"Ja i moja szkoła" to zbiór ćwiczeń dla uczniów edukacji wczesnoszkolnej, kształcenia zintegrowanego, który zawiera liczne błędy. Rodzice postanowili przerwać milczenie i walczyć z nieprzemyślaną strukturą i treścią niektórych zadań. To oni bowiem muszą reagować na dziecięcą bezradność w sytuacji, gdy ich zdaniem niektóre zadania rozmijają się z sensem i logiką. Co ma zrobić rodzic, kiedy dziecko pyta je:
Mamo, co znaczy - To mata Toma? (fot.1. ćwiczenie)
Jak pisze do mnie jeden z refleksyjnych rodziców, a zapewne edukowany w swoim dzieciństwie na zupełnie innym zestawie podręczników i zeszytów ćwiczeń: Są jeszcze ciekawe imiona w niektórych ćwiczeniach np. Otto, Momo, Atma. To jest dopiero edukacja kreatywna. Niech dzieci uczą się w tym kraju międzykulturowego podejścia. Może wkrótce przyjdzie do ich klasy dziecko o imieniu - Momo, albo Atma czy Otto. Takie imiona poznaje uczeń w pierwszym semestrze I klasy. A może to biuro podróży się reklamuje? :)
Powstała oddolnie, w opozycji do MEN, w dn. 19 maja 2012 Obywatelska Komisja Edukacji Narodowej zamierza utworzyć zaplecze eksperckie do wspomagania nauczycieli i rodziców, którzy pragną "przywrócić polskiej szkole jej cele zgodne z polską racją stanu". Utworzyły ją środowiska protestujące przeciwko reformie programowej kształcenia ogólnego w szkołach ponadgimnazjalnych. Prof. Jan Żaryn przedstawił w tym tygodniu na konferencji prasowej program dziania tej komisji, który przewiduje m.in. rozwijanie ruchu protestu przeciwko katastrofalnym zmianom w polskiej oświacie, kreującym szkołę o coraz niższych wymaganiach, której absolwenci prezentują coraz niższy poziom rzeczywistego wykształcenia, przeciwko zmianom prowadzącym w istocie do zanegowania polskiej tradycji edukacyjnej i demokratycznej".
Wzywa się zatem rodziców, nauczycieli i wszystkie osoby dobrej woli, by powoływali do życia w lokalnych społecznościach - przy szkołach publicznych i niepublicznych, szkołach wyższych, parafiach, w lokalnych środowiskach - koła Obywatelskiej Komisji Edukacji Narodowej, koła narodowego i obywatelskiego sprzeciwu. Potrzebni będą specjaliści w zakresie prawa oświatowego, organizacji i finansowania edukacji, autorzy rzetelnych programów kształcenia, którzy zechcą poświęcić swój czas i wysiłek na działalność pro publico bono tak, aby szkole polskiej przywrócić jej cele zgodne z polską racją stanu - kształcenie i wychowywanie świadomych swych praw obywateli, zakorzenionych w polskiej tradycji, zdolnych przekazywać ją następnym pokoleniom"
To właśnie dzięki temu, jakże młodemu ruchowi protestu MEN zaproponowało kompromis obiecując, że moduł edukacji w ramach historii w liceach pt. "Ojczysty panteon i ojczyste spory" będzie w minimalnym wymiarze godzinowym obowiązkowy. Nie godzą się także na redukcję zajęć w liceach z fizyki, chemii, biologii oraz informatyki. Jak stwierdzono w czasie konferencji prasowej OKEN:
"W istocie rezultatem reformy jest fakt, że dwie ostatnie klasy liceum straciły charakter kształcenia ogólnego, co jest ruiną idei nauczania licealnego. W wieku 16 lat uczeń musi dokonać wyboru specjalizacji na całe życie. To wbrew logice współczesnego, szybko zmieniającego się świata - wiadomo, że dla młodych ludzi najważniejsza jest obecnie elastyczność, możliwość dopasowania się, ewentualnej zmiany kwalifikacji, do czego przydaje się rozległa wiedza ogólna. Tymczasem obecna reforma jest przysłowiowym przywiązywaniem szewca do kopyta, ograniczaniem młodemu człowiekowi możliwości wyboru w przyszłości, wpychaniem go w specjalizację w wieku, gdy jest on jeszcze za młody na dokonywanie takiego wyboru. Szkoła nie powinna przygotowywać do sprawnego rozwiązywania testów, tylko do rozwiązywania problemów, jakie niesie życie" -
Czy w sporze obywateli z MEN będą oni - przez analogię do ćwierćfinałowego meczu - Grecją czy Niemcami? To mata Toma?
(źródło: http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/eksperci-beda-wspomagac-nauczycieli-i-rodzicow,34254_2.html)
23 czerwca 2012
22 czerwca 2012
Jak zdobyć profesurę pod "zamkniętym dachem futbolowego stadionu"?
-"Wspinaczka po profesurę - od upadków na kolana i ciosów w plecy do zaszczytów. Przewodnik satelitarny po karierze akademickiej" jest tylko pozornie żartobliwym Vademecum dla (niekoniecznie) ambitnych naukowców, którzy chcieliby zrobić karierę profesorską. Już sam podtytuł i okładka poradnika na temat tego, jak przeżyć w akademickim środowisku i zrobić w nim karierę, zapowiada dobry humor. Jego autorem jest profesor zwyczajny matematyki Gianfranco Gambarelli z Uniwersytetu w Bergamo, który pisze wiersze i eseje, a więc człowiek renesansowo podchodzący do swojej profesji. Można zapytać, a po co Polakom włoski przewodnik po świecie nauki, skoro w gorącej Italii nie ma habilitacji? Czego zatem możemy nauczyć się od il professore?
Książeczkę przetłumaczył profesor AGH Zbigniew Łucki, też matematyk, autor m.in. "Matematycznych technik zarządzania". Znakomicie, że są profesorowie, którzy potrafią o sprawach poważnych i trudnych mówić językiem łatwym, klarownym i zarazem żartobliwym. Mamy zatem publikację, której treść jest grą słów, skojarzeń, odniesień do realiów akademickich procedur, okraszanych żartem, wierszykami i ciekawymi metaforami. Jak pisze w zakończeniu wierszem G. Gambarelli:
Naprzód
Rosnąć, iść naprzód, piąć się,
przechodzić, wyprzedzać, dryblować
wierzyć, słuchać, rozkazów, walczyć,
nie widzę końca: naprzód, naprzód, naprzód;
szeregowiec-kapral-sierżant,
porucznik-kapitan-pułkownik,
generał jednogwiazdkowy - dwugwiazdkowy,
i do nieba;
nasienie -kiełek-pączek-stokrotka;
jajo-pisklę-kurczak;
uczeń-student-absolwent,
stażysta-pracownik-kierownik,
dyrektor-wielki szef,
emeryt.
(s. 129)
Nie traktowałbym tej popkulturowej książeczki jako poradnika, dzięki któremu rzeczywiście można zrobić karierę, bo wiele jest w niej banałów, oczywistości, choć i także humoru, ironii i dużego dystansu do niedostępnego dla wielu świata wielkiej nauki. Możemy jednak dzięki temu studium przekonać się, że i na południu Europy wcale nie podchodzi się z taką nabożnością do systemu bolońskiego. Także tam uczy się młodych adeptów tego, jak przechytrzyć proceduralizm, "zabezpieczyć sobie" karierę naukową, by móc po latach jej konsumowania pisać tego typu książeczki.
W kraju mamy pełno tego typu poradników na temat tego, jak przeżyć szkołę, jak wychować kota i męża, jak bić dzieci, jak oszukiwać w szkole lub jak przeżyć radę pedagogiczną. Gambarelli pisze o tym, co jest ważne przy doktoracie i dlaczego mimo różnych regulacji ustawowych nie da się zapewnić obiektywności ocen członków komisji. Dowiemy się też, jak utrzymać się przy szefie oraz co zrobić z donosicielstwem i zmową milczenia (nie tylko) w tym środowisku. Jest też rozdział o tym, jak przetrwać studentów, jak poradzić sobie z recenzentami oraz jak przygotować się do wygłoszenia referatu czy obrony pracy naukowej. Organizatorzy konferencji dowiedzą się też, jak poradzić sobie z maruderami czy przedłużającymi swoje wystąpienia.
Najzabawniejsza jest na końcu ta część książki, w której autor prezentuje lokalną zoologię akademicką. Już widzę oczami wyobraźni, kto spośród znanych mi osób mógłby być zaliczony do "szarańczy" lub "fagocytów", kto byłby "gołębicą" a kto "wężem". W ogólnej zoologii akademickiej znajdą się też sklasyfikowani akademicy jako "kukułki", "aniołki", "bąkojady" i "zajączki".
