23 lutego 2017
Naciągacze czy naukowe startupy?
Komitet Nauk Pedagogicznych PAN otrzymał drogą elektroniczną zaproszenie do publikowania na łamach wskazanych w nim czasopism artykułów naukowych. Dzisiaj, na szczęście każdy może sam zajrzeć na stronę tych periodyków i przekonać się, czy chce lub nie chce publikować na ich łamach swoich rozpraw.
Piszę o tym dlatego, że akademicki świat oszalał na punkcie lokowania artykułów w czasopismach z wysokim Impact Factorem. Tymczasem prof. Konrad Liessmann z Uniwersytetu w Wiedniu krytykuje w swojej rozprawie (Teorie nevzdĕlanosti. Omyly společnosti vĕdĕní, Praha: Academia 2008) ten proceder uważając, że kryteria oceny pracy naukowej nie są jasne. Możliwość wprowadzenia do tego procesu kombinacji zewnętrznych i wewnętrznych ewaluacji nie jest w ogóle klarowna i otwiera szerokie pole do oceniania wg niejasnych kryteriów.
Silnie akcentuje się w szkolnictwie wyższym zewnętrzne finansowanie badań, projektów głównie po to, by odciążyć budżet państwa. Człowiek chętnie czyni to, czego się od niego oczekuje. Jeśli ma więcej publikować, to publikuje, jeśli ma zwiększyć science citation index i journal impact factor, to tak się stanie, a jeśli jeszcze ma zwiększyć w jakikolwiek sposób liczbę zobowiązań projektowych, to też się to zwiększy, kiedy ma wejść do sieci badawczej, to do niej wstąpi a jak ma pozyskać z zewnątrz środki na badanie, to je pozyska, nawet gdyby efekty tego miały pozostać jedynie na papierze.
Dochodzi już do takich paradoksów, że jedni eksperci ocenią innych ekspertów, którzy oceniają jako eksperci. Dawniej określano to mianem interesownej kliki. Kartele cytowań rozstrzygają współcześnie nie tylko o kryteriach swoich członków, ale także o finansowaniu i egzystencji wielu instytucji naukowo-badawczych. (s. 70)
W związku z tym, że nie mam pewności, zaufania do tego typu ofert, poprosiłem dra Tomasza Huka z Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego o komentarz, gdyż ma większe doświadczenie w pracy z mediami i elektronicznymi czasopismami. Bardzo mu za to w tym miejscu dziękuję, a dzielę się jego analizą, by każdy z zainteresowanych mógł na tej podstawie wyciągnąć wnioski dla siebie, bez jakichkolwiek zobowiązań czy gwarancji.
Najpierw przytaczam tekst zaproszenia:
We introduce ourselves as European Journals of Education Studies, a specialized group of Open Access publications dedicated to provide an auspicious scientific environment for the exchange of information between academic researchers and scholars belonging to different educational organization all over the world. Our publishing house, Open Access Publishing Group is located in Bucharest, Romania, European Union.
Our journals are focused to Education area of research and its connected disciplines and are covering numerous research topics including Physical Education, Sport Sciences, Special Needs Education, English and other Foreign Language Teaching, Open Education and E-learning, Alternative Education. A newer group of journals are dedicated to Social Sciences studies, Economic and Financial research and Management and Marketing studies. Our journals:
Education journals:
European Journal of Education Studies
European Journal of Physical Education and Sport Science
European Journal of Foreign Language Teaching
European Journal of English Language Teaching
European Journal of Special Education Research
European Journal of Alternative Education Studies
European Journal of Open Education and E-learning Studies
Social Sciences journals:
European Journal of Social Sciences Studies
European Journal of Economic and Financial Research
European Journal of Management and Marketing Studies
A few real reasons that could convince you to publish your research work with us:
- a wide choice of specialized journals aimed to investigate various aspects of the educational process respectively social science research;
- the author(s) retain(s) the copyright of the research work;
- multiple language publishing: English, Italian, Spanish, Portuguese, Romanian;
- a competent advisory team ready to provide an effective and impartial reviewing process;
- no page, graphic content or authors inferior or superior limit;
- high quality formatting and proofreading output;
- article level metrics and statistics with instant indexing on Academia.edu, and Calameo;
- indexing on prestigious international academic social networks (Academia.edu, Mendeley, Zotero), database engines (Base, Data Cite, BibSonomy, etc.) and specialized educational on line libraries (Eric, Erin, etc.)
- a really low level processing charge.
A teraz cytuję opinię młodego uczonego:
PLUSY:
1) wszystkie wymienione czasopisma należą do jednej rumuńskiej organizacji
2) za publikację płaci się w dolarach – 30 USD – to niewiele + 600-1000 zł za profesjonalne tłumaczenie (to już w Polsce)
3) W redakcji jednego z czasopism „European Journal of Education Studies” jest nasza polska profesor Pani Borowska-Beszta, więc pewnie wie dużo więcej na temat Wydawcy. Może jednak warto im zaufać.
