17 stycznia 2010
Etyczne aspekty władzy
Wygodnie jest nie dostrzegać zagrożeń, jakie pojawiają się w związku z nadużywaniem władzy przez jednych w stosunku do drugich. Czas na kontakt z nieobecnymi staje się więc chwilą kontaktu z ludzkimi sumieniami, także z własnym. Jak dalece zdradziliśmy swoich bliskich, zaprzepaściliśmy szanse na realizację marzeń w pogoni za czymś, co zagłuszyło głos dajmoniona. Warto dostrzec tych, którzy bezwstydnie wyzyskując ludzi, wtłaczają w umysły swoich podwładnych sumę swoich roszczeń, pozornie czynionych dla ich dobra.
Sumienie może także stać się alibi dla naszego własnego uporu i niepoprawności, kiedy krnąbrną niezdolność do samopoprawy usprawiedliwia się wiernością wewnętrznemu głosowi. Sumienie staje się wtedy zasadą traktowanego absolutnie subiektywnego uporu, podobnie jak w innym wypadku staje się zasadą ubezwłasnowolnienia Ja przez Kogoś, przez Każdego, albo przez obce Ja. Jeśli rezygnujemy z władzy w relacjach z władzą, to nie tylko je unicestwiamy, ale czynimy to zarazem warunkiem wstępnym poddania się władzy autorytarnej, apodyktycznej i panowania przez nią nad ludźmi jako przedmiotami, środkami do realizowania jej celów.
Władza nie musi kierować się sumieniem, jeśli kierunek jej działań wyznaczają interesy i redukowanie współpracowników do narzędzi jej skutecznego sprawowania. Tam, gdzie w danej społeczności lub instytucji władzę sprawuje ludzkie sumienie, a nie dyktatura dyrektora czy lidera pozbawionego sumienia, istnieją bariery dla usiłującej nadużywać swojej władzy osoby i dla ludzkiej samowoli. W każdym z nas istnieje pewne sacrum, które musi pozostać nietykalne dla innych i którym, dzięki jego suwerenności, nie mogą dysponować ani obcy, ani swoi. Władza przejawia wielkość wtedy, kiedy – zdaniem Josepha Ratzingera - z władzy rezygnuje. I osiąga wielkość tam, gdzie poddaje się ocenie sumienia.
(cyt. za: Kard. Joseph Ratzinger, Sumienie w dziejach w: http://serwisy.gazeta.pl/swiat/1,34181,2670706.html)
14 stycznia 2010
O cenzorach i nowym "drugim obiegu" prawd pedagogicznych
Przed siedemnastu laty na pierwszym w postocjalistycznej Polsce Ogólnopolskim Zjeździe Pedagogicznym w Rembertowie musiała pojawić się kwestia obrachunku z przeszłością socjalistycznej pedagogiki i edukacji. Zapoczątkował ją lider formacji socjalistycznej pedagogiki Heliodor Muszyński podejmując w swoim wystąpieniu wątek relacji między zaangażowanymi w ówczesną politykę oświatową naukowcami a władzą polityczną i państwową. Wyraził swój sprzeciw wobec budowania tożsamości polskiej edukacji w nowym ustroju na całkowitej negacji dokonań oświaty w okresie PRL i jej głównych aktorów uważając że nie należy ani radykalnie formułować ocen o kondycji polskiego społeczeństwa i jego elit, ani też godzić się na przerwanie ciągłości między odchodzącym a wyłaniającym się nowym ustrojem. Przerwanie związku pomiędzy przeszłością a teraz właśnie kształtowaną przyszłością oznaczałoby zasadnicze przesilenie tożsamościowe, a więc znalezienie się w punkcie, w którym historia zaczyna się „od początku”, zaś przeszłość zasługuje jedynie na wymazanie. (Ewolucja tożsamości pedagogiki, red. H. Kwiatkowska, Warszawa: PTP 1994, s. 36). Wśród naukowców byli – zdaniem H. Muszyńskiego – (…) zarówno aktywiści koniunkturaliści i cyniczni służalcy, gotowi dla przywilejów, apanaży i stanowisk wykonywać każde polecenie i spełniać każde oczekiwanie władzy, byli także ludzie tej władzy oddani, byli zastraszeni oportuniści pozorujący uległość i deklarujący zaangażowanie, byli wreszcie ludzie ideowi, zorientowania jakby powiedział Kohlberg, na „ogólnoobowiązujące zasady etyczne”. (tamże, s. 38)
Nie jest właściwe – jak to ujął powyższy pedagog - ocenianie liderów m.in. reform edukacyjnych w okresie PRL w kategoriach zbiorowej odpowiedzialności i winy za indoktrynację młodego pokolenia, konformizm młodzieży czy za służalczość wobec ówczesnej władzy, gdyż trzeba uwzględnić w tym podejściu zróżnicowanie postaw każdego z nich z osobna wobec panującego systemu, w tym szczególnie jego motywy rzeczywistego zaangażowania na rzecz tworzenia nowych modeli czy systemów edukacyjnych, jak i realną sprawczość ich jako kreatorów we wdrażaniu tych rozwiązań w praktyce. Dla sfery edukacji pojawił się zatem nowy problem - w jakim stopniu pedagog-nauczyciel ponosi odpowiedzialność za lojalistyczny, a często służalczy stosunek do władzy? Czy aby postawy oporu wobec ubezwłasnowalniajcej społeczeństwo władzy nie są na tyle zakorzenione głęboko w tradycji i mentalności Polaków, że mogą stać się zasadniczym kryterium do rozróżniania swoich i obcych także w nowych realiach ustrojowych?
Zdaniem H. Muszyńskiego: wprowadzony przez polską opozycję przymus wyboru mieszczącego się w obrębie alternatywy: totalny i bezwyjątkowy opór albo kolaboracja, okazał się w swoich konsekwencjach tragiczny z punktu widzenia procesów kształtowania się tożsamości społeczeństwa, zwłaszcza zaś ludzi orientacji lewicowej, na pozycje „obcych” lub „wrogów” w toczącej się walce przeciwko totalitarnemu zniewoleniu. Obowiązujący zero-jedynkowy model udziału w tej walce, w myśl którego każdy brak totalnej odmowy wobec władzy jest współpraca z nią, przyniósł w efekcie niezasłużone społecznie napiętnowanie (lub choćby tylko poczucie takiego napiętnowania) tysiącom ludzi, którzy w całej rozciągłości identyfikowali się z ruchem oporu przeciw działaniom machiny totalitarnego zniewolenia, ale czynili to w inny sposób niż globalna odmowa, a często także z pobudek innych ideologii niż te, które znajdowały akceptację na gruncie tego ruchu. (tamże, s. 40-41)
Problem obrachunków z przeszłością został tu wyartykułowany przez naukowca, który zaliczany jest do głównych przedstawicieli pedagogiki socjalistycznej a zarazem odpowiedzialnego za zaistnienie w polskim systemie oświatowym modelu jednolitej szkoły wychowującej (indoktrynującej w duchu marksizmu-leninizmu). Stawiając pytanie o tożsamość polskiej pedagogiki i zachodzących w niej przemian bronił on zarazem własnej tożsamości, nie godząc się na wpisywanie jego dokonań do wstydliwej karty w dziejach polskiej edukacji, w czasie „hańby domowej” jako kolaboranta reżimu. Był to bowiem okres dramatycznych wyborów moralnych, przed którymi stali także nauczyciele polskiej oświaty. Dla wielu z nich system edukacyjny, a zwłaszcza szkoła, był nie tylko aparatem duchowego władztwa reżimu nad społeczeństwem, ile terenem realizacji ważnych społecznie potrzeb i walki o społeczną emancypację. Wierzyli oni, że państwo totalitarne kiedyś upadnie, ale dzieło szkoły jako instytucji społecznej musi pozostać i owocować w nowych czasach. Wierzyli, że codzienna praca nauczyciela nie przestaje służyć dziecku i społeczeństwu przez sam fakt, że szkoła ta nazywa się socjalistyczną. Przeciwstawiali się przekonaniu, że troska o jakość edukacji służy reżimowi, a nie społeczeństwu. (tamże, s. 46)
Na przedstawioną wówczas przez H. Muszyńskiego wersję niejako pożegnania się z tym niechlubnym dziedzictwem w tak bezrefleksyjny i rozmywający odpowiedzialność sposób nie godził się wówczas prof. Robert Kwaśnica uważając że ta pedagogika i charakterystyczny dla niej typ racjonalności może powrócić. Dlatego konieczne było - jego zdaniem - podjęcie tego zadania, w dziwny sposób zapomnianego, w dziwny sposób odłożonego. Jest to krytyczne zrozumienie tej figury myślowej, jaką była pedagogika komunistyczna (tamże, s. 58)
Pedagog ten sformułował niezwykle istotną tezę dla zrozumienia owego syndromu zaangażowania pedagogów i nauczycieli w umacnianie reżimu totalitarnego z udziałem pedagogiki jako nauki i z wykorzystaniem do tego systemu oświatowego, a dotyczyła ona konieczności uświadomienia sobie faktu, iż tak w Polsce, jak i w innych krajach totalitarnych czy posttotalitarnych zostali oni niejako dotknięci (zarażeni) swoistym rodzajem myślenia o sobie i własnej roli społeczno-zawodowej. Otóż, wszędzie tam, gdzie pojawia się rozumienie wychowania jako sprawowanie władzy, wszędzie tam, gdzie pada znak równości – wychowanie równa się sprawowaniu władzy, mamy do czynienia z powrotem myślenia typowego dla pedagogiki komunistycznej. W ślad za takim stwierdzeniem – wychowanie jest sprawowaniem władzy, kryją się dwa milczące założenia. Mianowicie takie, że jest jedna prawda fundamentalna i drugie założenie, że są ludzie, którzy maja uprzywilejowany dostęp do tej prawdy, obojętne czy to będzie filozof, uczony, ideolog, rodzic, nauczyciel (tamże).
Profesor Kwaśnica postawił wówczas bardzo czytelną tezę, która stała się wyzwaniem dla kolejnych pokoleń nauczycielskich i akademickich, a mianowicie o niebezpieczeństwie możliwego odradzania się pedagogiki totalitarnej w umysłach i zamysłach tak władzy, jak i jej wykonawców w sferze edukacyjnej, kiedy przypisują oni sobie prawo do wyłącznego narzucania społeczeństwu fundamentalnej pewności, jaki powinien być człowiek, a więc kogo i jak należy wychowywać. W ślad za tym bowiem uruchamiane są procesy formacyjne, edukacyjne przyznające określonej grupie osób prawo do zawładnięcia innymi, traktowania uczniów, wychowanków jak przedmiot, jak materiał do obróbki, z wyłączeniem czy ograniczeniem jego podmiotowości. Ten nurt myślenia o edukacji uruchamia na kolejne lata szereg niezwykle ważnych dylematów dotyczących funkcji wychowawczych szkoły czy funkcji formacyjnych szeroko rozumianej edukacji.
