(fot.: od lewej: profesorowie: Joanna Rutkowiak, Tadeusz Lewowicki i Henryk Samsonowicz na Letniej Szkole Młodych Pedagogów KNP PAN zorganizowanej przez pedagogówz UMCS w Kazimierzu Dolnym - wrzesień 2011)
Powracam do pamiętnika prof. Czesława Kupisiewicza, w którym wspomniał m.in. prof. Henryka
Samsonowicza, z którym był w bliskich relacjach. Kto znał naszego dydaktyka, to rozpozna charakterystyczne dla niego pojęcia w dalszej części wpisu, gdzie jest fragment wywiadu z byłym ministrem:
SAMSONOWICZ Henryk (ur. 1930 - zm. 2021), historyk-mediewista, od 1971 roku profesor, a
w latach 1989 – 1982 rektor UW, minister oświaty w latach 1989 – 1991, członek
PAN.
Poznaliśmy się pod
koniec lat 60. XX wieku, kiedy byłem prorektorem UW, a on dziekanem Wydziału
Historycznego. Uważał, że mój niesforny język obetnie mi kiedyś głowę, a
powodem tej przepowiedni było moje wystąpienie na konferencji poświęconej
planom reformy systemu kształcenia nauczycieli w PRL, jaka miała miejsce na UW
pod koniec 1965 roku.
Głównym referentem był
na tej konferencji towarzysz Henryk Garbowski, ówczesny zastępca kierownika
Wydziału Nauki i Oświaty w Komitecie Centralnym PZPR. Garbowski postulował, aby
nauczycieli niższych klas szkoły podstawowej kształcić nie na uniwersytetach,
lecz w szkołach średnich o profilu pedagogicznym.
Przyniesie to,
twierdził, znaczne oszczędności, a ponadto jest racjonalne,
bo nauczyciele kształcący małe dzieci nie muszą
dysponować zbyt rozległą wiedzą. Studia wyższe nie
są nauczycielom potrzebne na tym szczeblu nauczania, głosił.
Uczestnicy konferencji
wysuwali nieśmiało pewne zastrzeżenia wobec lansowanego przez referenta
projektu reformy, ale zdecydowanego sprzeciwu nie było. Wtedy postanowiłem
zabrać głos.
Ku zaskoczeniu moich
kolegów powiedziałem, że popieram przedstawiony projekt reformy, a
ponadto wnoszę o objęcie podobną reformą nie tylko systemu kształcenia
nauczycieli, lecz również innych podobnych systemów, na przykład kształcenia
lekarzy. Przecież pediatrzy też leczą tylko małe dzieci, dlaczego zatem i ich
nie kształcić w średnich szkołach o medycznym profilu?
W sali rozległy
się brawa, którym towarzyszył głośny wybuch śmiechu.
Wtedy zarządzono najpierw przerwę, a następnie zamknięto konferencję, do której
– jak zapowiedziano – w niedługim czasie wypadnie nam jeszcze
wrócić. Nie wrócono. Ja natomiast bardzo naraziłem się towarzyszowi
Garbowskiemu.
W 2004 roku ukazał się na łamach
"Gazety Szkolnej" wywiad jej redaktora naczelnego Adama Kowalskiego z
prof. Henrykiem Samsonowiczem. Był to okres rządu SLD/PSL, który nie był
zainteresowany kontynuacją polityki oświatowej AWS, doskonaleniem systemu
szkolnego i inwestowaniem w rozwój kadr nauczycielskich. Natomiast
zwolennicy lewicy ustawicznie dociekali powodów utrzymywania bliskiego związku
Kościoła katolickiego w Polsce z Ministerstwem Edukacji Narodowej, wyrażając
niezadowolenie z istnieniem w szkołach lekcji religii.
Inna rzecz, że nic z tym nie uczynili, a
nawet nie mieli zbyt wiele przeciwko nauczaniu religii w szkołach, skoro
przedmiot jest dobrowolny. Sytuacja pozornego sprzeciwu idealnie nadawała
się do pozyskiwania wsparcia przez własny elektorat. Jednak społeczeństwo
polskie jest w swej większości konserwatywne, toteż lewica utraciła władzę w
2005 roku i nie ma już szans na jej odzyskanie.
Powróćmy jednak do Henryka Samsonowicza,
który we wspomnianym wywiadzie odniósł się do powyższej kwestii:
Rozmowa z prof. HENRYKIEM SAMSONOWICZEM,
byłym ministrem edukacji narodowej (2004 nr 2)
- Panie Profesorze, był
Pan pierwszym ministrem edukacji w III Rzeczpospolitej i jako pierwszy musiał
się Pan zmierzyć z jej olbrzymimi potrzebami i problemami. Jak teraz, po
latach, ocenia Pan rangę i skuteczność tamtych swoich dokonań?
