Profesor Czesław
Kupisiewicz tak wspomina swoje spotkania z Tadeuszem Bartoszewiczem, który był
w latach 50. XX w. dyrektorem (z awansu społecznego, jak to wtedy nazywano)
Centralnego Zarządu Szkolenia Zawodowego Budownictwa w Warszawie. Mało kto zna
ten fakt z życia klasyka polskiej dydaktyki, a jest niezwykle interesujący nie
tylko z historycznego punktu widzenia. Kupisiewicz tak opisywał
podjęcie we wrześniu 1955 roku pracy w charakterze naczelnika Wydziału
Szkół.
Do moich obowiązków należało kierowanie paroosobowym zespołem
wizytatorów podległych nam szkół budowlanych w Polsce. O zatrudnienie mnie na
wspomnianym stanowisku zabiegały centralne władze administracyjne resortu
budownictwa, czemu początkowo sprzeciwiało się warszawskie Kuratorium Oświaty,
w którym pracowałem na stanowisku wizytatora zakładów kształcenia
nauczycieli.
Zgodziłem się przejść do „budowlańców”, ponieważ obiecali mi przydział
mieszkania, w krótkim czasie. Pracowałem rzetelnie, ale po kilku zaledwie
miesiącach wezwał mnie do siebie Bartoszewicz i oświadczył, że zwalnia mnie
dyscyplinarnie w trybie natychmiastowym. Powód?
„Skierowaliście córkę do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne, a
to znaczy, że ulegacie wpływom kleru. Dla takich pracowników nie ma u nas
miejsca. Musicie udać się do dyrektora Departamentu Kadr Gradowskiego w
ministerstwie, bo sprawy dyscyplinarnych zwolnień z pracy muszą być przez niego
zatwierdzane” powiedział dyrektor.
No cóż, udałem się.
Dyrektor Gradowski przyjął mnie niemal natychmiast, poprosił, abym usiadł i
zapytał, czy wiem, dlaczego mnie zwolniono.
Odpowiedziałem, że z powodu posłania córki do przedszkola prowadzonego
przez siostry zakonne, tak mi przynajmniej powiedziano.
G: - A dlaczego tam skierował pan córkę? Dlaczego nie do państwowego
przedszkola?
K: - W dzielnicy, w której mieszkam, są tylko dwa przedszkola: jedno dla
dzieci pracowników MSZ, a drugie dla dzieci funkcjonariuszy służb
bezpieczeństwa. Do żadnego z nich nie chciano córki przyjąć. Pozostały siostry.
Nie miałem wyjścia, bo żona też pracuje.
G: - Muszę zatelefonować, a pan niech sobie tutaj posiedzi i posłucha
i polecił sekretarce, aby połączyła go z dyrektorem Bartoszewiczem.
Kiedy ten podjął słuchawkę, Gradowski zapytał:
G: - Pewnie czekasz na wiadomość, czy już zatwierdziłem twój wniosek w sprawie dyscyplinarnego zwolnienia Kupisiewicza?Nie, jeszcze nie. Sprawa nie jest tak oczywista, jak sądzisz. Dziwisz się? Zaraz ci to wyjaśnię. Czy przed podpisaniem wniosku o zwolnienie zapytałeś Kupisiewicza, dlaczego umieścił córkę w przedszkolu prowadzonym przez siostry? Aha, uważasz, że to nie było potrzebne?
G: - Ja myślę inaczej. Otóż Kupisiewicz chciał zapisać córkę do państwowego
przedszkola, ale w żadnym z pobliskich nie chciano jej przyjąć z braku miejsc.
Nie miał zatem wyjścia i dlatego dziecko znalazło się u sióstr.
B: - Rozumiem. Nie jesteś od szukania miejsc w przedszkolach.
G: - Ale wnioski o dyscyplinarne zwolnienie z pracy podpisujesz, nie
pytając o powody? Ja wiem, że partyjna czujność obowiązuje, ale rzetelność
wobec dobrych pracowników też obowiązuje. A skoro już mówisz o czujności, to
powiedz mi, czy ten obraz Matki Boskiej nadal wisi u ciebie w kuchni?
B: - Aha! Babcia jest starą kobietą i nie pozwala go usunąć.
G: - No tak, to inną miarę stosujesz wobec siebie, a inną wobec
pracowników. A przecież na ostatnim zebraniu partyjnym grzmiałeś, że walkę z
zabobonami trzeba zaczynać od siebie, od swoich rodzin, od najbliższych.
B: - Co z wnioskiem?
G: - Ja go nie podpiszę.
B: - Dlaczego?
G: - Bo chcesz skrzywdzić solidnego pracownika.
B: - Co mam zrobić?
G: - Ja odeślę ci ten wniosek, ty go zniszcz, a Kupisiewicza przeproś.
Uzgodnijmy, że sprawy nie było.
B: - A mój autorytet?
G: - Na przyszłość bardziej o niego zadbaj. Odsyłam Kupisiewicza do
ciebie, a wniosek odda ci kierowca. Dalej wiesz, co trzeba zrobić. Dużo roboty,
pośpiech, stąd pomyłki? Nie narzekaj, przed wojną byłeś przez parę lat
bezrobotny, teraz masz co robić. No cześć”.
„A pan niech wraca do pracy”, zwrócił się do mnie Gradowski, „widzi pan,
takich nadgorliwców nie brakuje u nas, niestety. Ludzie to widzą i oceniają
krytycznie. Mają rację, a socjalizmowi to nie służy”.
Kiedy znalazłem się w biurze, Bartoszewicz natychmiast mnie przyjął i
powiedział:
„Nie dostarczono mi pełnych informacji w pana sprawie. Rzecz się jednak
wyjaśniła, może pan spokojnie iść do pracy. A swoją drogą nie wiedziałem, że
pan zna dyrektora Gradowskiego”, powiedział na pożegnanie.
Ciekawe, czy wracają te czasy, tylko w
inwersyjnej postaci? Hipokryzja w aktywności polityków jest ponadczasowo
rozpoznawalną cnotą.