Jedynie prof. Teresa Hejnicka-Bezwińska z ówczesnej WSP w Bydgoszczy podjęła się tego wyzwania publikując kilka lat później pierwszy zarys historii wychowania obejmujący lata 1944-1989, a więc poświęcony oświacie i pedagogice okresu socjalistycznego (Zarys Historii Wychowania 1944-1989, Wyd. Pedagogiczne ZNP, Kielce 1996). Znakomicie udokumentowany faktami i wydarzeniami historycznymi w oparciu o analizę pedagogiczną dostępnych autorce materiałów źródłowych (a przecież wówczas nie było IPN i trzeba było docierać do często niedostępnych tekstów, aktów prawnych itp.) stał się pierwszą i poważną odsłoną sowietyzacji i totalitaryzmu w polskiej pedagogice i systemie oświatowym. Teresa Hejnicka-Bezwińska odsłoniła prawdę o tamtym okresie, który wbrew swoim założonym celom i ideom ani nie służył wspomaganiu szans rozwojowych jednostek, kształtowaniu ich podmiotowości i tożsamości, ani też autonomicznemu kształtowaniu przez jednostki własnych aspiracji edukacyjnych. Zasadnie zatem autorka oskarża środowisko pedagogowi i nauczycieli tamtego okresu oraz władze oświatowe PRL i różne ośrodki opiniotwórcze o co najmniej „grzechy zaniechania”, a zarazem ukazuje, jak władze państwowe zapewniły sobie monopol na wytwarzanie prawdy i sterowanie jej dopływem oraz przepływem do różnych grup społecznych.
To, co w moim przekonaniu wymaga kontynuacji w obszarze badań psychologiczno-pedagogicznych, to rzeczywiste, długotrwałe, bo wciąż obecne w części pokolenia dojrzewającego w tamtym okresie (a dziś pełniącego także istotne funkcje kierownicze w różnych obszarach państwa) skutki w postaci utrwalonego amoralizmu, którego przejawami są postawy obłudy, kłamstwa, oszustwa, hipokryzji, okrucieństwa (dzisiaj przekłada się to na mobbing wobec podwładnych). Tak, jak w PRL donosicielstwo urosło do rangi wartości etycznej, o czym pisze T. Hejnicka-Bezwińska: Donoszono z różnych powodów – ze strachu, zawiści, nienawiści – ale także z poczucia „obowiązku obywatelskiego”, w imię idei lepszego jutra, tak i dzisiaj ma ono swoje pokłosie w postawach ludzkich. Aparat represji w okresie PRL surowo karał tych, którzy odważyli się nie uczestniczyć w procesie wszechogarniającej inwigilacji i donosicielstwa (tamże, s. 71), ale dzisiaj ten sam mechanizm funkcjonuje w zupełnie nowym wydaniu.
Kiedy dociekamy wśród niektórych przełożonych tak w środowiskach oświatowych, jak i akademickich podobnych postaw czy zachowań, powinniśmy mieć na uwadze to, jakie są ich możliwe źródła i do czego prowadzą. A tkwią one nie tylko w strukturach osobowościowych, ale także systemie społeczno-politycznym, w którym były one socjalizowane. Wydany właśnie Wykaz książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu 1 X 1951 r. przez Cenzurę PRL (Wydawnictwo „Nortom”, Wrocław 2009) wraz posłowiem Zbigniewa Żmigrodzkiego jest kolejną odsłoną tamtych czasów. Nie tylko wykaz 1682 książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu po II wojnie światowej z bibliotek szkolnych wszystkich typów i stopni nakazem Ministerstwa Oświaty, ale i lista 238 publikacji uznanych przez cenzurę za zdezaktualizowane (ideowo) oraz wykaz 562 książek dla dzieci (sic!) są świadectwem czystek kulturowych, które muszą mieć swoje następstwa w pokładach charakterologicznych i postawach części dzisiejszego pokolenia dorosłych. Moi studenci nie wiedzą, że za posiadanie i/lub rozpowszechnianie zakazanego piśmiennictwa groziły w PRL represje, prześladowania ze strony Służby Bezpieczeństwa.
A dzisiaj, żyjemy w wolnym państwie, w którym – jak się okazuje – nie wszystkim odpowiada wolność słowa, poglądów i opinii. Nie mam na myśli agresji personalnej, która ma miejsce w Internecie na różnego rodzaju forach czy portalach społecznościowych. Ta na szczęście jest możliwa do jej wyeliminowania i osądzenia jej sprawców w wyniku ich zidentyfikowania przeze organy ścigania. Mam na uwadze nowy rodzaj „czystek”, jakie czynią ci, którzy mienią się przedstawicielami wolnej prasy, ale ich wolność jest zrelatywizowana do stopnia posłuszeństwa czy konformizmu wobec właściciela - wydawcy (por. liczne w ostatnich latach spory między dziennikarzami a wydawcami gazet, najczęściej niepolskiego pochodzenia).
Jak pisze Zbigniew Żmigrodzki: W świadomości niemałej części bibliotekarzy przetrwała komunistyczna dyrektywa wyłączenia z gromadzenia zbiorów książek i czasopism reprezentujących światopogląd katolicki, wydawanych przez wydawców nielewicowych, źle widzianych przez lewicowo-liberalne partie i środowiska społeczne.(…) Komunistyczną cenzurę zastąpiło w dzisiejszej Polsce lansowane przez lewicowo-laicyzujące ośrodki opiniotwórcze pojęcie „poprawności politycznej”, odpowiadające narzuconej opcji ideologicznej: faktycznie owa „poprawność” oznacza zgodność z postkomunistyczno-liberalnym sposobem myślenia. (Cenzura PRL. Wykaz…, Wrocław 2002, s. 79)
Na szczęście istnieje też w Internecie ogromna przestrzeń wolności, której nie może ograniczyć i ocenzurować (nawet swoimi manipulacjami administracyjnymi) żaden z polityków, przedsiębiorców czy ministrów. Inna rzecz, że prawda staje się coraz bardziej ukryta, bo trzeba jej poszukiwać. Kto jednak będzie chciał ją poznać, to ją znajdzie. Nie tu, to gdzie indziej. Cenzura okresu PRL – jak ufam – już w tej postaci nie wróci. Przechowują ją jeszcze niektórzy w sobie i w relacjach z innymi, mamiąc innych pozorami wolności i prawdy. Kto by pomyślał, że po 20 latach wolności politycznej znowu pojawia się nowy „drugi obieg” dla prawd przez innych niepożądanych. Taka jest nasza – jak pisał Z. Bauman - płynna ponowoczesność.
08 stycznia 2010
Sesja plagiatowa
Otrzymałem list od mojego przyjaciela z jednego z uniwersytetów. Pisze tak:
Sorry, że zasypuję Cię pytaniami, ale co Ty robisz ze studentami piszącymi plagiaty?Sprawdziłem, że mam kilka takich przypadków w pracach kontrolnych na ocenę.
To oznacza, że nadchodzi sesja plagiatowa. Nie, nie pomyliłem się. Wcale nie mam zamiaru pisać o tworzonych specjalnie na konferencje naukowe plakatach, tylko o studenckich plagiatach. Plaga! Z każdym semestrem, już nawet nie rokiem, jest coraz gorzej. Studenci czują się chyba bezkarni, albo proces degradacji etycznej zaszedł już tak daleko, że nie mają w sobie nawet odrobiny poczucia przyzwoitości.
Studia humanistyczne muszą wiązać się z czytaniem tekstów – artykułów, rozpraw naukowych, książek, ale i wydań leksykalnych. Im więcej studenci czytają, tym lepiej jest dla nich, dla ich osobistej i profesjonalnej kultury, tym więcej wiedzą, rozumieją i myślą. Nie jestem zatem jedynym nauczycielem akademickim, który zadaje studentom do czytania lektury oraz zobowiązuje do napisania na ich podstawie własnych rozprawek, esejów, projektów, studiów analitycznych, syntetycznych lub porównawczych. WŁASNYCH.
Za każdym razem to zaznaczam - WŁASNYCH, a nie cudzych, bo te są mi dostępne bez przepisywania przez studentów. Oni jednak wolą być skrybami. Mają już do perfekcji opanowany system pracy. Zapewne najpierw wpisują słowo kluczowe w wyszukiwarce i czekają, jakie otworzą im się zakładki do gotowych już tekstów. To dzięki moim studentom zorientowałem się, że na internetowej giełdzie krążą już nawet gotowe prace pisemne z pedagogiki. Wystarczy tylko je odnaleźć lub poprosić kogoś o ich wyłonienie z milionów tekstów, przejrzeć, bo przecież nie o czytanie tu chodzi i skopiować, wkleić, złożyć pod nimi swój podpis i wysłać wykładowcy. Wzór na gotowca:
Ctrl-A + Ctrl-C + Ctrl-V = gotowa praca.
A mnie się gotuje. Niektóre z tych tekstów znam już lepiej, niż rozdziały z wartościowych książek naukowych. Studenci prawdopodobnie sądzą, że ich nauczyciela nie obchodzi treść, tylko sam fakt nadesłania mu pracy. Być może są tacy wykładowcy, którzy rzeczywiście nie czytają studenckich tekstów, tylko mierzą je liczbą stron lub wyrazistością słów kluczowych, a czy zapisane w pracach zdania, często nawet z błędami ortograficznymi, są autorstwa zdających w ten sposób jakiś egzamin czy zaliczających na tej podstawie ćwiczenia, jak się okazuje nie ma dla nich znaczenia. Tekst jest tekstem. A że plagiatem, nie własnym, tylko skopiowanym tworem cudzej narracji? To nie szkodzi.
Mnie szkodzi. Ile razy można czytać ten sam tekst pod różnymi nazwiskami? Jeszcze trochę i będę przekonany, że autorem określonego poglądu nie jest Janusz Korczak tylko Aneta Z. Zresztą, ona nawet nie wie, kim był Janusz Korczak i co napisał, bo wystarczył jej zachwyt jedną jego myślą, jakąś tezą ujętą w cudzysłowie w czyimś tekście. Co robię z takimi tekstami?
Najpierw stosuję strategię miękkiego oswajania studenta z aktem oskarżenia. Wysyłam list z prośbą, by uzupełnił swoją rozprawkę o przypisy, odnotowując przy cytowanych poglądach źródło ich pochodzenia wraz numerem strony. Co robi większość studentów? Brnie w kłamstwie! W wielu bowiem zamieszczonych w Internecie tekstach znajduje się jakiś wykaz literatury, więc na tej podstawie starają się przypisać jakąś pozycję do wybranego akapitu czy cytatu. Naiwnie sądzą, że nie będę sprawdzał, albo że po prostu dam się na ten kit nabrać.