Niektórzy, choćby nie wiem, jak się starali, biegali po boisku, strzelali w kierunku bramki przeciwnika, faulowali, zabiegali o względy sędziego bocznego czy nawet głównego, to jednak pod zamkniętym dachem pseudo akademickiej szkoły wyższej, z kiepskim trenerem i prezesem small biznesu tylko się spocą, nabiegają, stracą siły, a gola nie zdobędą. Jak Czesi we wczorajszym meczu z Portugalią.
Książeczkę przetłumaczył profesor AGH Zbigniew Łucki, też matematyk, autor m.in. "Matematycznych technik zarządzania". Znakomicie, że są profesorowie, którzy potrafią o sprawach poważnych i trudnych mówić językiem łatwym, klarownym i zarazem żartobliwym. Mamy zatem publikację, której treść jest grą słów, skojarzeń, odniesień do realiów akademickich procedur, okraszanych żartem, wierszykami i ciekawymi metaforami. Jak pisze w zakończeniu wierszem G. Gambarelli:
Naprzód
Rosnąć, iść naprzód, piąć się,
przechodzić, wyprzedzać, dryblować
wierzyć, słuchać, rozkazów, walczyć,
nie widzę końca: naprzód, naprzód, naprzód;
szeregowiec-kapral-sierżant,
porucznik-kapitan-pułkownik,
generał jednogwiazdkowy - dwugwiazdkowy,
i do nieba;
nasienie -kiełek-pączek-stokrotka;
jajo-pisklę-kurczak;
uczeń-student-absolwent,
stażysta-pracownik-kierownik,
dyrektor-wielki szef,
emeryt.
(s. 129)
Nie traktowałbym tej popkulturowej książeczki jako poradnika, dzięki któremu rzeczywiście można zrobić karierę, bo wiele jest w niej banałów, oczywistości, choć i także humoru, ironii i dużego dystansu do niedostępnego dla wielu świata wielkiej nauki. Możemy jednak dzięki temu studium przekonać się, że i na południu Europy wcale nie podchodzi się z taką nabożnością do systemu bolońskiego. Także tam uczy się młodych adeptów tego, jak przechytrzyć proceduralizm, "zabezpieczyć sobie" karierę naukową, by móc po latach jej konsumowania pisać tego typu książeczki.
W kraju mamy pełno tego typu poradników na temat tego, jak przeżyć szkołę, jak wychować kota i męża, jak bić dzieci, jak oszukiwać w szkole lub jak przeżyć radę pedagogiczną. Gambarelli pisze o tym, co jest ważne przy doktoracie i dlaczego mimo różnych regulacji ustawowych nie da się zapewnić obiektywności ocen członków komisji. Dowiemy się też, jak utrzymać się przy szefie oraz co zrobić z donosicielstwem i zmową milczenia (nie tylko) w tym środowisku. Jest też rozdział o tym, jak przetrwać studentów, jak poradzić sobie z recenzentami oraz jak przygotować się do wygłoszenia referatu czy obrony pracy naukowej. Organizatorzy konferencji dowiedzą się też, jak poradzić sobie z maruderami czy przedłużającymi swoje wystąpienia.
Najzabawniejsza jest na końcu ta część książki, w której autor prezentuje lokalną zoologię akademicką. Już widzę oczami wyobraźni, kto spośród znanych mi osób mógłby być zaliczony do "szarańczy" lub "fagocytów", kto byłby "gołębicą" a kto "wężem". W ogólnej zoologii akademickiej znajdą się też sklasyfikowani akademicy jako "kukułki", "aniołki", "bąkojady" i "zajączki".
Niektórzy, choćby nie wiem, jak się starali, biegali po boisku, strzelali w kierunku bramki przeciwnika, faulowali, zabiegali o względy sędziego bocznego czy nawet głównego, to jednak pod zamkniętym dachem pseudo akademickiej szkoły wyższej, z kiepskim trenerem i prezesem small biznesu tylko się spocą, nabiegają, stracą siły, a gola nie zdobędą. Jak Czesi we wczorajszym meczu z Portugalią.
21 czerwca 2012
Kontuzjowani na boiskach swoich życiowych pasji odnajdują wsparcie
Muzeum Miasta Łodzi, które mieści się w przepięknym Pałacu Poznańskiego, umożliwiło Fundacji „Połączeni Pasją” zorganizować charytatywny wieczór z Piotrem Bałtroczykiem. Mimo, że w Łodzi jest wiele wyższych szkół prywatnych i publicznych, kształcących na kierunku pedagogika, praca socjalna, nauki o zdrowiu czy pedagogika specjalna, żadna z nich nie stała się ani sponsorem, ani nie objęła swoim patronatem takiego przedsięwzięcia. Gdyby same mogły na tym zarobić, wynajmując swoje sale, galerie, patio itp., to kto wie, ale żeby tak dać coś bezinteresownie innym?
Fundacja „Połączeni Pasją” zrodziła się w środowisku artystów, sportowców, kaskaderów filmowych - osób, dla których realizacja własnych pasji wiąże się z nieustannym balansowaniem na krawędzi ryzyka. Niestety, zdarzają się wypadki czy inne nieprzewidziane okoliczności, które powodują, że ci tak wspaniali i silni ludzie wraz z rodzinami stają w obliczu choroby, kalectwa, bezradności. Przykrą, ale i zarazem jakże pełną serdeczności i daru płynącego z ludzkich serc była okazja do spotkania się z ludźmi potrzebującymi materialnej pomocy i oferującymi ją. Uczestników tego spotkania, któremu patronowała m.in. Wojewoda Łódzki Jolanta Chełmińska, poruszyła wypowiedź matki 20-letniej Ani o tym, jak doszło do wypadku rujnującego zdrowie młodej pasjonatki koni. Ania pochodzi z rodziny o tradycjach sportowych, gdyż jej tata był reprezentantem Polski w siatkówce, srebrnym medalistą ME, uczestnikiem Mistrzostw Świata i Olimpiady w Moskwie. To po rodzicach odziedziczyła miłość do sportu, wiążąc swoją pasję sportową i miłość z końmi.
W 2010 roku Ania ukończyła Szkołę Mistrzostwa Sportowego, a po maturze postanowiła szlifować swoje umiejętności w Niemczech, gdzie rozwijała swoje jeździeckie i trenerskie umiejętności. Tam jednak uległa w czasie pracy z końmi wypadkowi, została przez jednego z nich kopnięta w twarz, co spowodowało złamanie podstawy czaszki, złamanie kości jarzmowej i szczęki, złamanie kości nosa, złamanie dna obu oczodołów i wstrząs mózgu. Matka Ani wzruszająco mówiła o tym, jak trudno jej było pokonać pierwszy okres walki o życie córki, a teraz o jego rekonstrukcję tak, by mogła w nim dalej się realizować, na miarę swoich już ograniczonych możliwości. To, czego się nauczyła, jak nam mówiła, to przede wszystkim cierpliwości, pokory i umiejętności zabiegania o pomoc. Wie, że to, co jej córka otrzyma od bezinteresownych dawców, prędzej czy później zostanie niejako oddane innym. Tak rodzi się i rozwija ludzka solidarność i współpraca.
To właśnie mama Ani poprosiła swojego kolegę z lat szkolnych o to, by zgodził się wystąpić charytatywnie na rzecz pozyskania środków do ratowania życia i rehabilitacji Ani. Tą osobą okazał się Piotr Bałtroczyk.
Sala Muzeum Miasta Łodzi była wypełniona po brzegi. Jakże ambiwalentne, bo wzruszające i zarazem radosne spotkanie, także z poprzedzającym je występem zespołu jednego z Domów Pomocy Społecznej w Łodzi, okazało się wartością nieprzekładalną na inne walory życia w postrobotniczym mieście. Dobrze, że są jeszcze tacy, którzy chcą i potrafią się dzielić z innymi tym, co dla jednych jest tragiczne i bolesne, z tymi, którzy potrafią nie tylko współczuć, empatycznie towarzysząc w ich dramatach, ale i wesprzeć realną i duchową pomocą.
-------
Tymczasem niektórzy nauczyciele "kontuzjują" psychicznie dzieci i ich rodziców. Mama jednego 8 latka z Łodzi głowiła się nad tym, jak rozwiązać zadany przez nauczycielkę do domu rebus. Dziecko nie może sobie z tym poradzić. Rodzice zaczęli dociekać, o co tu może chodzić, ale sprawa bardzo szybko się wyjaśniła. Zajrzeliśmy do Wikipedii a tam stoi jak wół: Serso (fr. Cerceau – okrąg) – gra rekreacyjna polegająca na rzucaniu i chwytaniu wiklinowego kółka na kijek. Wywodzi się ze starożytnego Rzymu, popularna w XIX i XX w. Prawdopodobnie uczęszczające na lekcje dziecko nie zapamiętało nazwy tej gry, a rodzice, którzy przyszli na świat w drugiej połowie lat 80. XX w. zamiast bawić się jako dzieci w serso, musieli wystawać ze swoimi rodzicami w kolejkach po mięso, mleko, masło i wyroby czekoladopodobne na kartki. Uczniom z gimnazjum, którzy czytają Stanisława Lema, proponuję rebus sep-UL-ki. Gdyby w rebusie była nazwa gry komputerowej lub na PSP, to nie byłoby tego kłopotu.