- Odpowiedź musi być
zróżnicowana. Po stronie pozytywów wymienię stworzenie warunków do powołania
szkół społecznych i prywatnych. A była to niezwykle istotna sprawa,
wprowadzająca pluralizm do edukacji, który zawsze jest korzystny. Powstały
możliwości tworzenia autorskich programów nauczania, które dały większą swobodę
programową środowisku nauczycielskiemu. Mówiąc nieco patetycznie, nauczyciele
uzyskali podmiotowość, stali się kreatorami oraz interpretatorami tych treści,
które swoim uczniom mogli później przekazywać. Udało się również poprzez
rewaloryzację płac nieco podnieść skandaliczne niskie uposażenia nauczycieli.
- To skromnie
powiedziane, bo wtedy nauczyciele byli bodaj najlepiej zarabiającą grupą
zawodową.
- No tak, ale to nasze,
polskie nieszczęście polega na tym, że zaszłości stworzone dla świata edukacji
kilkadziesiąt lat temu traktują szkoły - też wyższe - najgorzej jak tylko
można. Mam na myśli świadczenia płynące ze środków budżetowych, czyli z naszych
podatków… Bilans musi być uczciwy. Nie udało się spowodować reformy metod
nauczania i kłopoty ciągną się do dzisiaj. Uczyniliśmy taką próbę, zdając sobie
sprawę, że mogą zawieść tu tzw. instrumenty ludzkie, bo nauczyciele nie byli do
zmiany sposobu nauczania przygotowani oraz instrumenty techniczne, nie można
przecież uczyć informatyki bez komputerów.
- Ma Pan rację, kwestie
warsztatowe, te związane z metodyką nauczania, z przekazywaniem wychowankom
umiejętności, nie tylko wiedzy encyklopedycznej, w wielu szkołach stanowią
rzeczywisty problem.
- Ale są też znakomici
nauczyciele, jest coraz więcej nowoczesnych szkół. Kiedyś organizowałem
olimpiady historyczne i to nie może być przypadek, że rok po roku z tych samych
szkół wywodzili się olimpijczycy. Byli tam mistrzowie nauczania i oni stosowali
właściwe metody dydaktyczne. Każdy zawód wymaga powołania.
Kiedy przychodziłem do
ministerstwa, akurat gotowy był kolejny raport o stanie polskiej oświaty.
Sporządził go, z zespołem ekspertów, mój uniwersytecki kolega, prof. Czesław
Kupisiewicz. Jeśli dobrze pamiętam, tamten raport stwierdzał, że na 700 000
pracujących nauczycieli ok. 70 000 nie posiadało kwalifikacji zawodowych do
prowadzenia zajęć, a podobna grupa nie posiadała predyspozycji psychicznych do
tego, żeby być nauczycielami. Bo jak można być nauczycielem, jeśli "nie
cierpi się tych bachorów"?
W świetle tamtego
raportu przynajmniej 1/5 stanu nauczycielskiego znalazła się w szkołach
najzupełniej przypadkowo. Co najmniej drugie tyle nauczycieli, jeśli nie dwa
razy więcej, powinno być dokształcanych nie tylko merytorycznie, ale przede
wszystkim poprzez wzbogacanie ich warsztatu pracy, umiejętności dydaktycznych,
metodycznych i wychowawczych. To tak się wtedy te sprawy miały…
(...)
Warto zwrócić uwagę na to, że w
szkolnictwie jest ok. 20 proc. nauczycieli, którzy nie wybrali tej profesji z
miłości, pasji, zachwytu, ale z jakiejś konieczności życiowej, losowej. Trudno
zatem, by przy tak fatalnej polityce oświatowej kolejnych rządów znaleźli w
sobie i w środowisku wsparcie do zainwestowania we własny profesjonalizm, by
pozyskiwać uczniów do współpracy służąc ich rozwojowi osobistemu. Do tego
odsetka dochodzi lub częściowo nakłada się z nim 27 proc. nauczycieli, którzy
są całkowicie wypaleni zawodowo, a więc są toksyczni dla siebie, własnej
rodziny i uczniów.
Minister edukacji, który traktuje
szkolnictwo jako okazję do realizacji ideologii partii władzy, a przy tym
wspierania kolejnej oligarchii, niewiele uzyska swoją polityką poza podtrzymanie
szans na reelekcję w Sejmie lub awans do Parlamentu Europejskiego.
Nauczyciele-profesjonaliści muszą zatem stosować strategię przetrwania,
przeżycia w warunkach politycznego survivalu. W takim klimacie zmniejszy się
odsetek tych, którym obiecywano wyrównywanie czy wzmocnienie ich szans
edukacyjnych.