Wysyłam im zatem kolejnego maila z informacją:
Szanowna Pani/Szanowny Panie, w związku z tym, że w przesłanym tekście przypis jest niezgodny z rzeczywistym źródłem, z którego Pani/Pan korzystał, wystawiam ocenę niedostateczną.
Jak już jestem bardzo zmęczony i nie chce mi się prowadzić dalszej korespondencji z osobą, co do której jestem w 100% przekonany, że dokonała oszustwa, piszę wprost:
Część teoretyczna Pani/Pana pracy jest wklejeniem tekstów z internetu, które nie są Pani/Pana autorstwa. W języku prawnym oznacza to plagiat, co grozi wszczęciem w stosunku do Pani/Pana postępowania dyscyplinarnego.
Albo piszę jeszcze inaczej, a mianowicie:
Jakież byłoby to piękne i mądre, gdyby to Pani sama napisała. Ale, niestety, system antyplagiatowy wykrył kradzież praw autorskich. Ocena 2.0.
Czasami piszę tak:
Szanowna Pani, czy zmieniła może Pani nazwisko na (i tu podaję nazwisko autora tekstu zamieszczonego w Internecie)? Jeśli nie, to będę zmuszony skierować Pani pracę egzaminacyjną do komisji dyscyplinarnej z tytułu kradzieży praw autorskich.
A czasami piszę tak:
Jeśli udowodni Pani odpowiednimi przypisami w swoim tekście, że został on napisany na podstawie literatury, którą Pani wymieniła na końcu swojej pracy, to rok będzie szczęśliwy. Jeśli jednak nie, to będę musiał wstawić Pani ocenę niedostateczną za podanie nieprawdziwych danych bibliograficznych i za plagiat.
Jakie są reakcje studentów na takie dictum? Różne. Już o tym kiedyś pisałem. Jedni przepraszają i tłumaczą się tym, że mieszkają na wsi, z dala od bibliotek. Nie mają czasu na dojazd do ośrodka akademickiego, w którym jest biblioteka. Nie stać ich na zakupienie książek, więc korzystają z tekstów internetowych. Są tacy, którzy usiłują jeszcze coś negocjować. Piszą zatem:
Są też tacy studenci, którzy udają, że nie rozumieją, o co chodzi i oczekują dalszych dowodów, jak tak pisząca do mnie:
Witam, :) Tzn. Te przypisy należą do tej pracy i książek z których korzystałam ... może czegoś nie zrozumiałam pozdrawiam.
Jak widać, w tym momencie jest jeszcze w dobrym nastroju i humorze. Stara się nawet mnie w takim podtrzymać. Brnie zatem dalej, badając w kolejnym liście poziom mojej determinacji:
tzn. praca jest dobrze napisana tylko należy poprawić przypisy ??
Wówczas muszę przerwać korespondencję jednoznacznym stwierdzeniem, gdyż na tak techniczny dialog szkoda mi czasu.
Studentka jednak dalej się stawia i pisze z oburzeniem:
Czy ma pan profesor jakieś dowody, że ta praca jest plagiatem??? korzystałam z książek gł. Łobockiego, Sztejnberga, Ziei, a do każdego akapitu, który został napisany w oparciu o cudze publikacje zrobiłam stosowne przypisy. Nie korzystałam z żadnej pracy MW. nawet nie znam tego nazwiska. Mojej pracy poświęciłam wiele czasu. Jeżeli otrzymam stosowne dowody, że moja praca jest plagiatem- napiszę drugą. Z poważaniem K. P.
Widać, że dalej sprawdza determinację i podstawy mojego aktu oskarżenia. Wówczas nie pozostaje mi nic innego, jak odesłać jej pracę z zaznaczonymi fragmentami, które zostały dosłownie skopiowane, a w tekście nie zastosowano cudzysłowu czy kursywy i nie było przy nich przypisu. GAME OVER!
Sorry, że zasypuję Cię pytaniami, ale co Ty robisz ze studentami piszącymi plagiaty?Sprawdziłem, że mam kilka takich przypadków w pracach kontrolnych na ocenę.
To oznacza, że nadchodzi sesja plagiatowa. Nie, nie pomyliłem się. Wcale nie mam zamiaru pisać o tworzonych specjalnie na konferencje naukowe plakatach, tylko o studenckich plagiatach. Plaga! Z każdym semestrem, już nawet nie rokiem, jest coraz gorzej. Studenci czują się chyba bezkarni, albo proces degradacji etycznej zaszedł już tak daleko, że nie mają w sobie nawet odrobiny poczucia przyzwoitości.
Studia humanistyczne muszą wiązać się z czytaniem tekstów – artykułów, rozpraw naukowych, książek, ale i wydań leksykalnych. Im więcej studenci czytają, tym lepiej jest dla nich, dla ich osobistej i profesjonalnej kultury, tym więcej wiedzą, rozumieją i myślą. Nie jestem zatem jedynym nauczycielem akademickim, który zadaje studentom do czytania lektury oraz zobowiązuje do napisania na ich podstawie własnych rozprawek, esejów, projektów, studiów analitycznych, syntetycznych lub porównawczych. WŁASNYCH.
Za każdym razem to zaznaczam - WŁASNYCH, a nie cudzych, bo te są mi dostępne bez przepisywania przez studentów. Oni jednak wolą być skrybami. Mają już do perfekcji opanowany system pracy. Zapewne najpierw wpisują słowo kluczowe w wyszukiwarce i czekają, jakie otworzą im się zakładki do gotowych już tekstów. To dzięki moim studentom zorientowałem się, że na internetowej giełdzie krążą już nawet gotowe prace pisemne z pedagogiki. Wystarczy tylko je odnaleźć lub poprosić kogoś o ich wyłonienie z milionów tekstów, przejrzeć, bo przecież nie o czytanie tu chodzi i skopiować, wkleić, złożyć pod nimi swój podpis i wysłać wykładowcy. Wzór na gotowca:
Ctrl-A + Ctrl-C + Ctrl-V = gotowa praca.
A mnie się gotuje. Niektóre z tych tekstów znam już lepiej, niż rozdziały z wartościowych książek naukowych. Studenci prawdopodobnie sądzą, że ich nauczyciela nie obchodzi treść, tylko sam fakt nadesłania mu pracy. Być może są tacy wykładowcy, którzy rzeczywiście nie czytają studenckich tekstów, tylko mierzą je liczbą stron lub wyrazistością słów kluczowych, a czy zapisane w pracach zdania, często nawet z błędami ortograficznymi, są autorstwa zdających w ten sposób jakiś egzamin czy zaliczających na tej podstawie ćwiczenia, jak się okazuje nie ma dla nich znaczenia. Tekst jest tekstem. A że plagiatem, nie własnym, tylko skopiowanym tworem cudzej narracji? To nie szkodzi.
Mnie szkodzi. Ile razy można czytać ten sam tekst pod różnymi nazwiskami? Jeszcze trochę i będę przekonany, że autorem określonego poglądu nie jest Janusz Korczak tylko Aneta Z. Zresztą, ona nawet nie wie, kim był Janusz Korczak i co napisał, bo wystarczył jej zachwyt jedną jego myślą, jakąś tezą ujętą w cudzysłowie w czyimś tekście. Co robię z takimi tekstami?
Najpierw stosuję strategię miękkiego oswajania studenta z aktem oskarżenia. Wysyłam list z prośbą, by uzupełnił swoją rozprawkę o przypisy, odnotowując przy cytowanych poglądach źródło ich pochodzenia wraz numerem strony. Co robi większość studentów? Brnie w kłamstwie! W wielu bowiem zamieszczonych w Internecie tekstach znajduje się jakiś wykaz literatury, więc na tej podstawie starają się przypisać jakąś pozycję do wybranego akapitu czy cytatu. Naiwnie sądzą, że nie będę sprawdzał, albo że po prostu dam się na ten kit nabrać.
Wysyłam im zatem kolejnego maila z informacją:
Szanowna Pani/Szanowny Panie, w związku z tym, że w przesłanym tekście przypis jest niezgodny z rzeczywistym źródłem, z którego Pani/Pan korzystał, wystawiam ocenę niedostateczną.
Jak już jestem bardzo zmęczony i nie chce mi się prowadzić dalszej korespondencji z osobą, co do której jestem w 100% przekonany, że dokonała oszustwa, piszę wprost:
Część teoretyczna Pani/Pana pracy jest wklejeniem tekstów z internetu, które nie są Pani/Pana autorstwa. W języku prawnym oznacza to plagiat, co grozi wszczęciem w stosunku do Pani/Pana postępowania dyscyplinarnego.
Albo piszę jeszcze inaczej, a mianowicie:
Jakież byłoby to piękne i mądre, gdyby to Pani sama napisała. Ale, niestety, system antyplagiatowy wykrył kradzież praw autorskich. Ocena 2.0.
Czasami piszę tak:
Szanowna Pani, czy zmieniła może Pani nazwisko na (i tu podaję nazwisko autora tekstu zamieszczonego w Internecie)? Jeśli nie, to będę zmuszony skierować Pani pracę egzaminacyjną do komisji dyscyplinarnej z tytułu kradzieży praw autorskich.
A czasami piszę tak:
Jeśli udowodni Pani odpowiednimi przypisami w swoim tekście, że został on napisany na podstawie literatury, którą Pani wymieniła na końcu swojej pracy, to rok będzie szczęśliwy. Jeśli jednak nie, to będę musiał wstawić Pani ocenę niedostateczną za podanie nieprawdziwych danych bibliograficznych i za plagiat.
Jakie są reakcje studentów na takie dictum? Różne. Już o tym kiedyś pisałem. Jedni przepraszają i tłumaczą się tym, że mieszkają na wsi, z dala od bibliotek. Nie mają czasu na dojazd do ośrodka akademickiego, w którym jest biblioteka. Nie stać ich na zakupienie książek, więc korzystają z tekstów internetowych. Są tacy, którzy usiłują jeszcze coś negocjować. Piszą zatem:
Są też tacy studenci, którzy udają, że nie rozumieją, o co chodzi i oczekują dalszych dowodów, jak tak pisząca do mnie:
Witam, :) Tzn. Te przypisy należą do tej pracy i książek z których korzystałam ... może czegoś nie zrozumiałam pozdrawiam.
Jak widać, w tym momencie jest jeszcze w dobrym nastroju i humorze. Stara się nawet mnie w takim podtrzymać. Brnie zatem dalej, badając w kolejnym liście poziom mojej determinacji:
tzn. praca jest dobrze napisana tylko należy poprawić przypisy ??