20 czerwca 2012
Hipokryci nie tylko w postfutbolu
Grzegorz Lato w listopadzie 2011 roku powiedział w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego, że jeśli Polska nie wyjdzie z grupy na Euro 2012, to nie będzie ubiegał się o reelekcję. W czasie konferencji prasowej w dn. 19 czerwca 2012 r. zaprzeczył tym słowom i oskarżył dziennikarzy o manipulację, ale - w dzisiejszych czasach dokumentacja medialna jest twardym argumentem na rzecz obnażania tego typu prób manipulowania opinią publiczną. Wywiad był autoryzowany. Wyszło szydło z worka, o czym donosi dzisiejsza "Rzeczpospolita".
Podobnie postępują założyciele czy kanclerze niektórych wyższych szkół prywatnych w naszym kraju. To taka polska specjalność i cooltura zarządzania. Kiedy zatrudniają w swoich - początkowo deklarowanych szkołach wyższych - profesorów czy doktorów, obiecują góry i nieba, byle tylko chcieli oni podjąć w szkole pracę i realizować swoje pasje (zawsze tak mówią na początku, kiedy zamierzają podpisać kontrakt). Kryje się za tym jednak hipokryzja, którą akademicy odczytują po kliku latach, bo przecież dłużej utrzymać swojej lisiej postawy owi założyciele czy kanclerze nie potrafią - i to nie w momencie, kiedy w szkołach jest źle, ale na odwrót, kiedy zyski właściciela takiej "wsp" przekraczają poziom jego odporności na pokusę, by móc już pozbyć się tych, których oni traktowali jak "wabiki", a nie naukowców, i dalej już rozkręcać własny biznes pod szyldem nowej linii rozwoju. Zapytani dzisiaj, jak to się stało, że nagle zmienili zdanie, postawę, że dokonują fałszerstw, manipulacji, okłamują swoje kadry prowadząc na zapleczu firmy swoje biznesowe interesiki, powiadają, ależ skąd, proszę zobaczyć, jak ja dbam o was (czyli o tych, co przetrwali), jak świetnie funkcjonujemy (a na koncie firmy niespłacone kredyty, osłabiona płynność finansowa itp.).
Odnoszę się do tej hipokryzji, bo właśnie trwa ruch kadrowy w szkolnictwie wyższym, tak publicznym, jak i prywatnym. Piszą do mnie profesorowie, którzy byli zatrudnieni w tzw. „wsp” a teraz przyznają mi rację, że jednak zostali oszukani, wyprowadzeni w pole, bo kanclerzom byli potrzebni do biznesowych, a skrywanych przed nimi, celów. Niektórzy już z końcem maja dowiedzieli się o tym, że są już niepotrzebni, zrobili swoje, inni właśnie w tych dniach otrzymują wymówienia. Planujący wybór kierunku studiów w takich wyższych szkołach prywatnych nie wiedzą, bo i ich kadry też nie mają orientacji, że w nowym roku 2012/2013 ktoś zupełnie inny będzie w tych szkołach zatrudniony, jeśli w ogóle uruchomią one ten kierunek. Jak wiadomo, spada zainteresowanie kształceniem na socjologii, pedagogice, marketingu i zarządzaniu oraz administracji. Coraz rzadziej brane są pod uwagę nauki o polityce czy nauki o rodzinie. Jako takim zainteresowaniem jeszcze cieszy się praca socjalna, choć kandydaci wiedzą, że w tym zawodzie mogą myśleć jedynie o dzieleniu biedy. Nie o tym tu jednak mowa, ale o hipokryzji, o dawaniu fałszywego świadectwa.
Naczelną zasadą hipokrytów po podpisaniu przez naukowca umowy o pracę jest - w przypadku zatrudnienia jej/go na I etacie (co wiąże się z odejściem z uczelni publicznej) – hasło: WITAMY CIĘ!, które po dłuższym lub krótszym czasie zamienia się w hasło: MAMY CIĘ! Takim założycielom czy kanclerzom wydaje się, że ze skrywaną, a nieuczciwą wobec zatrudnianego, motywacją długo pociągną swój biznesplan. Tak jest w sporcie, bo cóż piłkarze mają innego do sprzedania, jak nie swoje ciała i umiejętności. Im jest obojętne, kto im płaci i jak zdobywa środki na ich wysokie pensje. Jak piszą autorzy „Postfutbolu” – Ich nabycie ma podnosić prestiż właściciela lub uwiarygodniać go i jego działalność. (…) Piłka nożna przestaje więc być w takim ujęciu celem; kapitał futbolowy, by sparafrazować Pierre’a Bourdieu , staje się środkiem do kumulowania zysków w innych obszarach. (s. 220)
Otóż w świecie szkolnictwa wyższego, także tego skapitalizowanego, prywatnego, w błędzie są hipokryci, jeśli uważają, że mają kogoś jak towar, jak rzecz, którą mogą dowolnie handlować. Chyba, że znajdzie się taki czy taka, który(-a) się na to godzi. To już jest jego/jej problem, to jego/jej wybór i utrata własnej godności. Na rynku istotnie ma miejsce utowarowienie stosunków międzyludzkich, ale dotyczy to tylko tych, którzy siebie też tak traktują. Nie każde ciało i umysł naukowca są uprzedmiotowione. Paradoks masy, powszechności kształcenia wyższego sprzyjał temu, że niektórzy „dali się świadomie wykorzystać”. Być może korzystali czy jeszcze korzystają z „dopingu” typu samochód służbowy, ekstra płaca, zatrudnienie osób z własnej rodziny (żony, kochanki, siotry itp.), ale towarzyszy temu zawsze jakieś ale… Odczarowanie tego świata przychodzi z każdym rokiem, kiedy okazuje się, że owi założyciele muszą w którymś momencie wyłożyć karty na stół, albo profesor „sprawdza” ich rzeczywiste powody zaangażowania w szkołę.
Okazuje się, że w tzw. wyższych szkołach, które kształcą na kierunku pedagogika powinny być zachowane i realizowane jak najwyższe standardy. Tymczasem – w świetle tego, o czym piszą profesorowie – jest zupełnie inaczej. Niektórzy ich założyciele sami zaczynają faulować, stosować instrumenty nikczemności, łamania reguł, zarówno pod względem prawnym, jak i moralnym. Cóż to za rektor, który podpisuje pod presją założyciela dokumenty, które nie odzwierciedlają prawdy, tylko ją fałszują, z nadzieją, że może nikt tego nie dostrzeże, a może i popartą innego rodzaju nieuczciwością (bo i władza bywa skorumpowana).
W czasach postakademickich patronat naukowo-dydaktyczny w oczywisty sposób ustępuje miejsca w tzw. „wsp” patronatowi biznesowemu w najgorszym wydaniu. Ostentacyjny konsumpcjonizm wypiera działanie dla dobra studentów, nauczycieli akademickich i nauki. Po dzień dzisiejszy proszą mnie o pomoc w sprawach naukowych ci, którzy mają swoich kierowników katedr, dziekanów, prorektorów czy rektorów, których nie tylko w sensie formalnym, ustawowym, ale wydawałoby się że także czysto ludzkim powołaniem w tych rolach powinno być zatroszczenie się o młodych, o ich rozwój, ale także o własną dyscyplinę i środowisko naukowe. Gdzież tam. Hipokryzja konsumpcyjna i egoistyczna jest tu na pierwszym planie. Oni troszczą się o siebie i grają, co ich kanclerze do tej samej bramki sądząc, że są nieprzezroczystymi bytami. A świat ich obserwuje i wystawia im świadectwo osób wyzutych z wartości, którym przyrzekali inaczej służyć, kiedy odbierali swój dyplom doktora nauk.
A propos, bo mnie pytają czytelnicy blogu, co słychać na Słowacji?
Na Słowacji jest constans, czyli polscy pedagodzy - dzięki obojętności MNiSW na uchwały Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN - szturmują tamtejsze uniwersytety, by uzyskać habilitację i profesurę. Niektórzy wiedzą, że nowe przepisy, nowa procedura tylko pozornie wydają się łatwiejsze i bardziej dostępne. Dla innych wynika to z innych przesłanek, nie zawsze tak oczywistych, jakby się komuś wydawało. Prof. B. Kudrycka wprowadziła rozwiązania, które są niemalże identyczne ze słowackimi, ale nasze ustawy bardziej zabezpieczają procedury przed możliwymi próbami wyłudzania przez niektórych kandydatów stopni naukowych na podstawie przedłożonego wykazu publikacji i CV. W Polsce komisje mają prawo, a nawet obowiązek zażądać od habilitanta czy kandydata na profesora kopii czy oryginałów publikacji, które mają być przedmiotem oceny osiągnięć. Na Słowacji zamiast kolokwium habilitacyjnego należy wygłosić wykład habilitacyjny i odpowiedzieć - jak w czasie polskiej obrony pracy doktorskiej - na związane z nią pytania. Niekórzy twierdzą, że to "bułka z masłem".
