Złożenie dymisji przez ministra J. Klicha jest uzasadniane m.in. kwestią honoru. Dla mnie z honorem niewiele ma to wspólnego, skoro decyzja została podjęta po kilkunastu miesiącach od tragicznej katastrofy pod Smoleńskiem. Honor okazałby wówczas, gdyby tego samego dnia tę dymisję złożył. Dzisiaj jest już tylko aktem bezradnego ratowania własnej formacji politycznej. I tak jest już za późno, niezależnie od poziomu wiarygodności Raportu J. Millera. W przypadku wojska honor powinien odgrywać rolę szczególną, podobnie jak w każdym innym zawodzie zaufania publicznego. Niestety, różne interesy powodują tymi, którzy o honorze wiele mówią, ale wolą, by sami nie byli z tego właśnie tytułu oceniani.
O honor trzeba dbać na co dzień, nie w świetle kamer czy publicznych wypowiedzi. To cnota, która przysługuje ludziom dobrze wychowanym i przedkładającym wartości ponad "chóralny" śpiew lub własny interes. W swoim środowisku niestety, nie spotykałem zbyt wielu ludzi honoru. Pamiętam, jak współpracujący ze mną przyjaciel podjął się funkcji dziekana, choć wiedział, że nie będzie mu łatwo. Założyciel uczelni nie stworzył mu godnych warunków do podejmowania i uczciwego realizowania zadań, ponieważ okoliczności od niego niezależne czyniły szczere zaangażowanie mało sensownym. Czegokolwiek by ów dziekan nie zrobił i tak dewaluowali to ci, których zatrudniał założyciel szkoły, a ów dziekan wpływu na to żadnego przecież nie miał.
To nie on zatrudniał, nie miał żadnego wpływu na administrację, nie dysponował żadnymi, realnymi motywatorami do pożądanego i koniecznego realizowania przez nią zadań, które były kluczowe dla jakości pracy całej uczelni, obsługi studentów, nauczycieli akademickich, przygotowywania danych do sprawozdań itd. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, co dalej? On słusznie kierował się własnym honorem. Wiedział, że jeśli nie zrezygnuje z funkcji, to i tak dalej ją pełniąc, niczego nie wskóra, tylko przypłaci to zdrowiem i poczuciem osobistej porażki, a przy tym będzie świadom tego, że zawiódł także mnie. Zrezygnował, podał się do dymisji. Miał przy tym nadzieję, że jego rezygnacja ułatwi mi niejako wymuszenie na założycielu szkoły takich zmian w zarządzaniu, w tym w polityce kadrowej, które następcy na tej funkcji pozwolą działać lepiej, skuteczniej.
Ja też tak myślałem, więc zaproponowałem tę funkcję koledze, który powinien wyraźnie określić warunki brzegowe do jej sprawowania. Jego jednak jedynymi warunkami wstępnymi były te, które wiązały się z osobistymi korzyściami ( etat dla córki, ukrywającej przed założycielem szkoły, że jest w ciąży, no i jego wyższa płaca). Nie interesował się, jak poprzednik tym, co trzeba udoskonalić w relacjach: założyciel-administracja-studenci, bo prawdopodobnie wyszedł z założenia, że podwładnym wystarczy wydawać polecenia, a mechanizm sam będzie się kręcił. Kiedy skargi na niego narastały lawinowo, bo przychodził na czas wyznaczonego dyżuru (1,5 godz.) raz w tygodniu i jak nie zdążył wszystkich spraw załatwić oraz przyjąć wszystkich, oczekujących pod gabinetem studentów, to wychodził, mając wszystko w d...alekim poważaniu. W końcu był tylko jego drugi etat. Co go miało obchodzić, że narusza dobre imię uczelni, swojej funkcji, a w istocie i całej społeczności. Okazał się osobą bez honoru.
Czekał tak, jak nie tylko wspomniany minister, aż jakoś się uda. Nie doczekał, bo po kilku miesiącach postawiłem mu ultimatum: albo sam zrezygnuje, albo go odwołam. Zrezygnował. Z honorem nie miało to jednak nic wspólnego. Funkcje mają prawo nas przerastać. Trzeba mieć jednak honor, by je podejmować lub z nich rezygnować. Dobrze, że po nim znowu miałem godność współpracowania z ludźmi honoru, którzy traktowali swoje funkcje jak misję publiczną, działanie na rzecz całej wspólnoty, pomimo nadal mających w tej szkole miejsce niezdrowych relacji i form pracy z kluczowymi dla ich jakości osobami. Wielu pojęcie honoru jest obce. I nadal będzie.