Wówczas muszę przerwać korespondencję jednoznacznym stwierdzeniem, gdyż na tak techniczny dialog szkoda mi czasu.
Studentka jednak dalej się stawia i pisze z oburzeniem:
Czy ma pan profesor jakieś dowody, że ta praca jest plagiatem??? korzystałam z książek gł. Łobockiego, Sztejnberga, Ziei, a do każdego akapitu, który został napisany w oparciu o cudze publikacje zrobiłam stosowne przypisy. Nie korzystałam z żadnej pracy MW. nawet nie znam tego nazwiska. Mojej pracy poświęciłam wiele czasu. Jeżeli otrzymam stosowne dowody, że moja praca jest plagiatem- napiszę drugą. Z poważaniem K. P.
Widać, że dalej sprawdza determinację i podstawy mojego aktu oskarżenia. Wówczas nie pozostaje mi nic innego, jak odesłać jej pracę z zaznaczonymi fragmentami, które zostały dosłownie skopiowane, a w tekście nie zastosowano cudzysłowu czy kursywy i nie było przy nich przypisu. GAME OVER!
Kolejna lekcja polskiego patriotyzmu z koszykiem politycznej podłości w tle
W tym tygodniu część kilkuset chorych na raka leczonych terapią niestandardową dowiedziało się, że szpital, w którym dostawali chemię, stracił uprawnienia do jej podawania - pisze Elżbieta Cichocka z Gazety Wyborczej, a dzień wcześniej TVN emituje porażający reportaż o osobach chorych na raka bezradnie poszukujących pomocy.
Sądziłem, że żyję w państwie, w którym z każdym rokiem poprawia się sytuacja opieki w placówkach zdrowia publicznego nad osobami chorymi terminalnie, czyli jak to określa się wprost - z prognozowaną przez lekarzy niemalże datą ich śmierci. Jedyne, co mogą usłyszeć ich najbliżsi, to że nie ma dla nich szans, choć wciąż trzeba i warto mieć nadzieję, że lekarze będą czynić, co w ich mocy, itd. itd. Czynić? Ale jak? Przy pomocy czego? Mają leczyć dobrym słowem? Dzielić się jedynie nadzieją?
Cóż pozostaje chorym? Tylko wiara i nadzieja, bo okazuje się, że po dwudziestu latach gospodarki wolnorynkowej, cechującej się brakiem jednoznacznej, kontynuowanej i doskonalonej polityki w ochronie zdrowia obywateli, na skutek bezdusznych walk kolejno będących u władzy przedstawiciel partii politycznych, którzy unikają jakiejkolwiek odpowiedzialności za podejmowane decyzje, człowiek pozostaje ze swoją chorobą, dramatem i zrozpaczonymi bliskimi sam na sam i ma radzić sobie z procesem odchodzenia w niebyt. A czy chorego na raka wprowadzą chociażby w stan remisji procedury, zarządzenia, stanowiska, uchwały administrujących jedynie potencjalnym ich prawem dostępu do środków leczniczych, do – jak to się dzisiaj określa – niestandardowych form terapii?
Czy doda im sił i woli walki z chorobą upokarzająca na każdym kroku procedura zapisywania się na kolejne konsultacje (żebrania o pomoc), stania w kolejkach (choć większość już stać nie może), by kiedy już im coś zostało przydzielone, nagle zostało im odebrane, bo jakiś urzędnik nie wydał w porę jakiegoż zarządzenia?
Kim są politycy i sprawujący władzę w tych resortach, skoro jedyną reakcją , na jaką ich stać w obliczu ludzkich dramatów, jest przerzucanie się odpowiedzialnością za to, kto kiedy i na jakiej podstawie prawnej wydał lub nie wydał odpowiedniego zarządzenia?
Profesor Piotr Winczorek kilka dni temu pisał w Rzeczpospolitej (7.01.2010), w zupełnie innym kontekście, o roli państwa, pytając na wstępie:
Czy państwo jest instytucją powstałą dla realizacji jakiegoś celu lub grupy celów czy też nią nie jest. Spotyka się bowiem pogląd, że przyrodzonym celem państwa jest urzeczywistnianie dobra wspólnego lub jakiegoś innego celu (lub grupy celów) zwykle wysoko ustawianego na drabinie wartości moralnych. W przeciwnym razie, twierdzą niektórzy, państwo nie byłoby sobą, lecz przeobrażałoby się w bandę zbójców, a w każdym razie, niewiele się od niej różniło.
Edukacja patriotyczna toczy się na naszych oczach zaprzeczając wszystkiemu temu, czego kolejne pokolenia Polaków uczyły i uczą się w szkołach.
Sądziłem, że żyję w państwie, w którym z każdym rokiem poprawia się sytuacja opieki w placówkach zdrowia publicznego nad osobami chorymi terminalnie, czyli jak to określa się wprost - z prognozowaną przez lekarzy niemalże datą ich śmierci. Jedyne, co mogą usłyszeć ich najbliżsi, to że nie ma dla nich szans, choć wciąż trzeba i warto mieć nadzieję, że lekarze będą czynić, co w ich mocy, itd. itd. Czynić? Ale jak? Przy pomocy czego? Mają leczyć dobrym słowem? Dzielić się jedynie nadzieją?
Cóż pozostaje chorym? Tylko wiara i nadzieja, bo okazuje się, że po dwudziestu latach gospodarki wolnorynkowej, cechującej się brakiem jednoznacznej, kontynuowanej i doskonalonej polityki w ochronie zdrowia obywateli, na skutek bezdusznych walk kolejno będących u władzy przedstawiciel partii politycznych, którzy unikają jakiejkolwiek odpowiedzialności za podejmowane decyzje, człowiek pozostaje ze swoją chorobą, dramatem i zrozpaczonymi bliskimi sam na sam i ma radzić sobie z procesem odchodzenia w niebyt. A czy chorego na raka wprowadzą chociażby w stan remisji procedury, zarządzenia, stanowiska, uchwały administrujących jedynie potencjalnym ich prawem dostępu do środków leczniczych, do – jak to się dzisiaj określa – niestandardowych form terapii?
Czy doda im sił i woli walki z chorobą upokarzająca na każdym kroku procedura zapisywania się na kolejne konsultacje (żebrania o pomoc), stania w kolejkach (choć większość już stać nie może), by kiedy już im coś zostało przydzielone, nagle zostało im odebrane, bo jakiś urzędnik nie wydał w porę jakiegoż zarządzenia?
Kim są politycy i sprawujący władzę w tych resortach, skoro jedyną reakcją , na jaką ich stać w obliczu ludzkich dramatów, jest przerzucanie się odpowiedzialnością za to, kto kiedy i na jakiej podstawie prawnej wydał lub nie wydał odpowiedniego zarządzenia?
Profesor Piotr Winczorek kilka dni temu pisał w Rzeczpospolitej (7.01.2010), w zupełnie innym kontekście, o roli państwa, pytając na wstępie:
Czy państwo jest instytucją powstałą dla realizacji jakiegoś celu lub grupy celów czy też nią nie jest. Spotyka się bowiem pogląd, że przyrodzonym celem państwa jest urzeczywistnianie dobra wspólnego lub jakiegoś innego celu (lub grupy celów) zwykle wysoko ustawianego na drabinie wartości moralnych. W przeciwnym razie, twierdzą niektórzy, państwo nie byłoby sobą, lecz przeobrażałoby się w bandę zbójców, a w każdym razie, niewiele się od niej różniło.
Edukacja patriotyczna toczy się na naszych oczach zaprzeczając wszystkiemu temu, czego kolejne pokolenia Polaków uczyły i uczą się w szkołach.
07 stycznia 2010
Studenckie bratanie się z Leopoldem Ritterem von Sacher-Masochem...
Tym, razem oddaję miejsce w swoim blogu studentce Uniwersytetu Łódzkiego, której wypowiedź jest nawiązaniem do dwóch wcześniejszych wpisów, a zatem nie mogłaby się znaleźć jako komentarz tylko do jednego z nich. Skoro studiuje już na IV roku to znaczy, że jej "eksperyment" w zakresie studiowania pedagogiki i przeżywania różnych sytuacji w relacjach rówieśniczych trwa znacznie dłużej, niż tytułowego dla Jej wypowiedzi bohatera literackiego. Nawiązuje do typologii środowisk akademickich, jaką proponował prof. Lech Witkowski, odnosząc ją do braci studenckiej. A pisze tak:
Refleksje Pana Profesora L. Witkowskiego nad kondycją nauki polskiej (Witkowski L., Cztery ligi w nauce polskiej) zachęciły mnie do podjęcia próby – analogicznie do pracy Pana Profesora - wiwisekcji własnego „gniazda” – a zatem proszę Państwa – cztery ligi studentów!
Nim jednak przejdę do owej typologii - wydaje mi się, iż warto napomknąć – choć w syntetycznym ujęciu – o warunkach, jakie kształtują zastępy polskich żaków. Wymóg lapidarności spełni chyba najlepiej odniesienie się do słów R. Descartes'a, a właściwie skorzystanie z ich podatności na parafrazowanie i stwierdzenie, iż obecnie wszechwładnie panującą frazą jest: Studiuje, więc jestem. Podejmowanie studiów stało się tak popularne i oczywiste w polskiej rzeczywistości, że próby oporu przeciwko tej drodze życiowej spotykają się nie tylko z ogromnym zdziwieniem, ale nawet i niedowierzaniem, czy oburzeniem. Dzięki dynamicznemu rozwojowi (choć co jest przyczyną, a co skutkiem można by dyskutować) niepublicznych szkół wyższych studiować może każdy, a nawet – wg ortodoksyjnych wyznawców przywoływanej wcześniej parafrazy - każdy powinien. Niestety i tym razem powszechność implikuje przeciętność. Miano studenta – łączone do niedawna z przymiotem elitarności, powagi – obecnie za sprawą szkół-pozorów - kojarzy się głównie z inkubacją niekompetentnych pracowników. Zobaczmy zatem, jak miast realizacji szczytnych idei społeczeństwa uczącego się – kształtuje się nam polska studencka scena. Z góry uprzedzam (przejaw asekuracji?), że poniższe deskrypcje będą nosić znamiona perory - mam jednak nadzieję, iż właśnie przez niekiedy z lekka przerysowaną formę lepiej spełnią swą funkcję.