W dn. 16 maja 2012 r. habilitował się na Słowacji w Wyższej Szkole Zdrowotnej i Pracy Socjalnej im. Św Elżbiety w Bratysławie (Vysoka škola zdravotníctva a sociálnej práce sv. Alžbety) z Lublina dr Wieslaw Kowalski , który bronił pracy habilitacyjnej pt. Wioski Dziecięce SOS w systemie opieki zastępczej w Polsce (Lublin 2011). Temat jego wykładu habilitacyjnego brzmiał: Współczesne wyzwania dla pracy socjalnej w Polsce. Autor tej książki jest znany w naszym kraju z badań i upowszechniania modelu opiekuńczo-wychowawczego, jakim są Wioski Dziecięce SOS.
Natomiast w dniu dzisiesjszym powinien odbyć się przewód habilitacyjny w Uniwersytecie Mateja Beli w Bratysławie przed radą naukową Pedagogickej fakulty UMB w Banskej Bystrici wykład habilitacyjny ppłk.dra Lecha Kacprzaka z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy oraz z Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Pile na temat: Prevencia sociálno-patologických javov v školskom prostredí (Prewencja zjawisk społeczno-patologicznych w środowisku szkolnym“)
Tematem pracy habilitacyjenj polskiego wykładowcy UKW jest: „Idea a prax všestranného vzdelávania v poľskej edukačnej stratégii“, co można przetłumaczyć jako: "Idea i praktyka wszechstronnego kształcenia w strategii polskiej edukacji". Roczaruję tych z państwa, którzy sądzą, że przeczytają tę ostatnią publikację, chociażby po słowacku. Natomiast MNiSW informuje w swojej bazie o Habilitancie, że tematem jego pracy doktorskiej, której bronił w 1990 r. w Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego był: Wpływ nauk społecznych na przygotowanie absolwentów Wyższej Oficerskiej Szkoły Samochodowej do pracy dowódczo-wychowawczej w jednostkach wojskowych.
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego publikuje coraz bardziej liczne oferty pracy dla naukowców, którzy chcieliby prowadzić badania i zajęcia dydaktyczne w uczelniach publicznych. Niektórzy mają problem - czy pierwszy etat realizować w tzw. "wsp" czy może jednak w uniwersytecie, na politechnice lub w akademii. Niektórzy woleliby trochę tu, trochę tam, skoro i tak niewiele potrafią i nie wnoszą już niczego do nauk o wychowaniu. Są też tacy, którzy potrafią niezwykle intensywnie i twórczo realizować zadania naukowo-dydaktyczne, niezależnie od tego, gdzie pracują i w ilu uczelniach. Ten świat jest nieporównywalny, więc nie można jedną miarą mierzyć wszystkiego.
Postfutbol w "Katedrze" nauk społecznych
Tego by się pewnie nikt nie spodziewał, tymczasem na rynku wydawniczym pojawiła się wielce obiecująca nowa oficyna pod nazwą „Wydawnictwo Naukowe KATEDRA”, która zainaugurowała swoją działalność znakomitym tytułem, wydanym na czas, w wygodnym dla czytelników formacie (mały, miękka okładka, a więc wygodny do zabrania ze sobą w podróż lub na działkę) no i w oryginalnym składzie autorskim. Oto profesor antropologii kultury Mariusz Czubaj wraz z doktorantem Jackiem Drozdą i trenerem oraz analitykiem piłkarskim Jakubem Myszkorowskim wydali książkę pt. POSTFUTBOL. ANTROPOLOGIA PIŁKI NOŻNEJ”.
Wprowadzenia dokonał niekwestionowany autorytet naukowy w tej dyscyplinie prof. Wojciech J. Burszta, dla którego tekst książki stał się dodatkową okazją do wspomnień i nostalgicznych ewokacji z czasów, kiedy – jak pisze – sam był uczestnikiem boiskowej communitas, toteż najchętniej sam opowiadałby o tym w nieskończoność. A jednak, to nie on dokonuje tej narracji, tylko przedstawiciele trzech pokoleń połączonych wspólną pasją odczytywania kulturowych znaczeń, jakie wpisują się w świat piłki nożnej od czasów jej powstania i rozwoju w perspektywie kultu amatora, poprzez jej paleotechniczny raj aż po ponowoczesny futbol, czyli postfutbol (nie kojarzyć proszę tego z religijnym pojęciem postu).
Książkę czyta się „jednym tchem”, gdyż wciąga nie tylko fascynującą narracją, analizą zjawisk, które dotychczas przeciętnemu (w sensie statystycznym) kibicowi nawet nie przyjdą na myśl, ale i odsłoną kulis piłki nożnej wraz z towarzyszącą jej oprawą. Mimo tego, że dla każdego chłopca piłka nożna jest tylko grą, którą feministki usiłowały zdewaluować jeszcze przed EURO 2012, gdyż ich zdaniem bieganie 22 spoconych mężczyzn za czymś okrągłym przyczyni się jedynie do zwiększenia procederu prostytucji, to jednak antropolodzy kultury pokazują to, co jest dla nas niewidoczne. Piszą o tym, co tworzy zupełnie nowe wymiary kultury w naszym codziennym życiu prywatnym, społecznym i zawodowym. Ich agresja chyba jeszcze bardziej wzrośnie po lekturze tej książki, bowiem jej autorzy piszą także o tym, dlaczego piłka nożna ma płeć kulturową, czyli o powodach i mitach stwarzających bariery dla kobiet w tym sporcie. Zwolennicy Ruchu Janusza Palikota i SLD -Leszka Millera dowiedzą się przy tej okazji, kto był pierwszym powszechnie znanym gejem wśród piłkarzy mimo jakże typowego przekonania, że jest to dyscyplina hetero-, macho- i metro-centryczna.
Genialny pomysł badawczy został zrealizowany w niezwykle subtelny, jak dla naukowców sposób, bowiem tę książkę może przeczytać każdy, kto w ogóle nie studiował ani humanistyki, ani nauk społecznych czy tym bardziej nauk o kulturze fizycznej. To jest publikacja napisana językiem naukowym, ale w taki sposób, by nie zrazić do przekazywanych treści każdego miłośnika sportu. Tak więc i akademicy znajdą w niej fundamentalne dla science odniesienia do źródeł i liderów światowej wiedzy o tym sporcie zespołowym, podobnie jak jego komentatorzy, animatorzy czy kibice.
Polacy, nic się nie stało! Sromotnie przegraliśmy Euro 2012, ale za to, ile zyskaliśmy przy tej okazji – przejezdne autostrady, nową infrastrukturę sportowo-turystyczną, nieco zmodernizowane koleje i lotniska, no i odzyskaliśmy na czas tych „igrzysk” wspólnotę narodową, patriotyczną, które tak bardzo potrzebne są każdemu narodowi, każdej wspólnocie w czasach kryzysów, podziałów i konfliktów.
Nic tak bardzo nie jednoczy ludzi, jak własna drużyna walcząca w ich imieniu o godność zwycięzcy. A Polacy zwyciężyli już przed Euro 2012, skoro pojawiły się także w świecie nauki, projekty opisania tego, z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę. Sam mam coraz więcej studentów, którzy w mijającym roku akademickim zgłaszali chęć napisania prac dyplomowych o aktywności wychowawczej czy samowychowawczej młodzieży w ramach pasjonującej ich dyscypliny sportowej. Być może zatem właśnie dzięki Euro 2012 mamy książkę o postfutbolu!
Nie zdradzę treści tej rozprawy, bo w tym przypadku byłoby tak, jakbym opowiedział przed pójściem Państwa do kina na sensacyjny film, kto, kogo i dlaczego zabił oraz czy został z tego tytułu pojmany i ukarany. Nic z tego. Warto sięgnąć po ten antropologiczno-kulturowy „kryminał”, bo w istocie zaczyna się on od niezwykle intrygującego zdania: dzieje piłki nożnej nie rozstrzygają się na boisku podczas finałowego meczu o mistrzostwo świata lub kontynentu, ale w zaciszach gabinetowe i przy negocjacyjnych stołach”.(s. 15) Mam nadzieję, że czytający moją zapowiedź książki pracownicy IPN lub prokuratury nie wszczną postępowania z urzędu, chociaż mające miejsce konferencje prasowe polityków (Solidarna Polska) na temat potrzeby przygotowania raportu o sytuacji w Polskim Związku Piłki Nożnej, a nawet sygnalizowany przez PiS projekt nowej ustawy tego dotyczącej.
