Jak dyrektor potrzebował nauczyciela do określonego przedmiotu, to nie musiał martwić się o to, czy posiada ów kwalifikacje czy też nie, gdyż ustawa Karta Nauczyciela pozwalała mu na to. Także dzisiaj można zatrudniać osoby bez odpowiednich kwalifikacji.
Co gorsza, można kształcić pozorując uzyskanie stosownych kwalifikacji. W dn. 2 sierpnia 2019 r. ówczesny minister edukacji D. Piontkowski wydał rozporządzenie w sprawie standardu kształcenia przygotowującego do wykonywania zawodu nauczyciela. Nie przytaczam go tutaj, bo każdy może je przestudiować w całości. Odnotowuję jedynie dwa punkty:
1.1.
Standard ma zastosowanie do kształcenia przygotowującego do wykonywania zawodu
nauczyciela przedmiotu, nauczyciela teoretycznych przedmiotów zawodowych,
nauczyciela praktycznej nauki zawodu, nauczyciela prowadzącego zajęcia i
nauczyciela psychologa.
1.2.
Standard nie ma zastosowania do kształcenia przygotowującego do wykonywania
zawodu nauczyciela przedszkola i edukacji wczesnoszkolnej (klasy I–III szkoły
podstawowej), nauczyciela pedagoga specjalnego, nauczyciela logopedy i
nauczyciela prowadzącego zajęcia wczesnego wspomagania rozwoju dziecka.
Istotny
jest pkt.1.2. który wyraźnie wskazuje na to, że nie można już - tak jak
miało to miejsce do sierpnia 2019 r. - uzyskać kwalifikacji do pracy w
przedszkolu czy w szkole podstawowej w kształceniu początkowym na studiach
podyplomowych, gdyż praca na tych stanowiskach wymaga ukończenia jednolitych
studiów magisterskich na tym kierunku, trwających co najmniej 9
semestrów.
Natomiast
kształcenie nauczycieli innych przedmiotów może być prowadzone albo w ramach
studiów kierunkowych np. dla historyków, matematyków, geografów itd., albo na
studiach podyplomowych. Niestety, uniwersytety w większości zrezygnowały z
kształcenia nauczycielskiego, zlikwidowały zakłądy czy pracownie dydaktyczne, przerzucając to zadanie na osoby zainteresowane pracą
w szkolnictwie. To one mają pokryć koszty uzyskania nauczycielskich
kwalifikacji udając się na studia podyplomowe. Te zaś liczą co najmniej 540
godzin.
Program
kształcenia na studiach podyplomowych musi odpowiadać takim samym wymaganiom
merytorycznym, jak na studiach kierunkowych, ba, ma zapewnić osiągnięcie takich
samych efektów. Nie da się rzetelnie poprowadzić studiów
podyplomowych w sposób adekwatny do wymagań, gdyż każdy przedmiot nauczania ma
swoją odrębną dydaktykę przedmiotową. Rozporządzenie określa obowiązek
zapewnienia studentom co najmniej 150 godzin dydaktyki przedmiotu
nauczania plus drugie tyle praktyki dydaktycznej/zawodowej.
Tymczasem
na tego typu studia podyplomowe przychodzi przykładowo jeden chemik, dwóch historyków, 4
biologów, 7 filologów itp., a każdej z tych osób trzeba zapewnić metodykę
nauczania ich własnego przedmiotu. Jest to w takim wymiarze absolutnie niemożliwe
do zrealizowania, gdyż koszty studiów musiałyby być bardzo wysokie. Trudno
bowiem płacić za zajęcia z dydaktyki przedmiotowej odrębnie dla jednego
studenta z chemii, osobno dla dwóch z historii czy czterech z biologii
itp. Co czynią uczelnie?
Rektorzy szkół wyższych przymykają oczy i zezwalają na stosowanie nieuczciwego zabiegu, który ma niewiele wspólnego z adekwatnym do dydaktyki
przedmiotowej przygotowaniem osób do pracy nauczycielskiej w ramach konkretnego
przedmiotu. Tworzy się bowiem tzw. względnie "jednorodne" grupy przedmiotów humanistycznych czy
matematyczno-przyrodniczych, ale każdy absolwent tych studiów uzyskuje prawo do
nauczania tylko tego przedmiotu, który wynika z jego kierunkowego
wykształcenia, a nie do pracy w ramach grupy przedmiotów.
Nie dziwmy się zatem jako rodzice, że nasze dzieci kształcone są przez metodycznie niekompetentnych nauczycieli. Owszem, mają wiedzę kierunkową, ale brak kompetencji metodycznych sprawia, że ich zajęcia są nudne, beznadziejne, nieefektywne, ot, po prostu są dla uczniów stratą czasu, za którą płaci się takim nauczycielom równie kiepską pensję.
To nie nauczyciele są temu
winni, tylko resort edukacji, który w ten sposób pozoruje rzekomo właściwe
standardy przygotowania do zawodu przyszłych nauczycieli. Szkoły wyższe zaś
markują ów proces, by cokolwiek na tym zarobić. Tracą na tym młode pokolenia, traci na tym społeczeństwo i polska kultura.