Rozpoczniemy od I Ligi – gdyż w naszej klasyfikacji emocje rosnąć będą w kierunku przeciwnym do walorów omawianych grup. Studenci I Ligi – tak jak w przypadku I-ligowych profesorów prof. Witkowskiego – wiedzę postrzegają jako wartość, a uczenie się jako dochodzenie do większej samoświadomości, tworzenie, doskonalenie siebie. Osiągają dobre i bardzo dobre wyniki w indeksie, ale niekoniecznie najwyższe. Z racji tego, iż odznaczając się wszechstronnymi zainteresowaniami – ich spojrzenie na zagadnienia podejmowane podczas zajęć odbiega od schematycznych odpowiedzi, a tym samym bywa ignorowane, tępione przez wykładowców (bazując na nomenklaturze prof. Witkowskiego – mowa o profesorach z II, III i IV ligi). Poza zajęciami dydaktycznymi angażują się w rozliczne inicjatywy natury naukowej, jak i pozanaukowej – uczestniczą w konferencjach, szkoleniach, kursach, wolontariacie, itp. – traktując zagadnienia programowe jako asumpt, przyczynek do dalszych, samodzielnych poszukiwań, a nie jako ich granice. Studenci I-ligowi przeżywają liczne frustracje związane z koniecznością dostosowania się do często spetryfikowanych warunków i schematów uczelnianych, czy też wyborów większości (już przecież B. Pascal mawiał, że opinia większości jest opinią najmniej zdolnych) – kłócących się z przyjętymi przez nich wartościami, ideami. Student I ligi tęskni za klimatem uczelni wyższych znanych z opowieści, czy literatury – kiedy to żak – brzmiało dumnie...
II liga to ulubiona liga dużej części wykładowców – studenci zawsze przygotowani i układnie recytujący frazy profesora. To grupa stosunkowo odnosząca najlepsze wyniki w nauce, potrafiąca odpowiedzieć na wymagania programowe. Niewątpliwie studenci ci nie opuszczają zajęć dydaktycznych oraz mają najlepsze (czyt. najbardziej dokładne i czytelne – słowo po słowie wykładowcy) notatki. Od I ligi różni ich jednak to, że nie łakną oni czynić nic poza wymagania programowe. Nie interesują ich dodatkowe spotkania, projekty, jeśli pewnym jest, że nie wpłynie to negatywnie na wpis w indeksie. Nie posiadają zainteresowań naukowych, studia to dla nich czas, kiedy tak jak w szkole – wypełniają obowiązki nałożone przez wykładowcę-belfra – bez rewolucji, innowacji, dla świętego spokoju i „ładnego” indeksu. Po studiach planują oddać się pracy równie jednobarwnej i spokojnej, w której wykładowcę zamienią na pracodawcę. Cechuje ich konformizm, uległość i pozytywne stosunki ze wszystkimi.
Studenci III ligi to grupa coraz liczniejsza - rekrutują się do niej osoby, które podzielić możemy dodatkowo na dwie podgrupy. Członkowie pierwszej - chcą po prostu zaliczyć, ocena dostateczna w zupełności ich satysfakcjonuje, druga podgrupa to osoby z wyższymi aspiracjami ocenowymi, jednak bez „naukowego zacięcia”. Obie te kategorie osób cechuje zamiłowanie do nagminnego korzystania ze „wspomagaczy” – pod postacią ściąg i opracowań. Warto również dodać, iż w tzw. ściąganiu nie widzą oni nic złego - pod żadnym względem. To głównie oni okupują punkt ksero miast bibliotek oraz wraz z pojawiającym się na widnokręgu egzaminem – odświeżają przyjaźnie z przedstawicielami II ligi, którzy to w imię studenckiej solidarności, czy braku tak sławetnej asertywności – udostępniają im swoje brylantowe notatki. III liga ma nastawienie roszczeniowe względem wykładowców – nie mowa tu jednak o trosce względem jakości nauczania, a batalii o to, by wiedza podawana była na tacy (najlepiej dla smaku – przyprawiona z lekka pikanterią), by ze spokojnym sercem można było stosować znamienitą zasadę "3xZ”. Zwykle reagują oburzeniem na próby podejmowania inicjatyw wymagających od nich czegoś więcej ponad odtwarzanie gotowych definicji, reguł. Ich prace, referaty niestety najczęściej przypominają elaboraty nieudolnych epigonów...
IV liga (fanfary, odgłosy uderzenia piorunu)... również niebezpiecznie poszerza swe terytoria, zagrażając dobremu imieniu studenckiej braci. Obraz jej najlepiej nakreślą słowa, które przytacza za M. Chojnackim w swym artykule Anna Sajdak, a mianowicie: „płacę za studia, więc żądam dyplomu” .Chociaż może się wydawać, że mam w zamiarze powielać tutaj zbanalizowane już tezy odnośnie odbiorców usług edukacyjnych szkół niepublicznych – to tak nie jest. Poprzez przywołane zdanie chcę odnieść się do swoistej mentalności, typu człowieka, który wiedzę traktuje jako coś co można kupić, bez żadnego wysiłku - wysiłku myślenia, refleksji. Przedstawiciele tej grupy wcale bowiem nie kryją się ze swymi poglądami – idą na studia , do szkoły – nie po to by SIEBIE kształcić, lecz by wpłacając stosowna kwotę nabyć dokument uatrakcyjniający CV.
Co gorsza – fakt, iż studia na kierunkach pedagogicznych są jednymi z najtańszych powoduje coroczne wypychanie z murów placówek najróżniejszej maści – ogromnej liczby niekompetentnych, nieświadomych swej roli osób. Za paradoksalne uznać możemy, że pedagogikę, którą winny zgłębiać osoby o najszerszych horyzontach myślowych, kreatywne, mające potrzebę permanentnego doskonalenia się, autorefleksji i transgresji – nagryzają i wypluwają niegodni niej ignoranci.
W grupie studenckiej, w której brakuje I-ligowców, panuje rozleniwiająca inercja, którą podkręcają wszędobylscy defetyści. Tragizmu temu szaremu obrazkowi dodaje fakt, że w tym przyśniętym towarzystwie cały czas jednak pracuje się nad tym, by utrzymać pozory wyższości, naukowości – wytwarzając tym samym liczne sofizmaty, mnożąc truizmy. Ratunkiem są kontestacyjnie nastawieni I-ligowcy, którzy niczym smutny Sokrates swą elenktyczną metodą odzierać będą owych współczesnych uczniów Protagorasa z ich pseudonaukowej otoczki. Trzeba mieć jednak na uwadze kolejną mądrość naszych antenatów, a mianowicie nec Hercules contra plures...
Agnieszka Przybylak
Zapraszam do dyskusji.
Refleksje Pana Profesora L. Witkowskiego nad kondycją nauki polskiej (Witkowski L., Cztery ligi w nauce polskiej) zachęciły mnie do podjęcia próby – analogicznie do pracy Pana Profesora - wiwisekcji własnego „gniazda” – a zatem proszę Państwa – cztery ligi studentów!
Nim jednak przejdę do owej typologii - wydaje mi się, iż warto napomknąć – choć w syntetycznym ujęciu – o warunkach, jakie kształtują zastępy polskich żaków. Wymóg lapidarności spełni chyba najlepiej odniesienie się do słów R. Descartes'a, a właściwie skorzystanie z ich podatności na parafrazowanie i stwierdzenie, iż obecnie wszechwładnie panującą frazą jest: Studiuje, więc jestem. Podejmowanie studiów stało się tak popularne i oczywiste w polskiej rzeczywistości, że próby oporu przeciwko tej drodze życiowej spotykają się nie tylko z ogromnym zdziwieniem, ale nawet i niedowierzaniem, czy oburzeniem. Dzięki dynamicznemu rozwojowi (choć co jest przyczyną, a co skutkiem można by dyskutować) niepublicznych szkół wyższych studiować może każdy, a nawet – wg ortodoksyjnych wyznawców przywoływanej wcześniej parafrazy - każdy powinien. Niestety i tym razem powszechność implikuje przeciętność. Miano studenta – łączone do niedawna z przymiotem elitarności, powagi – obecnie za sprawą szkół-pozorów - kojarzy się głównie z inkubacją niekompetentnych pracowników. Zobaczmy zatem, jak miast realizacji szczytnych idei społeczeństwa uczącego się – kształtuje się nam polska studencka scena. Z góry uprzedzam (przejaw asekuracji?), że poniższe deskrypcje będą nosić znamiona perory - mam jednak nadzieję, iż właśnie przez niekiedy z lekka przerysowaną formę lepiej spełnią swą funkcję.
Rozpoczniemy od I Ligi – gdyż w naszej klasyfikacji emocje rosnąć będą w kierunku przeciwnym do walorów omawianych grup. Studenci I Ligi – tak jak w przypadku I-ligowych profesorów prof. Witkowskiego – wiedzę postrzegają jako wartość, a uczenie się jako dochodzenie do większej samoświadomości, tworzenie, doskonalenie siebie. Osiągają dobre i bardzo dobre wyniki w indeksie, ale niekoniecznie najwyższe. Z racji tego, iż odznaczając się wszechstronnymi zainteresowaniami – ich spojrzenie na zagadnienia podejmowane podczas zajęć odbiega od schematycznych odpowiedzi, a tym samym bywa ignorowane, tępione przez wykładowców (bazując na nomenklaturze prof. Witkowskiego – mowa o profesorach z II, III i IV ligi). Poza zajęciami dydaktycznymi angażują się w rozliczne inicjatywy natury naukowej, jak i pozanaukowej – uczestniczą w konferencjach, szkoleniach, kursach, wolontariacie, itp. – traktując zagadnienia programowe jako asumpt, przyczynek do dalszych, samodzielnych poszukiwań, a nie jako ich granice. Studenci I-ligowi przeżywają liczne frustracje związane z koniecznością dostosowania się do często spetryfikowanych warunków i schematów uczelnianych, czy też wyborów większości (już przecież B. Pascal mawiał, że opinia większości jest opinią najmniej zdolnych) – kłócących się z przyjętymi przez nich wartościami, ideami. Student I ligi tęskni za klimatem uczelni wyższych znanych z opowieści, czy literatury – kiedy to żak – brzmiało dumnie...
II liga to ulubiona liga dużej części wykładowców – studenci zawsze przygotowani i układnie recytujący frazy profesora. To grupa stosunkowo odnosząca najlepsze wyniki w nauce, potrafiąca odpowiedzieć na wymagania programowe. Niewątpliwie studenci ci nie opuszczają zajęć dydaktycznych oraz mają najlepsze (czyt. najbardziej dokładne i czytelne – słowo po słowie wykładowcy) notatki. Od I ligi różni ich jednak to, że nie łakną oni czynić nic poza wymagania programowe. Nie interesują ich dodatkowe spotkania, projekty, jeśli pewnym jest, że nie wpłynie to negatywnie na wpis w indeksie. Nie posiadają zainteresowań naukowych, studia to dla nich czas, kiedy tak jak w szkole – wypełniają obowiązki nałożone przez wykładowcę-belfra – bez rewolucji, innowacji, dla świętego spokoju i „ładnego” indeksu. Po studiach planują oddać się pracy równie jednobarwnej i spokojnej, w której wykładowcę zamienią na pracodawcę. Cechuje ich konformizm, uległość i pozytywne stosunki ze wszystkimi.