Dzięki temu studium dowiadujemy się, dlaczego postfutbol wiąże się z technopolizacją i cyborgizacją futbolowych doświadczeń, koneksjami, które dokonują się między piłką a obszarami ekonomii, polityki, marketingu, reklamy i sportowego wizerunku, przemysłu, neotelewizją, a zarazem konserwatywną postawą władz FIFA i UEFA wobec propozycji wykorzystania nowych technologii do rozstrzygania o kontrowersyjnych golach, faulach, rzutach rożnych itp. Wytrawni poszukiwacze nowych metafor i teoretycznych podejść w badaniach podstawowych w humanistyce znajdą tu odniesienia socjokulturowe do postrzegania piłki nożnej jako sportu okrucieństwa, przemocy, panoptykonu, sprytu i przebiegłości nie tylko zawodników, przestrzeni dla karnawalizacji, ale i mistyfikacji, dynamicznego rozwoju edukacji, demokratyzacji lub szlachetnego elitaryzmu.
Przywołana tu narracja futbolowa Władimira Proppa z jego schematem konstruowania przez kibiców przegranej drużyny bajki magicznej, by podtrzymać legendę o szczególnej mocy własnej drużyny, pozwoli nam znieść gorycz porażki sprzed kilku dni. A może komuś spodoba się odpowiedź Kupera i Szymanskiego na pytanie, które nie mogło mieć przecież w czasie jej powstania związku z wynikiem meczu Polska-Czechy, dlaczego ten model budowania tożsamości – w oparciu o poczucie, że zwycięstwo się należy, ale nie jest ono możliwe wskutek nagromadzonej złej woli wokół nas – jest tak żywotny.(s. 50) Ba, antropolodzy ujawniają także kulturowe kulisy nie tylko stadionu, ale i przestrzeni szatni w przerwie między rozgrywanymi połowami meczu.
Dziękuję też autorom tej książki za wyjaśnienie powodu, dla którego piłka nożna ma angielskie korzenie, ale francuską jakość. Zrozumiemy dzięki temu, dlaczego Brytyjczycy, tak jak Polacy, nie potrafią uczyć się na własnych błędach, w związku z czym to inni zbierają laury za ich innowacyjność. Są w tej książce także Polonica demistyfikujące powody, dla których władza ludowa okresu PRL w brutalny sposób zmieniła semantykę ligi piłkarskiej, proletaryzując nazwy klubów piłkarskich o tradycjach niepodległościowych oraz dlaczego kardynał Karol Wojtyła mógłby nie zostać wybrany papieżem, gdyby w 1978 r. polska drużyna pokonała w finale Niemców. Wątek „co by było, gdyby” bardzo mnie ucieszył, bo dzięki niemu okazuje się, że antropologia kulturowa jest na tym samym poziomie naukowości, co pedagogika.
Po tej lekturze, której treść znakomicie koresponduje z rozprawami pedagoga prof. Zbyszko Melosika z UAM w Poznaniu (zob. Tożsamość, ciało i władza w kulturze instant, IMPULS, Kraków 2010) na temat roli i miejsca popkultury oraz ciała, cielesności i władzy w ponowoczesnych społeczeństwach, sam zastanawiałem się nad tym, czy włókna mięśniowe w mięśniach moich nóg są szybkokurczliwe czy wolnokurczliwe, a tym samym czy mam jeszcze szansę zaistnieć w piłce nożnej już jako kibic.
Wszechobecność ciała kibicowskiego miesza się w tej rozprawie z oralnością piłkarskiego spektaklu i sportowego przemysłu, stadionowa nagość z ujarzmianiem przez władze kibolizmu w „strefach kibica”. Ucieszyła mnie przy tym konstatacja naukowców, że ciało kibica jest podmiotowe, a ciało piłkarza utowarowione, choć zarazem pozbawione potencjału ułomności. Zrozumiałem także jaka jest różnica między dziesiątkami tysięcy graczy, którzy potrafią wykonać każdy element techniczny w komfortowych warunkach w porównaniu z Lewandowskim, który w czasie mistrzostw, osamotniony w ataku pozycyjnym mógł (?) korzystać z tych umiejętności w warunkach ostrej rywalizacji.
Antropokulturowa opowieść o piłce nożnej wbrew przedmiotowi swoich dociekań, nie jest dziełem zamknięty, z introdukcją, rozwinięciem i kodą, gdyż dopiero teraz można ją rozwijać na wszystkie z możliwych w naukach społecznych sposoby. Także specjaliści od dziennikarstwa, komunikacji społecznej i mediów dowiedzą się o regułach mówienia i pisania o piłce nożnej w świecie, o jej herosach i postaciach tragicznych, wynoszonych pod niebiosa i wykluczanych z własnych drużyn przez jej kibiców. Zachęcam do lektury, bowiem jest ona nie tylko wyjątkowa w warstwie merytorycznej, edytorskiej i stylistycznej, ale także pedagogicznej. Do niektórych wątków będę zatem jeszcze powracał, bowiem świat piłki nożnej, który tak bardzo zmienił się z romantycznej i bezinteresownej rywalizacji w swoistego rodzaju przemysł, często pozbawiony etycznych zasad, jest zbieżny z tym, co dzieje się w polskim szkolnictwie powszechnym i wyższym. Tymczasem „Wydawnictwo Naukowe Katedra” zapowiada już kolejny, intrygujący tytuł - Wspólnota symboliczna. W stronę antropologii nacjonalizmu. Premiera w lipcu tego roku, tak więc wakacje mam antropologiczno-kulturowe.
Wprowadzenia dokonał niekwestionowany autorytet naukowy w tej dyscyplinie prof. Wojciech J. Burszta, dla którego tekst książki stał się dodatkową okazją do wspomnień i nostalgicznych ewokacji z czasów, kiedy – jak pisze – sam był uczestnikiem boiskowej communitas, toteż najchętniej sam opowiadałby o tym w nieskończoność. A jednak, to nie on dokonuje tej narracji, tylko przedstawiciele trzech pokoleń połączonych wspólną pasją odczytywania kulturowych znaczeń, jakie wpisują się w świat piłki nożnej od czasów jej powstania i rozwoju w perspektywie kultu amatora, poprzez jej paleotechniczny raj aż po ponowoczesny futbol, czyli postfutbol (nie kojarzyć proszę tego z religijnym pojęciem postu).
Książkę czyta się „jednym tchem”, gdyż wciąga nie tylko fascynującą narracją, analizą zjawisk, które dotychczas przeciętnemu (w sensie statystycznym) kibicowi nawet nie przyjdą na myśl, ale i odsłoną kulis piłki nożnej wraz z towarzyszącą jej oprawą. Mimo tego, że dla każdego chłopca piłka nożna jest tylko grą, którą feministki usiłowały zdewaluować jeszcze przed EURO 2012, gdyż ich zdaniem bieganie 22 spoconych mężczyzn za czymś okrągłym przyczyni się jedynie do zwiększenia procederu prostytucji, to jednak antropolodzy kultury pokazują to, co jest dla nas niewidoczne. Piszą o tym, co tworzy zupełnie nowe wymiary kultury w naszym codziennym życiu prywatnym, społecznym i zawodowym. Ich agresja chyba jeszcze bardziej wzrośnie po lekturze tej książki, bowiem jej autorzy piszą także o tym, dlaczego piłka nożna ma płeć kulturową, czyli o powodach i mitach stwarzających bariery dla kobiet w tym sporcie. Zwolennicy Ruchu Janusza Palikota i SLD -Leszka Millera dowiedzą się przy tej okazji, kto był pierwszym powszechnie znanym gejem wśród piłkarzy mimo jakże typowego przekonania, że jest to dyscyplina hetero-, macho- i metro-centryczna.
Genialny pomysł badawczy został zrealizowany w niezwykle subtelny, jak dla naukowców sposób, bowiem tę książkę może przeczytać każdy, kto w ogóle nie studiował ani humanistyki, ani nauk społecznych czy tym bardziej nauk o kulturze fizycznej. To jest publikacja napisana językiem naukowym, ale w taki sposób, by nie zrazić do przekazywanych treści każdego miłośnika sportu. Tak więc i akademicy znajdą w niej fundamentalne dla science odniesienia do źródeł i liderów światowej wiedzy o tym sporcie zespołowym, podobnie jak jego komentatorzy, animatorzy czy kibice.
Polacy, nic się nie stało! Sromotnie przegraliśmy Euro 2012, ale za to, ile zyskaliśmy przy tej okazji – przejezdne autostrady, nową infrastrukturę sportowo-turystyczną, nieco zmodernizowane koleje i lotniska, no i odzyskaliśmy na czas tych „igrzysk” wspólnotę narodową, patriotyczną, które tak bardzo potrzebne są każdemu narodowi, każdej wspólnocie w czasach kryzysów, podziałów i konfliktów.
Nic tak bardzo nie jednoczy ludzi, jak własna drużyna walcząca w ich imieniu o godność zwycięzcy. A Polacy zwyciężyli już przed Euro 2012, skoro pojawiły się także w świecie nauki, projekty opisania tego, z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę. Sam mam coraz więcej studentów, którzy w mijającym roku akademickim zgłaszali chęć napisania prac dyplomowych o aktywności wychowawczej czy samowychowawczej młodzieży w ramach pasjonującej ich dyscypliny sportowej. Być może zatem właśnie dzięki Euro 2012 mamy książkę o postfutbolu!
