Raportu J. Millera. W przypadku wojska honor powinien odgrywać rolę szczególną, podobnie jak w każdym innym zawodzie zaufania publicznego. Niestety, różne interesy powodują tymi, którzy o honorze wiele mówią, ale wolą, by sami nie byli z tego właśnie tytułu oceniani.

O honor trzeba dbać na co dzień, nie w świetle kamer czy publicznych wypowiedzi. To cnota, która przysługuje ludziom dobrze wychowanym i przedkładającym wartości ponad "chóralny" śpiew lub własny interes. W swoim środowisku niestety, nie spotykałem zbyt wielu ludzi honoru. Pamiętam, jak współpracujący ze mną przyjaciel podjął się funkcji dziekana, choć wiedział, że nie będzie mu łatwo. Założyciel uczelni nie stworzył mu godnych warunków do podejmowania i uczciwego realizowania zadań, ponieważ okoliczności od niego niezależne czyniły szczere zaangażowanie mało sensownym. Czegokolwiek by ów dziekan nie zrobił i tak dewaluowali to ci, których zatrudniał założyciel szkoły, a ów dziekan wpływu na to żadnego przecież nie miał.

To nie on zatrudniał, nie miał żadnego wpływu na administrację, nie dysponował żadnymi, realnymi motywatorami do pożądanego i koniecznego realizowania przez nią zadań, które były kluczowe dla jakości pracy całej uczelni, obsługi studentów, nauczycieli akademickich, przygotowywania danych do sprawozdań itd. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, co dalej? On słusznie kierował się własnym honorem. Wiedział, że jeśli nie zrezygnuje z funkcji, to i tak dalej ją pełniąc, niczego nie wskóra, tylko przypłaci to zdrowiem i poczuciem osobistej porażki, a przy tym będzie świadom tego, że zawiódł także mnie. Zrezygnował, podał się do dymisji. Miał przy tym nadzieję, że jego rezygnacja ułatwi mi niejako wymuszenie na założycielu szkoły takich zmian w zarządzaniu, w tym w polityce kadrowej, które następcy na tej funkcji pozwolą działać lepiej, skuteczniej.

Ja też tak myślałem, więc zaproponowałem tę funkcję koledze, który powinien wyraźnie określić warunki brzegowe do jej sprawowania. Jego jednak jedynymi warunkami wstępnymi były te, które wiązały się z osobistymi korzyściami ( etat dla córki, ukrywającej przed założycielem szkoły, że jest w ciąży, no i jego wyższa płaca). Nie interesował się, jak poprzednik tym, co trzeba udoskonalić w relacjach: założyciel-administracja-studenci, bo prawdopodobnie wyszedł z założenia, że podwładnym wystarczy wydawać polecenia, a mechanizm sam będzie się kręcił. Kiedy skargi na niego narastały lawinowo, bo przychodził na czas wyznaczonego dyżuru (1,5 godz.) raz w tygodniu i jak nie zdążył wszystkich spraw załatwić oraz przyjąć wszystkich, oczekujących pod gabinetem studentów, to wychodził, mając wszystko w d...alekim poważaniu. W końcu był tylko jego drugi etat. Co go miało obchodzić, że narusza dobre imię uczelni, swojej funkcji, a w istocie i całej społeczności. Okazał się osobą bez honoru.

Czekał tak, jak nie tylko wspomniany minister, aż jakoś się uda. Nie doczekał, bo po kilku miesiącach postawiłem mu ultimatum: albo sam zrezygnuje, albo go odwołam. Zrezygnował. Z honorem nie miało to jednak nic wspólnego. Funkcje mają prawo nas przerastać. Trzeba mieć jednak honor, by je podejmować lub z nich rezygnować. Dobrze, że po nim znowu miałem godność współpracowania z ludźmi honoru, którzy traktowali swoje funkcje jak misję publiczną, działanie na rzecz całej wspólnoty, pomimo nadal mających w tej szkole miejsce niezdrowych relacji i form pracy z kluczowymi dla ich jakości osobami. Wielu pojęcie honoru jest obce. I nadal będzie.