Studenci III ligi to grupa coraz liczniejsza - rekrutują się do niej osoby, które podzielić możemy dodatkowo na dwie podgrupy. Członkowie pierwszej - chcą po prostu zaliczyć, ocena dostateczna w zupełności ich satysfakcjonuje, druga podgrupa to osoby z wyższymi aspiracjami ocenowymi, jednak bez „naukowego zacięcia”. Obie te kategorie osób cechuje zamiłowanie do nagminnego korzystania ze „wspomagaczy” – pod postacią ściąg i opracowań. Warto również dodać, iż w tzw. ściąganiu nie widzą oni nic złego - pod żadnym względem. To głównie oni okupują punkt ksero miast bibliotek oraz wraz z pojawiającym się na widnokręgu egzaminem – odświeżają przyjaźnie z przedstawicielami II ligi, którzy to w imię studenckiej solidarności, czy braku tak sławetnej asertywności – udostępniają im swoje brylantowe notatki. III liga ma nastawienie roszczeniowe względem wykładowców – nie mowa tu jednak o trosce względem jakości nauczania, a batalii o to, by wiedza podawana była na tacy (najlepiej dla smaku – przyprawiona z lekka pikanterią), by ze spokojnym sercem można było stosować znamienitą zasadę "3xZ”. Zwykle reagują oburzeniem na próby podejmowania inicjatyw wymagających od nich czegoś więcej ponad odtwarzanie gotowych definicji, reguł. Ich prace, referaty niestety najczęściej przypominają elaboraty nieudolnych epigonów...
IV liga (fanfary, odgłosy uderzenia piorunu)... również niebezpiecznie poszerza swe terytoria, zagrażając dobremu imieniu studenckiej braci. Obraz jej najlepiej nakreślą słowa, które przytacza za M. Chojnackim w swym artykule Anna Sajdak, a mianowicie: „płacę za studia, więc żądam dyplomu” .Chociaż może się wydawać, że mam w zamiarze powielać tutaj zbanalizowane już tezy odnośnie odbiorców usług edukacyjnych szkół niepublicznych – to tak nie jest. Poprzez przywołane zdanie chcę odnieść się do swoistej mentalności, typu człowieka, który wiedzę traktuje jako coś co można kupić, bez żadnego wysiłku - wysiłku myślenia, refleksji. Przedstawiciele tej grupy wcale bowiem nie kryją się ze swymi poglądami – idą na studia , do szkoły – nie po to by SIEBIE kształcić, lecz by wpłacając stosowna kwotę nabyć dokument uatrakcyjniający CV.
Co gorsza – fakt, iż studia na kierunkach pedagogicznych są jednymi z najtańszych powoduje coroczne wypychanie z murów placówek najróżniejszej maści – ogromnej liczby niekompetentnych, nieświadomych swej roli osób. Za paradoksalne uznać możemy, że pedagogikę, którą winny zgłębiać osoby o najszerszych horyzontach myślowych, kreatywne, mające potrzebę permanentnego doskonalenia się, autorefleksji i transgresji – nagryzają i wypluwają niegodni niej ignoranci.
W grupie studenckiej, w której brakuje I-ligowców, panuje rozleniwiająca inercja, którą podkręcają wszędobylscy defetyści. Tragizmu temu szaremu obrazkowi dodaje fakt, że w tym przyśniętym towarzystwie cały czas jednak pracuje się nad tym, by utrzymać pozory wyższości, naukowości – wytwarzając tym samym liczne sofizmaty, mnożąc truizmy. Ratunkiem są kontestacyjnie nastawieni I-ligowcy, którzy niczym smutny Sokrates swą elenktyczną metodą odzierać będą owych współczesnych uczniów Protagorasa z ich pseudonaukowej otoczki. Trzeba mieć jednak na uwadze kolejną mądrość naszych antenatów, a mianowicie nec Hercules contra plures...
Agnieszka Przybylak
Zapraszam do dyskusji.
05 stycznia 2010
Studenckie typy i typki
Nadchodzi trudny okres tak dla studentów, jak i ich nauczycieli akademickich. Ci pierwsi muszą rozliczyć się z własnej pracy nad sobą, z poziomu i umiejętności istotnych do zaliczenia poszczególnych przedmiotów, ci drudzy zaś muszą także dokonać podsumowania swojej pracy naukowo-dydaktycznej (to przecież także konieczność złożenia swoim zwierzchnikom sprawozdań za pracę w minionym roku; udowodnienia, że ma się więcej publikacji, niż 40 czy 50) i odłożyć swoje indywidualne pasje naukowe, by sprawdzić to, co potrafią ich studenci. Spójrzmy na studentów, bo o ligach akademickich i typach zaangażowania kadr nauczycielskich w szkolnictwie wyższym trafnie pisał Lech Witkowski (polecam jego najnowszą książkę: (Ku integralności edukacji i humanistyki II. Postulaty, postacie, pojęcia, próby, Toruń 2009).
JEDNA Z MOŻLIWYCH TYPOLOGII
Dla studentów tzw. pierwszej ligii, ekstraklasy - zaliczenie jest efektem ubocznym ich intensywnej, samodzielnej czy we współpracy z innymi pracy studyjnej, realizowanych projektów. Właściwie, gdyby nie było obowiązku dokumentowania tego zaliczeniami, to nawet nie zauważyliby, że upłynął im już semestr zimowy i wkroczyli w kolejną fazę studiowania. Być może, jedynie zmieniająca się za oknami aura i pojawiające się co jakiś czas dni wolne od zajęć (ferie, sesja, przerwa międzysemestralna) uświadamiałyby im konieczność chociaż krótkiego zdystansowania się do bieżących zadań i obowiązków, ale oni i tak byliby aktywni, poszukujący, działający. Dotyczy to tych, rzecz jasna studentów, którzy wiedzą, czego pragną, mają określone zamiary, aspiracje, oczekiwania, toteż mają nawet prawo do swoistego rodzaju roszczeniowości wobec akademickiego świata, by odpowiadał na ich potrzeby zgodnie z zawartym czy przysługującym im kontraktem. Zapewne każdy nauczyciel akademicki ma takich studentów w grupach, z którymi prowadzi wykłady, ćwiczenia czy seminaria.
Najłatwiej jest ich rozpoznać w całej społeczności studenckiej, kiedy zapowie się, że wykłady czy ćwiczenia są nieobowiązkowe i że może w nich z własnej woli, bez żadnego formalnego przymusu uczestniczyć ten, kto naprawdę chce się czegoś nauczyć, w czymś uczestniczyć, coś rozwiązywać, projektować itp. I to jest ta pierwsza liga, ci najsilniej umotywowani, niekoniecznie nawet najzdolniejsi, ale niewątpliwie posiadający już znaczące kompetencje, chłonni, zaangażowani i myślący. To pasjonaci, miłośnicy przyszłego lub wykonywanego zawodu, gdyż wśród nich są przecież studiujący w systemie niestacjonarnym.
Drugą ligę stanowią ci, którzy mają aspiracje związane z ich własną edukacją, ale okres studiów chcą potraktować zarazem jako okazję do czegoś więcej, niż tylko czy przede wszystkim – zaangażowane studiowanie. Są zdolni, dobrze wykształceni, znają swoje możliwości, więc mogą w systemie formalnych zaliczeń bardzo łatwo zaznaczyć swoją pozycję, z doskoku, często na ostatnią chwilę przygotowując się do sprawdzianów, egzaminów czy wykonując poprawnie zadane im prace projektowe. To są ci studenci, którzy muszą sobie wygospodarować w toku semestru czas na różne zainteresowania, na osobiste pasje niekoniecznie nastawione na przyszłą pracę zawodową. Niektórzy studiują tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności, a dyplom nie jest dla nich czymś ważnym, gdyż i tak mają zapewnione miejsce pracy.
Trzecią ligę stanowią ci, dla których studiowanie jest utrapieniem, bólem, cierpieniem, przykrą koniecznością, musem, czymś, przez co muszą przejść, ale w czym absolutnie nie widzą i/lub nie chcą dostrzec czegokolwiek ważnego, przyjemnego, potrzebnego im w życiu. Studiują bo muszą, bo wierzą, że uzyskany dzięki temu kredencjał stanie się dla nich biletem wstępu do instytucji, przedsiębiorstw czy założonych przez siebie firm. Na to ostatnie rozwiązanie jednak specjalnie liczyć nie mogą, a nawet nie powinni, gdyż przecież z własnej winy niewiele potrafią, niewiele wiedzą, w niczym się nie orientują. Przeszli przez studia „na gapę” tak, jak niektórzy korzystają z środków komunikacji publicznej. Wsiadają do autobusu i na każdym przystanku rozglądają się, czy nagle nie wejdzie do niego „kanar” i trzeba będzie zapłacić karę, a może i najeść się wstydu. Na studiach zachowują się podobnie.
Na zajęcia nie chodzą, bo przecież i tak nie są one im do niczego potrzebne, biblioteki nie znają, nic lub niewiele czytają (jeśli już, to są to głównie skserowane notatki tych, co chodzą na zajęcia, i to najczęściej tych z II ligi, bo notatki tych z I są i tak dla nich za trudne, niezrozumiałe), a kiedy nadchodzi czas zaliczeń, siadają w pobliżu tych, którzy mogliby im pomóc lub korzystają z własnych technik ściągania (tu polecam książkę Konrada Kobierskiego wydaną w „Impulsie”, gdzie zostały bardzo dobrze opisane różne techniki ściągania). A kiedy muszą napisać na zaliczenie czy egzamin jakąś pracę pisemną, to gwarantuję, że w tej grupie są to tylko i wyłącznie plagiaty lub prace zakupione u infobrokerów, w internecie. Przedkładają coś, co nie jest wytworem ich pracy, a kiedy egzaminator zadaje im pytanie związane z przedłożoną treścią, to nie wiedzą nawet, w którym kościele dzwonią.
JEDNA Z MOŻLIWYCH TYPOLOGII
Dla studentów tzw. pierwszej ligii, ekstraklasy - zaliczenie jest efektem ubocznym ich intensywnej, samodzielnej czy we współpracy z innymi pracy studyjnej, realizowanych projektów. Właściwie, gdyby nie było obowiązku dokumentowania tego zaliczeniami, to nawet nie zauważyliby, że upłynął im już semestr zimowy i wkroczyli w kolejną fazę studiowania. Być może, jedynie zmieniająca się za oknami aura i pojawiające się co jakiś czas dni wolne od zajęć (ferie, sesja, przerwa międzysemestralna) uświadamiałyby im konieczność chociaż krótkiego zdystansowania się do bieżących zadań i obowiązków, ale oni i tak byliby aktywni, poszukujący, działający. Dotyczy to tych, rzecz jasna studentów, którzy wiedzą, czego pragną, mają określone zamiary, aspiracje, oczekiwania, toteż mają nawet prawo do swoistego rodzaju roszczeniowości wobec akademickiego świata, by odpowiadał na ich potrzeby zgodnie z zawartym czy przysługującym im kontraktem. Zapewne każdy nauczyciel akademicki ma takich studentów w grupach, z którymi prowadzi wykłady, ćwiczenia czy seminaria.