Nie zdradzę treści tej rozprawy, bo w tym przypadku byłoby tak, jakbym opowiedział przed pójściem Państwa do kina na sensacyjny film, kto, kogo i dlaczego zabił oraz czy został z tego tytułu pojmany i ukarany. Nic z tego. Warto sięgnąć po ten antropologiczno-kulturowy „kryminał”, bo w istocie zaczyna się on od niezwykle intrygującego zdania: dzieje piłki nożnej nie rozstrzygają się na boisku podczas finałowego meczu o mistrzostwo świata lub kontynentu, ale w zaciszach gabinetowe i przy negocjacyjnych stołach”.(s. 15) Mam nadzieję, że czytający moją zapowiedź książki pracownicy IPN lub prokuratury nie wszczną postępowania z urzędu, chociaż mające miejsce konferencje prasowe polityków (Solidarna Polska) na temat potrzeby przygotowania raportu o sytuacji w Polskim Związku Piłki Nożnej, a nawet sygnalizowany przez PiS projekt nowej ustawy tego dotyczącej.
Dzięki temu studium dowiadujemy się, dlaczego postfutbol wiąże się z technopolizacją i cyborgizacją futbolowych doświadczeń, koneksjami, które dokonują się między piłką a obszarami ekonomii, polityki, marketingu, reklamy i sportowego wizerunku, przemysłu, neotelewizją, a zarazem konserwatywną postawą władz FIFA i UEFA wobec propozycji wykorzystania nowych technologii do rozstrzygania o kontrowersyjnych golach, faulach, rzutach rożnych itp. Wytrawni poszukiwacze nowych metafor i teoretycznych podejść w badaniach podstawowych w humanistyce znajdą tu odniesienia socjokulturowe do postrzegania piłki nożnej jako sportu okrucieństwa, przemocy, panoptykonu, sprytu i przebiegłości nie tylko zawodników, przestrzeni dla karnawalizacji, ale i mistyfikacji, dynamicznego rozwoju edukacji, demokratyzacji lub szlachetnego elitaryzmu.
Przywołana tu narracja futbolowa Władimira Proppa z jego schematem konstruowania przez kibiców przegranej drużyny bajki magicznej, by podtrzymać legendę o szczególnej mocy własnej drużyny, pozwoli nam znieść gorycz porażki sprzed kilku dni. A może komuś spodoba się odpowiedź Kupera i Szymanskiego na pytanie, które nie mogło mieć przecież w czasie jej powstania związku z wynikiem meczu Polska-Czechy, dlaczego ten model budowania tożsamości – w oparciu o poczucie, że zwycięstwo się należy, ale nie jest ono możliwe wskutek nagromadzonej złej woli wokół nas – jest tak żywotny.(s. 50) Ba, antropolodzy ujawniają także kulturowe kulisy nie tylko stadionu, ale i przestrzeni szatni w przerwie między rozgrywanymi połowami meczu.
Dziękuję też autorom tej książki za wyjaśnienie powodu, dla którego piłka nożna ma angielskie korzenie, ale francuską jakość. Zrozumiemy dzięki temu, dlaczego Brytyjczycy, tak jak Polacy, nie potrafią uczyć się na własnych błędach, w związku z czym to inni zbierają laury za ich innowacyjność. Są w tej książce także Polonica demistyfikujące powody, dla których władza ludowa okresu PRL w brutalny sposób zmieniła semantykę ligi piłkarskiej, proletaryzując nazwy klubów piłkarskich o tradycjach niepodległościowych oraz dlaczego kardynał Karol Wojtyła mógłby nie zostać wybrany papieżem, gdyby w 1978 r. polska drużyna pokonała w finale Niemców. Wątek „co by było, gdyby” bardzo mnie ucieszył, bo dzięki niemu okazuje się, że antropologia kulturowa jest na tym samym poziomie naukowości, co pedagogika.
Po tej lekturze, której treść znakomicie koresponduje z rozprawami pedagoga prof. Zbyszko Melosika z UAM w Poznaniu (zob. Tożsamość, ciało i władza w kulturze instant, IMPULS, Kraków 2010) na temat roli i miejsca popkultury oraz ciała, cielesności i władzy w ponowoczesnych społeczeństwach, sam zastanawiałem się nad tym, czy włókna mięśniowe w mięśniach moich nóg są szybkokurczliwe czy wolnokurczliwe, a tym samym czy mam jeszcze szansę zaistnieć w piłce nożnej już jako kibic.
Wszechobecność ciała kibicowskiego miesza się w tej rozprawie z oralnością piłkarskiego spektaklu i sportowego przemysłu, stadionowa nagość z ujarzmianiem przez władze kibolizmu w „strefach kibica”. Ucieszyła mnie przy tym konstatacja naukowców, że ciało kibica jest podmiotowe, a ciało piłkarza utowarowione, choć zarazem pozbawione potencjału ułomności. Zrozumiałem także jaka jest różnica między dziesiątkami tysięcy graczy, którzy potrafią wykonać każdy element techniczny w komfortowych warunkach w porównaniu z Lewandowskim, który w czasie mistrzostw, osamotniony w ataku pozycyjnym mógł (?) korzystać z tych umiejętności w warunkach ostrej rywalizacji.
Antropokulturowa opowieść o piłce nożnej wbrew przedmiotowi swoich dociekań, nie jest dziełem zamknięty, z introdukcją, rozwinięciem i kodą, gdyż dopiero teraz można ją rozwijać na wszystkie z możliwych w naukach społecznych sposoby. Także specjaliści od dziennikarstwa, komunikacji społecznej i mediów dowiedzą się o regułach mówienia i pisania o piłce nożnej w świecie, o jej herosach i postaciach tragicznych, wynoszonych pod niebiosa i wykluczanych z własnych drużyn przez jej kibiców. Zachęcam do lektury, bowiem jest ona nie tylko wyjątkowa w warstwie merytorycznej, edytorskiej i stylistycznej, ale także pedagogicznej. Do niektórych wątków będę zatem jeszcze powracał, bowiem świat piłki nożnej, który tak bardzo zmienił się z romantycznej i bezinteresownej rywalizacji w swoistego rodzaju przemysł, często pozbawiony etycznych zasad, jest zbieżny z tym, co dzieje się w polskim szkolnictwie powszechnym i wyższym. Tymczasem „Wydawnictwo Naukowe Katedra” zapowiada już kolejny, intrygujący tytuł - Wspólnota symboliczna. W stronę antropologii nacjonalizmu. Premiera w lipcu tego roku, tak więc wakacje mam antropologiczno-kulturowe.
19 czerwca 2012
Studia podyplomowe wysokiego ryzyka, czyli wielka ustawka
Wielka ustawka to termin z obszaru sportowej rywalizacji wskazujący na to, że mają niestety miejsce w sporcie sytuacje przekupywania sędziów i działaczy, by mafiosi mogli zarabiać krocie na oszukańczych zakładach bukmacherskich. Powiada się -„jelenie” obstawiają wyniki, a wtajemniczeni zgarniają zyski.
Podobnie jest w szkolnictwie wyższym. Niektórzy założyciele wyższych szkół prywatnych zmuszają swoje nieliczne kadry do oferowania w reklamach obfitych propozycji kierunków studiów podyplomowych, by kandydaci –„jelenie” dali się na nie zwabić. Tylko wtajemniczeni zgarniają z tego - jakże w wielu przypadkach nieuczciwego procederu - zyski. Jeśli są to studia finansowane ze środków unijnych, niektórzy korumpują w ramach umów o prowadzenie zajęć- przedstawicieli urzędów, które powinny de facto je nadzorować, kontrolować.
Warto zwrócić uwagę, poszukując dla siebie odpowiednich studiów podyplomowych, kto je oferuje i jakim dysponuje do tego celu zapleczem naukowym, kadrowym. Niestety, z analiz NIK, ale także rozpoczętych już ewaluacji instytucjonalnych w szkolnictwie wyższym, jakie prowadzi Polska Komisja Akredytacyjna wynika, że wiele wyższych szkół prywatnych oferuje bardzo szeroką gamę propozycji studiów podyplomowych, nie dysponując do ich organizacji a – co najważniejsze – do ich merytorycznej realizacji – właściwymi specjalistami. W tym sensie są to studia wysokiego ryzyka, bo jeśli ktoś nadal uważa, że dzisiaj wystarczy mieć dyplom ukończonych studiów podyplomowych bez rzeczywistych kwalifikacji, to znajduje się w błędzie. Owszem, kupi sobie „kwit”, ale daleko z nim nie pociągnie, bo pracodawca szybko zorientuje się, że ma do czynienia z właścicielem owego „kwitu”, a nie (wy-)kształconym specjalistą w danej dziedzinie.
Dla wielu osób wybór studiów podyplomowych i ponoszenie mimo wszystko dość wysokich kosztów oraz wyrzeczeń, może oznaczać przy złej decyzji tylko i wyłącznie stratę. Chyba, że ważny jest tylko kwit. Wtedy studiujmy gdzie chcemy, nawet w sali remizy strażackiej. Jeśli jednak zależy komuś na uzyskaniu pełnowartościowego wykształcenia, to niech się dobrze zastanowi nad tym, komu powierzy tę nadzieję. Może bowiem zaoszczędzić na czymś, co będzie tyle samo warte, ile papier, na którym wydrukowany został dyplom „ukończonych” studiów.
Na co zatem zwracać uwagę? Przede wszystkim należy zobaczyć na stronie internetowej wyższej szkoły prywatnej i państwowej, jaką ma stałą kadrę akademicką i jakie prowadzi kierunki kształcenia? Jeśli nie ma na stronie informacji o nauczycielach akademickich, to znaczy, że albo władze uczelni chcą coś ukryć przez opinią publiczną, albo wstydzą się tej kadry, mają świadomość jej niskiej wartości, albo mają jakiś inny powód, by się nią nie pochwalić. A przecież, jak ktoś idzie do kina na film, to interesuje go to, kto gra w nim główne role. Jak kupuje książkę, to też chce wiedzieć, kim jest jej autor itd. Ciekawostką jest to, że tzw. "wsp" nie podają przy oferowanych studiach podyplomowych, kto będzie prowadził zajęcia, kto jest ich kierownikiem i jacy specjaliści będą gwarancją przekazanych nam kwalifikacji.
Jakiż to powód skrywania przed ewentualnymi klientami tego, kto w tej szkole pracuje, kto będzie prowadził zajęcia? Jeśli zatrudnia się tylko minimum kadrowe (po kilku wykładowców ze stopniem doktora czy doktora hab. do danego kierunku, często emerytowanych nauczycieli), ale na stronie ukrywa lub wykazuje kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu akademickich wykładowców, to mamy do czynienia z najzwyklejszą ściemą. Skąd wiemy, jak zostaną zabezpieczone nasze interesy, jako ewentualnych klientów takich studiów? Zapytajmy w internecie, na forach, kto już uczestniczył w oferowanych przez wyższa szkołę prywatną studiach podyplomowych i czego rzeczywiście się nauczył, jaki jest poziom jego/jej zadowolenia, a ponadto, czy otrzymany dyplom spełnia wymogi prawne.
Na tym właśnie polega różnica między ściemniaczami a edukatorami z prawdziwego zdarzenia, że ci właściwi zatrudniają na stałe kadry naukowe i wykładowców nie tylko dla potrzeb dydaktycznych, ale przede wszystkim do prowadzenia badan naukowych. Trudno bowiem, by na studiach dla magistrów i licencjatów zajęcia prowadziły w przeważającej mierze osoby z tym samym stopniem wykształcenia? Co to za edukacja podyplomowa w wykonaniu tych, którzy reprezentują ten sam poziom wykształcenia, co ich studenci? Ściemę zatem można poznać po liczbie proponowanych kierunków studiów podyplomowych. Zasada jest prosta. Im mniej liczne ma dana tzw. „wsp” uprawnienia do kształcenia na kierunkach studiów (np. kształci tylko na jednym, dwóch lub co najwyżej trzech kierunkach, nie posiada uprawnień do nadawania stopni naukowych w danej dyscyplinie naukowej), tym więcej oferuje kierunków studiów podyplomowych.
Jeśli chcemy podjąć studia na jednym z pedagogicznych kierunków studiów podyplomowych, to sprawdźmy zatem, kto będzie prowadził zajęcia, jaki jest program i możliwości wyegzekwowania od edukatora oczekiwanej jakości. Jeśli bowiem jakaś szkoła proponuje - przykładowo: studia z zakresu tyflopedagogiki, oligofrenopedagogiki czy wychowania fizycznego, a ani nie kształci w ramach tego kierunku studiów i specjalności na studiach I i II stopnia, ani też nie posiada u siebie naukowców reprezentujących tę subdyscyplinę wiedzy, nie wpsominając, że nie prowadzi z tego zakresu żadnych badań naukowych, tylko zamierza ściągać kogoś na krótkie umowy o dzieło (tzw. umowy śmieciowe), to nie liczmy na otrzymanie tego, na czym nam zależy.
Nie dysponując bowiem odpowiednią (satysfakcjonującą biznesowo założyciela szkoły) liczbą studentów studiów I i II stopnia, będzie on/ona usiłował zarabiać na studentach podyplomowych, wpuszczając ich w kanał niekompetentnych kadr, a tym samym i banalizacji treści, form oraz bylejakości metod kształcenia. Im więcej oferuje się pokrewnych tematycznie studiów podyplomowych, tym chętniej tacy założyciele łączą ze sobą zajęcia grup różnych kierunków studiów, by zaoszczędzić na kosztach, a tym samym oferować byle jaką edukację. Kryje się za takimi ofertami hasło: nie jest ważne, co studiujesz, ale to, że tanio i z "gwarancją" ukończenia studiów.
W istocie, tylko uczelnie akademickie – tak prywatne, jak i publiczne, które kształcą na kierunkach, w ramach których dysponują uprawnieniami do nadawania stopni naukowych –gwarantują dostęp do najwyższej klasy specjalistów, prowadzących badania naukowe, publikujących i kształcących nie z pożółkłych kartek, z jakimi zatrudnia się emerytowanych akademików w tzw. „wsp”. Warto porównać oferty akademii, uniwersytetów, politechnik a nawet niektórych państwowych wyższych szkół zawodowych, by przekonać się, kto stoi za ofertą kształcenia, jakie wiążą się z nią wartości i czego realnie możemy spodziewać się po ich organizatorach.
W wielu środowiskach „wygrywa” maksyma, że dopóki ci nie udowodnią działań niezgodnych z prawem, dopóty czyn moralnie naganny staje się dozwolony. Nic dziwnego, że niektórzy kierują się zasadą ryzykowania, dopóki ich ktoś nie złapie za rękę. Taki jest gdzieniegdzie ten polski biznes akademicki.
Podobnie jest w szkolnictwie wyższym. Niektórzy założyciele wyższych szkół prywatnych zmuszają swoje nieliczne kadry do oferowania w reklamach obfitych propozycji kierunków studiów podyplomowych, by kandydaci –„jelenie” dali się na nie zwabić. Tylko wtajemniczeni zgarniają z tego - jakże w wielu przypadkach nieuczciwego procederu - zyski. Jeśli są to studia finansowane ze środków unijnych, niektórzy korumpują w ramach umów o prowadzenie zajęć- przedstawicieli urzędów, które powinny de facto je nadzorować, kontrolować.
Warto zwrócić uwagę, poszukując dla siebie odpowiednich studiów podyplomowych, kto je oferuje i jakim dysponuje do tego celu zapleczem naukowym, kadrowym. Niestety, z analiz NIK, ale także rozpoczętych już ewaluacji instytucjonalnych w szkolnictwie wyższym, jakie prowadzi Polska Komisja Akredytacyjna wynika, że wiele wyższych szkół prywatnych oferuje bardzo szeroką gamę propozycji studiów podyplomowych, nie dysponując do ich organizacji a – co najważniejsze – do ich merytorycznej realizacji – właściwymi specjalistami. W tym sensie są to studia wysokiego ryzyka, bo jeśli ktoś nadal uważa, że dzisiaj wystarczy mieć dyplom ukończonych studiów podyplomowych bez rzeczywistych kwalifikacji, to znajduje się w błędzie. Owszem, kupi sobie „kwit”, ale daleko z nim nie pociągnie, bo pracodawca szybko zorientuje się, że ma do czynienia z właścicielem owego „kwitu”, a nie (wy-)kształconym specjalistą w danej dziedzinie.
Dla wielu osób wybór studiów podyplomowych i ponoszenie mimo wszystko dość wysokich kosztów oraz wyrzeczeń, może oznaczać przy złej decyzji tylko i wyłącznie stratę. Chyba, że ważny jest tylko kwit. Wtedy studiujmy gdzie chcemy, nawet w sali remizy strażackiej. Jeśli jednak zależy komuś na uzyskaniu pełnowartościowego wykształcenia, to niech się dobrze zastanowi nad tym, komu powierzy tę nadzieję. Może bowiem zaoszczędzić na czymś, co będzie tyle samo warte, ile papier, na którym wydrukowany został dyplom „ukończonych” studiów.