Najłatwiej jest ich rozpoznać w całej społeczności studenckiej, kiedy zapowie się, że wykłady czy ćwiczenia są nieobowiązkowe i że może w nich z własnej woli, bez żadnego formalnego przymusu uczestniczyć ten, kto naprawdę chce się czegoś nauczyć, w czymś uczestniczyć, coś rozwiązywać, projektować itp. I to jest ta pierwsza liga, ci najsilniej umotywowani, niekoniecznie nawet najzdolniejsi, ale niewątpliwie posiadający już znaczące kompetencje, chłonni, zaangażowani i myślący. To pasjonaci, miłośnicy przyszłego lub wykonywanego zawodu, gdyż wśród nich są przecież studiujący w systemie niestacjonarnym.
Drugą ligę stanowią ci, którzy mają aspiracje związane z ich własną edukacją, ale okres studiów chcą potraktować zarazem jako okazję do czegoś więcej, niż tylko czy przede wszystkim – zaangażowane studiowanie. Są zdolni, dobrze wykształceni, znają swoje możliwości, więc mogą w systemie formalnych zaliczeń bardzo łatwo zaznaczyć swoją pozycję, z doskoku, często na ostatnią chwilę przygotowując się do sprawdzianów, egzaminów czy wykonując poprawnie zadane im prace projektowe. To są ci studenci, którzy muszą sobie wygospodarować w toku semestru czas na różne zainteresowania, na osobiste pasje niekoniecznie nastawione na przyszłą pracę zawodową. Niektórzy studiują tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności, a dyplom nie jest dla nich czymś ważnym, gdyż i tak mają zapewnione miejsce pracy.
Trzecią ligę stanowią ci, dla których studiowanie jest utrapieniem, bólem, cierpieniem, przykrą koniecznością, musem, czymś, przez co muszą przejść, ale w czym absolutnie nie widzą i/lub nie chcą dostrzec czegokolwiek ważnego, przyjemnego, potrzebnego im w życiu. Studiują bo muszą, bo wierzą, że uzyskany dzięki temu kredencjał stanie się dla nich biletem wstępu do instytucji, przedsiębiorstw czy założonych przez siebie firm. Na to ostatnie rozwiązanie jednak specjalnie liczyć nie mogą, a nawet nie powinni, gdyż przecież z własnej winy niewiele potrafią, niewiele wiedzą, w niczym się nie orientują. Przeszli przez studia „na gapę” tak, jak niektórzy korzystają z środków komunikacji publicznej. Wsiadają do autobusu i na każdym przystanku rozglądają się, czy nagle nie wejdzie do niego „kanar” i trzeba będzie zapłacić karę, a może i najeść się wstydu. Na studiach zachowują się podobnie.
Na zajęcia nie chodzą, bo przecież i tak nie są one im do niczego potrzebne, biblioteki nie znają, nic lub niewiele czytają (jeśli już, to są to głównie skserowane notatki tych, co chodzą na zajęcia, i to najczęściej tych z II ligi, bo notatki tych z I są i tak dla nich za trudne, niezrozumiałe), a kiedy nadchodzi czas zaliczeń, siadają w pobliżu tych, którzy mogliby im pomóc lub korzystają z własnych technik ściągania (tu polecam książkę Konrada Kobierskiego wydaną w „Impulsie”, gdzie zostały bardzo dobrze opisane różne techniki ściągania). A kiedy muszą napisać na zaliczenie czy egzamin jakąś pracę pisemną, to gwarantuję, że w tej grupie są to tylko i wyłącznie plagiaty lub prace zakupione u infobrokerów, w internecie. Przedkładają coś, co nie jest wytworem ich pracy, a kiedy egzaminator zadaje im pytanie związane z przedłożoną treścią, to nie wiedzą nawet, w którym kościele dzwonią.
03 stycznia 2010
Akademicki savoir-vivre
Mój ostatni wpis i reakcje nań komentatorów sprawił, że postanowiłem - w duchu pedagogicznym - przywołać kwestie, które wiążą się z dobrym wychowaniem. Abstrahuję w tej chwili od faktu, że anonimowa korespondencja z grzecznością wobec adresata ma niewiele wspólnego, ale jestem w tej kwestii tolerancyjny, zdając sobie sprawę z problemów, jakie mogą wynikać dla nadawcy, jego otoczenia czy adresata ze względu na treść listu. Zostawiam to zatem na boku.
Podejmę jednak kwestię, na którą zwracają uwagę także językoznawcy, słusznie uczulając nas na właściwy sposób komunikowania się ze sobą, a co jest niewątpliwie częścią wspomnianego przeze mnie dobrego wychowania. Mam też świadomość, że kategoria dobrych manier, konwenansów jest dzisiaj staroświecka, dla wielu de mode, ale jako przedstawiciel nauk o wychowaniu mogę się o nią upomnieć, niezależnie od tego, czy będzie się to komuś podobało, czy nie.
Zacznę od korespondencji, bo coraz częściej komunikujemy się ze sobą drogą elektroniczną. Moim studentom, notabene studentom pedagogiki, a więc tym, którzy mają w przyszłości wychowywać innych czy też kształtować ich kulturę osobistą, jest obojętne, w jakiej formie zwracają się do swojego nauczyciela akademickiego, a więc do swojego przełożonego. Tylko niektórzy przestrzegają kulturowych form w komunikacji. Kiedy bowiem przesyłają do mnie swoje prace na zaliczenie, prace projektowe czy badawcze, to ich elektroniczny list wygląda następująco:
1) Nie zawiera ani zwrotu otwierającego (grzecznościowego), ani też chociażby jednego słowa zapowiedzi tego, co jest w załączniku do niego. To tak, jakby ktoś wysłał do kogoś kopertę z tekstem, nie informując w odrębnym do niego liście, kim jest, do kogo pisze i w jakim celu przesyła mu ten tekst.
2) Brak form grzecznościowych. Studentka pisze od razu, bez żadnego zwrotu do mnie. Tu mogę rozróżnić kilka form:
a) Brak zwrotu grzecznościowego, kiedy list do mnie jest odpowiedzią na moją negatywną ocenę pracy studentki, której „wysiłku twórczego” nie zaliczyłem, gdyż był to ordynarny plagiat. Studentka pisze wówczas z wściekłością tak:
- To mam przynieść książki z których korzystałam... Bo już sie pogubiłam...
albo:
- Czy mogłabym poprawić pracę i przesłać jeszcze raz?
b)Brak zwrotu grzecznościowego, kiedy studentka kontaktuje się ze mną po raz pierwszy i zapewne jeszcze nie wie, bo nie raczyła się tym zainteresować, do kogo pisze – czy do doktora czy profesora. Bezpieczniej jest więc nie zatytułować swojego listu, tylko zacząć od autoprezentacji, np.
Nazywam się Małgorzata S. Temat mojej pracy licencjackiej to "ZNAJOMOŚĆ SŁÓW I ZWROTÓW GRZECZNOŚCIOWYCH DZIECI PRZEDSZKOLNYCH". Obecnie nie pracuję, wychowuję 2 letnią córeczkę. Bardzo proszę o pomoc w sformułowaniu tematu mojej pracy magisterskiej i jakieś wskazówki dotyczące pisania pracy.
Cóż mi pozostaje uczynić w tak paradoksalnej, ze względu na temat pracy licencjackiej sytuacji? Oczywiście, powinienem zainteresować się tym, co napisała w części teoretycznej swojej rozprawy dyplomowej na temat znajomości słów i zwrotów grzecznościowych, skoro sama ich jeszcze nie opanowała. Może by zatem napisała pod moim kierunkiem swoją pracę magisterską na ten temat?
c) Studentka stosuje zwrot grzecznościowy, ale nieadekwatny do typu relacji, jakie zachodzą między nią a mną. Pisze bowiem tak:
Witam wysyłam poprawiony esej:)
albo:
Witam, mam pytanie niecierpiące zwłoki a mianowicie…
Dlaczego zastosowana przez tę studentkę forma jest niewłaściwa? Sięgnijmy na stronę internetową Poradni Językowej Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, gdzie pewna pani Monika (być może nawet jest to występująca w piosence R. Schuberta - "Monika , dziewczyna ratownika" zapytała wprost: dlaczego nie można używać wyrażenia "witam"? Odpowiedź jest następująca:
Formy „Witam” nie używa się ani na początku maila (listu), ani w kontakcie bezpośrednim, ponieważ informuje ona o wyższej hierarchii sytuacyjnej nadawcy. Nie oznacza to rzecz jasna, że jest to forma zabroniona w omawianych typach kontaktu. „Witam” może powiedzieć gospodarz otwierający drzwi gościom czy dziennikarz lub prezenter prowadzący program telewizyjny, radiowy – na przykład: „Justyna Pochanke. „Fakty”. Witam państwa”.
Nie wypada zaś studentowi rozpocząć e-mail do wykładowcy za pomocą formy „Witam”, a nawet „Witam, Panie Profesorze”. Nie wypada tak zwrócić się podwładnemu do przełożonego. Nie wypada tak napisać do kogoś, kogo nie znamy, i nie wiemy, w jakim jest wieku, jaką pełni funkcję zawodową itp. Ale do kolegi, koleżanki formy "Witam" używać można do woli. Prof. dr hab. Małgorzata Marcjanik, Uniwersytet Warszawski" (źródło: http://poradnia.polonistyka.uj.edu.pl/?modul=16)
d) Student stosuje niepełny zwrot adresatowy. Przykład:
Przesyłam Profesorowi II i III rozdział, co prawda w odwrotnej kolejności.
albo
Dzień dobry. Zwracam się do Pana z pytaniem ...
Nadawca powinien zwyczajowo zwracać się do pracowników naukowych używając słowa Pani/Pan przed stopniem czy tytułem naukowym, a więc powinien napisać:
Przesyłam Pani Profesor, Panu Profesorowi, Pani Doktor, Panu Doktorowi (bez względu na to czy jest to habilitowany czy nie), Pani Magister, Panu Magistrowi ….
Na szczęście są też dobrze wychowani studenci, którzy swój list zaczynają następująco:
Dzień dobry Panie Promotorze. Przesyłam swój plan pracy magisterskiej.