Na co zatem zwracać uwagę? Przede wszystkim należy zobaczyć na stronie internetowej wyższej szkoły prywatnej i państwowej, jaką ma stałą kadrę akademicką i jakie prowadzi kierunki kształcenia? Jeśli nie ma na stronie informacji o nauczycielach akademickich, to znaczy, że albo władze uczelni chcą coś ukryć przez opinią publiczną, albo wstydzą się tej kadry, mają świadomość jej niskiej wartości, albo mają jakiś inny powód, by się nią nie pochwalić. A przecież, jak ktoś idzie do kina na film, to interesuje go to, kto gra w nim główne role. Jak kupuje książkę, to też chce wiedzieć, kim jest jej autor itd. Ciekawostką jest to, że tzw. "wsp" nie podają przy oferowanych studiach podyplomowych, kto będzie prowadził zajęcia, kto jest ich kierownikiem i jacy specjaliści będą gwarancją przekazanych nam kwalifikacji.
Jakiż to powód skrywania przed ewentualnymi klientami tego, kto w tej szkole pracuje, kto będzie prowadził zajęcia? Jeśli zatrudnia się tylko minimum kadrowe (po kilku wykładowców ze stopniem doktora czy doktora hab. do danego kierunku, często emerytowanych nauczycieli), ale na stronie ukrywa lub wykazuje kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu akademickich wykładowców, to mamy do czynienia z najzwyklejszą ściemą. Skąd wiemy, jak zostaną zabezpieczone nasze interesy, jako ewentualnych klientów takich studiów? Zapytajmy w internecie, na forach, kto już uczestniczył w oferowanych przez wyższa szkołę prywatną studiach podyplomowych i czego rzeczywiście się nauczył, jaki jest poziom jego/jej zadowolenia, a ponadto, czy otrzymany dyplom spełnia wymogi prawne.
Na tym właśnie polega różnica między ściemniaczami a edukatorami z prawdziwego zdarzenia, że ci właściwi zatrudniają na stałe kadry naukowe i wykładowców nie tylko dla potrzeb dydaktycznych, ale przede wszystkim do prowadzenia badan naukowych. Trudno bowiem, by na studiach dla magistrów i licencjatów zajęcia prowadziły w przeważającej mierze osoby z tym samym stopniem wykształcenia? Co to za edukacja podyplomowa w wykonaniu tych, którzy reprezentują ten sam poziom wykształcenia, co ich studenci? Ściemę zatem można poznać po liczbie proponowanych kierunków studiów podyplomowych. Zasada jest prosta. Im mniej liczne ma dana tzw. „wsp” uprawnienia do kształcenia na kierunkach studiów (np. kształci tylko na jednym, dwóch lub co najwyżej trzech kierunkach, nie posiada uprawnień do nadawania stopni naukowych w danej dyscyplinie naukowej), tym więcej oferuje kierunków studiów podyplomowych.
Jeśli chcemy podjąć studia na jednym z pedagogicznych kierunków studiów podyplomowych, to sprawdźmy zatem, kto będzie prowadził zajęcia, jaki jest program i możliwości wyegzekwowania od edukatora oczekiwanej jakości. Jeśli bowiem jakaś szkoła proponuje - przykładowo: studia z zakresu tyflopedagogiki, oligofrenopedagogiki czy wychowania fizycznego, a ani nie kształci w ramach tego kierunku studiów i specjalności na studiach I i II stopnia, ani też nie posiada u siebie naukowców reprezentujących tę subdyscyplinę wiedzy, nie wpsominając, że nie prowadzi z tego zakresu żadnych badań naukowych, tylko zamierza ściągać kogoś na krótkie umowy o dzieło (tzw. umowy śmieciowe), to nie liczmy na otrzymanie tego, na czym nam zależy.
Nie dysponując bowiem odpowiednią (satysfakcjonującą biznesowo założyciela szkoły) liczbą studentów studiów I i II stopnia, będzie on/ona usiłował zarabiać na studentach podyplomowych, wpuszczając ich w kanał niekompetentnych kadr, a tym samym i banalizacji treści, form oraz bylejakości metod kształcenia. Im więcej oferuje się pokrewnych tematycznie studiów podyplomowych, tym chętniej tacy założyciele łączą ze sobą zajęcia grup różnych kierunków studiów, by zaoszczędzić na kosztach, a tym samym oferować byle jaką edukację. Kryje się za takimi ofertami hasło: nie jest ważne, co studiujesz, ale to, że tanio i z "gwarancją" ukończenia studiów.
W istocie, tylko uczelnie akademickie – tak prywatne, jak i publiczne, które kształcą na kierunkach, w ramach których dysponują uprawnieniami do nadawania stopni naukowych –gwarantują dostęp do najwyższej klasy specjalistów, prowadzących badania naukowe, publikujących i kształcących nie z pożółkłych kartek, z jakimi zatrudnia się emerytowanych akademików w tzw. „wsp”. Warto porównać oferty akademii, uniwersytetów, politechnik a nawet niektórych państwowych wyższych szkół zawodowych, by przekonać się, kto stoi za ofertą kształcenia, jakie wiążą się z nią wartości i czego realnie możemy spodziewać się po ich organizatorach.
W wielu środowiskach „wygrywa” maksyma, że dopóki ci nie udowodnią działań niezgodnych z prawem, dopóty czyn moralnie naganny staje się dozwolony. Nic dziwnego, że niektórzy kierują się zasadą ryzykowania, dopóki ich ktoś nie złapie za rękę. Taki jest gdzieniegdzie ten polski biznes akademicki.
18 czerwca 2012
Dyrektorzy szkół, nie strzelajcie do własnej bramki!
Zastanawiam się, jak to jest możliwe, że są jeszcze tacy dyrektorzy szkół publicznych - rodem lub mentalnością chyba z okresu PRL-owskiego totalitaryzmu - którzy nie są w stanie zrozumieć, na czym polega różnica między nieistniejącą już w Polsce szkołą państwową a obowiązującą ustawowo szkołą publiczną? Kiedy wreszcie zrozumieją, że szkoła publiczna nie jest ich prywatnym folwarkiem, w którym mogą robić co chcą? Jak długo władze gmin i/lub powiatów będą jeszcze tolerować niedouczonych dyrektorów podległych im placówek, ośmielających się nie wydawać świadectw szkolnych tym uczniom, których rodzice nie wnieśli opłaty na radę rodziców (dawny komitet rodzicielski)? Ciekaw jestem, jak reaguje organ władzy oświatowej na sytuację, która dyskwalifikuje dyrektora szkoły publicznej, stosującego jeszcze tego typu praktyki? Moim zdaniem, należałoby takiego dyrektora szkoły odwołać dyscyplinarnie z pełnionego stanowiska, gdyż narusza nie tylko prawo oświatowe, ale także prawa obywatelskie.
Ministerstwo Edukacji Narodowej musi publikować na swojej stronie komunikat, gdyż nadzór pedagogiczny i organy prowadzące nie są w stanie wyegzekwować ładu prawnego i pedagogicznego w podległych im placówkach:
Wstrzymywanie uczniom wydawania świadectw jest niedopuszczalne
W związku z doniesieniami prasowymi dotyczącymi stosowania w niektórych szkołach praktyk wstrzymywania wydawania uczniom i absolwentom promocyjnych świadectw szkolnych i świadectw ukończenia szkoły z powodu między innymi: nieuiszczenia opłaty za świadectwo, nieuiszczenia dobrowolnej składki na radę rodziców, braku przedłożenia przez absolwenta tzw. „obiegówki" uprzejmie informujemy, że praktyki tego typu są niezgodne z prawem.
W § 26 ust. 1 rozporządzenia Ministra Edukacji Narodowej z dnia 28 maja 2010 r. w sprawie świadectw, dyplomów państwowych i innych druków szkolnych jest napisane, iż „świadectwa, odpisy świadectw dojrzałości, odpisy aneksów do świadectw dojrzałości, dyplomu, suplementy, zaświadczenia, indeksy, legitymacje szkolne i legitymacje przedszkolne dla dzieci niepełnosprawnych, a także kopie, o których mowa w § 23 ust. 2, są wydawane odpowiednio przez szkoły, kuratora oświaty, komisje okręgowe i przedszkola nieodpłatnie".
Może społeczeństwo dowie się, jakie konsekwencje zostały wyciągnięte w stosunku do dyrektorów-nieuków? To są szkoły wymuszeń i rozbojów! Rodzice! Nie pozwólcie na podwójne opodatkowywanie edukacji waszych dzieci. Już płacicie na oświatę publiczną, czego potwierdzeniem jest wasz każdego roku wypełniany PIT. Nie musicie wpłacać szkole, jej radzie rodziców nawet 10 groszy! Walczcie w gimnie, powiecie o to, by to samorządy zatroszczyły się o środki na funkcjonowanie placówek, do których uczęszczają wasze dzieci. Nie pozwólcie na takie manipulacjie, rozboje i wymuszenia ze strony dyrektorów szkół czy wychowawców klas. One są nie tylko naganne społecznie, ale stanowią ewidentne naruszanie prawa.
(źródło:http://men.gov.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=3005%3Awstrzymywanie-uczniom-wydawania-wiadectw-jest-niedopuszczalne&catid=272%3Aministerstwo-komunikaty-i-wyjanienia-men&Itemid=355)
Subskrybuj:
Posty (Atom)