3. Poszukiwanie przez studentów porad na temat zastosowania form grzecznościowych . Niektórzy mają świadomość tego, że mogą popełnić gafę, w związku z tym zwracają się do Poradni Językowej z kwestią, którą poruszyłem w swoim poprzednim wpisie w nieco innym kontekście:
Jak powinnam się zwracać do wykładowcy, który jest prof. dr hab. a jak do dr. hab. Pozdrawiam
Językoznawca - prof. dr hab. Mirosław Skarżyński z UJ odpowiada:
Do osób mających tytuł profesora zwracamy się
http://poradnia.polonistyka.uj.edu.pl/?modul=16
W związku z tym, że powyższa strona jest już niedostępna w Internecie, na co zwraca uwagę jeden z komentatorów, a ja skopiowałem ją w dn. 3.01.2010 r., to wklejam jej treść poniżej, gdyż jest bardzo kształcąca:
PANI / PAN PROFESOR
Mam pytanie związane ze zwrotami adresatywnymi. Chodzi mi głównie o ich formę pisaną w listach i różnego typu podziękowaniach. W tej kwestii mam problem z tytułami i wielkimi literami. Która forma jest poprawna: Dziękujemy Pani Prof. dr hab. (imię i nazwisko); Dziękujemy Pani Profesor (imię i nazwisko); Dziękujemy prof. dr hab. (imię i nazwisko); Sz. Pani Prof. dr hab. (imię i nazwisko); Szanowna Pani Profesor (imię i nazwisko) - czy podać jedynie pierwszy rozwinięty tytuł? - Sz. P. prof. dr hab. (imię i nazwisko)". Może każda z tych form jest dopuszczalna, jednak raczej nie wszystkie mieszczą się w granicach etykiety językowej. Dziękuję bardzo za pomoc!
Wśród przytoczonych w pytaniu przykładów należy rozróżnić dwie funkcje użycia form adresatywnych. Funkcja pierwsza to użycie tytułu naukowego jako adresu (na kopercie, na formularzu, w piśmie urzędowym itp.). Wówczas - bardziej oficjalnie - napiszemy Sz. Pan / Sz. Pani Prof. dr hab. (imię i nazwisko) lub – mniej oficjalnie – Szanowny Pan / Szanowna Pani Profesor (imię i nazwisko).
Funkcja druga dotyczy zwrócenia się do adresata w tekście podziękowania, zaproszenia itp. Wtedy należy użyć wyłącznie nazwy tytułu wraz z formą pan / pani, np. Dziękujemy Pani Profesor, Mamy zaszczyt zaprosić Pana Profesora itp. Bez nazwisk i bez skrótów dr hab. – podobnie jak w rozmowie bezpośredniej, w której nie powiemy przecież Dziękuję pani profesor Kowalskiej za poświęcenie mi czasu czy Zapraszam pana profesora doktora habilitowanego na promocję mojej książki.
Prof. dr hab. Małgorzata Marcjanik, Uniwersytet Warszawskihttp://poradnia.polonistyka.uj.edu.pl/?modul=16
WITAM
Moje pytanie dotyczy jednej z Pana odpowiedzi: [...] Zatem dlaczego nie można używać wyrażenia "witam"? Monika
Szanowna Pani,
tym razem, nie mając już sił pisać po raz n-ty tego samego, poprosiłem o pomoc Prof. Małgorzatę Marcjanik z Uniwersytetu Warszawskiego, badaczkę polskiej etykiety językowej, autorkę wielu prac oraz poradnika z tego zakresu. Zamieszczam jej odpowiedź na Pani pytanie.
Formy „Witam” nie używa się ani na początku maila (listu), ani w kontakcie bezpośrednim, ponieważ informuje ona o wyższej hierarchii sytuacyjnej nadawcy.
Nie oznacza to rzecz jasna, że jest to forma zabroniona w omawianych typach kontaktu. „Witam” może powiedzieć gospodarz otwierający drzwi gościom czy dziennikarz lub prezenter prowadzący program telewizyjny, radiowy – na przykład: „Justyna Pochanke. „Fakty”. Witam państwa”.
Nie wypada zaś studentowi rozpocząć maila do wykładowcy za pomocą formy „Witam”, a nawet „Witam, Panie Profesorze”. Nie wypada tak zwrócić się podwładnemu do przełożonego. Nie wypada tak napisać do kogoś, kogo nie znamy, i nie wiemy, w jakim jest wieku, jaką pełni funkcję zawodową itp. Ale do kolegi, koleżanki formy "Witam" używać można do woli.
Prof. dr hab. Małgorzata Marcjanik, Uniwersytet Warszawski
http://poradnia.polonistyka.uj.edu.pl/?modul=16
TYTULATURA
Moje pytanie dotyczy działu "Grzeczość językowa" Jak tytułować osoby pełniące nastepujące funkcje: ambasador (Sz. P. Jego Ekscelencja Ambasador?) konsul generalny konsul honorowy rektor (Sz. P. Jego Magnificjencja Rektor Prof. Dr Hab. ?) prorektor dziekan prodziekan przy wypisywaniu druków zaproszeń oraz adresowaniu kopert? Chodzi mi także o kolejność tytułowania. Dziękuję za odpowiedź. A.W.
Szanowna Pani,
formy tytulatury i na kopertach, i na drukach zaproszeń są zasadniczo jednakowe. Na drukach pomija się na ogół dane adresowe. Oto one:
AMBASADOR nadzwyczajny i pełnomocny:
Szanowny Pan (bądź w skrócie: Sz. Pan)
[imię i nazwisko]
Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej
w [nazwa państwa urzędowania]
KONSUL (którykolwiek:)
Szanowny Pan (bądź Sz.Pan)
[imię i nazwisko]
Konsul (...) Rzeczypospolitej Polskiej
REKTOR:-
Jego Magnificencja (bądź JM)
Prof. dr hab. [imię i nazwisko]
[nazwa uczelni]
lub
Szanowny Pan (bądź Sz. Pan)
Rektor [nazwa uczelni - w dopełniaczu, np. Uniwersytetu Jagiellońskiego]
Prof. dr hab. [imię i nazwisko]
PROREKTOR:
Szanowny Pan (bądź Sz. Pan)
Prof. dr hab. (bądź inny stopień naukowy, zawsze pisany wielką literą) [imię i nazwisko]
Prorektor do spraw... (np. Nauki)
[nazwa uczelni]
DZIEKAN:
Szanowny Pan (bądź Sz. Pan)
Dziekan Wydziału [nazwa wydziału] [nazwa uczelni]
[stopień naukowy - wielką literą] [imię i nazwisko]
PRODZIEKAN:
Szanowny Pan (bądź Sz. Pan)
Prodziekan Wydziału [nazwa wydziału] do spraw...
[stopień naukowy] [imię i nazwisko]
Jeśli adresatem jest kobieta, odpowiednie formy powinny być oczywiście w rodzaju żeńskim. Więcej na temat form tytularnych napisałam w: "Polszczyzna na co dzień", red. M. Bańko, rozdz. 5: ABC grzeczności językowej - dodatek, Warszawa 2006.
Prof. dr hab. Małgorzata Marcjanik, Uniwersytet Warszawski
http://poradnia.polonistyka.uj.edu.pl/?modul=16
Witam. Jak powinnam się zwracać do wykładowcy, który jest prof. dr hab. a jak do dr. hab. Pozdrawiam
Do osób mających tytuł profesora zwracamy się
Niezależnie jednak od tytulatury muszę zauważyć, że nie używa się ani na powitanie, ani jako zwrotu otwierającego np. mail słowa "Witam".
Szanowny Panie Profesorze, niejednokrotnie chcąc napisać mail do pracownika naukowego, mam problem, co napisać w nagłówku... Jeśli wykładowca jest dr hab., to mogę napisać np. "Szanowny Panie Doktorze"? A może powinnam użyć słowa "Docent"? Jeszcze większy problem mam z magistrami. Czy zwrot "Szanowna Pani Magister" jest poprawny? A może w przypadku magistra, należy pominąć stopnień naukowy? Jak to się ma do pełnionych funkcji (magister-wykładowca, magister-asystent)? A co, jeśli po stopniu naukowym chciałaym napisać jeszcze nazwisko? Czy ma być ono odmienione w wołaczu (np. Szanowny Panie Doktorze Sapo< od Sapa>) ? Nie chciałabym obrazić żadnego z moich wykładowców, dlatego z góry dziękuję za odpowiedź oraz refleksje na ten temat. Pozdrawiam serdecznie, Agata
Szanowna Pani,
zwyczajowo do pracowników naukowych zwracamy się używając słowa Pai/Pan + stopień (tytuł naukowy), a więc Pani Profesor, Pnie Profesorze, Pani Doktor, Panie Doktorze (be zwzględu na to czy jest to habilitowany czy nie), Pani Magister, Panie Magistrze.
Nazwiska w zwrotach do rozmówcy nie dodajemy, ponieważ nie mieści się to w polskiej etykiecie językowej i zwroty typu Panie Doktorze Malinowski czy Panie Malinowski są uważane za nieeleganckie. Nie używa się też w zwrotach do osób, o których mówimy nazw stanowisk (wykładowca, adiunkt, asystent itp. Słowa docent uzywamy tylko wtedy, gdy osoba, do której się zwracamy istotnie ma to stanowisko (to jest, znowu tradycyjnie, wyjątek), a to spotyka się w instytutach badawczych czy szpitalach akademickich, gdzie owo stanowisko przetrwało.
Pozdrawiam serdecznie - prof. dr hab. Mirosław Skarżyński
Witam!Chciałabym się dowiedzieć,w jaki sposób można się zwracać do osoby, która obroniła tytuł licencjata, jeżeli analogicznie, do osoby po obronieniu tytułu magistra można zwracać się :" pani magister"? Czy poprawna jest forma" pani licencjat"?,"panie licencjacie"? Bardzo dziękuję, za odpowiedź.Pozdrawiam.K.R.
Szanowna Pani,
nie wytworzył się zwyczaj (na szczęście) używania takich zwrotów, jak Pani podaje. Może się Pani zwracać do osób tego rodzaju normalnie, tj. proszę pani, proszę pana. Wyszedł też z użycia zwyczaj zwracania się panie magistrze, pani magister, z wyjątkiem środowisk uczelnianych i - tradycyjnie - w aptekach. Wiąże się to, jak sądzę, z oczywistym prawem ekonomicznym - jak jest duża podaż, to wartość spada.
Przy okazji - nie broni się tytułu licencjata czy magistra, ale zdaje się egzamin licencjacki a. magisterski. Łączę pozdrowienia - prof. dr hab. Mirosław Skarżyński
Subskrybuj:
Posty (Atom)