4) Pozytywne jest, że wysyłają certyfikat potwierdzający przyjęcie artykułu do druku – bardzo łądnie wygląda na zdjęciach.
5) Czasopisma są indeksowane we wszystkich możliwych darmowych wykazach, np. google scholar – ale tym może się pochwalić większość czasopism publikujących artykuły online oraz ERIH PLUS – tam są wszystkie czasopisma, wystarczyło się tylko zgłosić czasopismo – bez weryfikacji.
6)Czasopisma są dostępne online – i to jest duży plus, ponieważ zwiększa się dostępność np. artykułów polskich autorów, możemy być bardziej rozpoznawalni oraz podnosi się nasz indeks – H, cytowalność.
MINUSY:
1) W ciągu roku wydają 12 numerów (ok. 10 artykułów w każdym) – zastanawiająca jest jakość artykułów. Przypuszczam, że czas oczekiwania na publikację jest krótki. – to dotyczy tylko „European Journal of Education Studies”. Pozostałe czasopisma z listy opublikowały średnio 4 numery od czasu powstania – artykułów jest tam niewiele.
2)Czasopisma nie są indeksowane w Web of Science oraz w Scopusie.
3)Czasopisma nie są na naszych listach ABC MNiSW, a więc publikujący tam mogą liczyć jedynie na 5 pkt.
4)Z analizy archiwum wynika, że większość czasopism rozpoczęła swoją działalność w 2016 roku (niektóre w 2015).
5)Wszystkie czasopisma są tylko w wersji online.
6) Zdaje się, że wielu autorów artykułów pochodzi z Bliskiego Wschodu – ciekawe ilu rumuńskich naukowców tam publikuje? Polaków nie znalazłem.
7) Jest tylko 7 recenzentów – to trochę mało. Średnio w kwartalnikach jest minimum 10 recenzentów – a tu w miesięczniku jest ich 7. Wszyscy pochodzą z Indii, Wietnamu, Nigerii lub Turcji.
Podsumowując: Rumuni raczkują ze swoimi czasopismami i chcą na nas trochę zarobić. Z drugiej strony w dzisiejszych czasach normą staje się, że autorzy wnoszą opłaty za publikację w czasopismach. Zdaje się, że wyjątkiem są tu polskie czasopisma, które najczęściej nie pobierają opłat za publikację.
Nie można jednoznacznie stwierdzić, że zaproponowane czasopisma są złe, ponieważ w radzie redakcyjnej są naukowcy z afiliacją różnych uniwersytetów.
22 lutego 2017
Niech się wstydzi ten, kto widzi?
Sieć obiegła informacja, że minister edukacji Anna Zalewska odmawia ujawnienia nazwisk autorów podstawy programowej kształcenia ogólnego i wychowania przedszkolnego. Dla mnie nie jest to nowość, bo manipulacje są tu na porządku dziennym. Pamiętam, jak minister Katarzyna Hall ujawniała nazwiska swoich ekspertów. Nie było to dla nich komfortowe, ale musieli zderzyć się z oporem i pochwałami.
Nie tylko naukowcy, ale przede wszystkim nauczyciele powinni wiedzieć, kim są twórcy zmienionych urzędowo dokumentów, które normują wiele kwestii - nie tylko dotyczących treści kształcenia, organizacji i planów zajęć, ale i wymaganych kwalifikacji od nauczycieli mających realizować owe treści. Czyżby kryło się za tym wszystkim lobby wydawnicze?
Jeszcze w poniedziałek z datą 20 lutego 2017 r. Dyrektor Departamentu Podręczników, Programów i Innowacji - Alina Teresa Sarnecka pisała do jednego z obywateli:
Szanowny Panie, w związku z Pana wnioskiem z dnia ... informuję, że w zakresie żądanych we wniosku informacji dotyczących pełnej listy ekspertów wg. poszczególnych zespołów prowadzących prace nad podstawami programowymi zostanie wydana decyzja.
Tymczasem decyzja została podjęta - jak widać na powyższym skanie - w dn. 8 lutego 2017 r. Czyżby była antydatowana, czy pani Dyrektor jej nie znała?
PIS powinien być ostrożny, skoro okazało się, że ponoć na skutek lobbingu czarnego biznesu można w Polsce od 1 stycznia 2017 r. wycinać drzewa na terenach prywatnych. Minister J. Szyszko został już upomniany przez prezesa swojej partii Jarosława Kaczyńskiego, ale przecież to nie on - jak się okazuje - miał w tym biznesie interes.
Zapewne za kilka lat dowiemy się, po powołaniu do życia kolejnej Śledczej Komisji Sejmowej, kto tak naprawdę zarobił na tej wycince i dlaczego nikt tego nie zablokował w imię prawa i sprawiedliwości?
A może ta wycinka drzew wiąże się z lobby wydawniczym, które potrzebuje taniego surowca do drukowania uzgodnionych już w MEN z autorami podręczników szkolnych do nowych podstaw programowych? Czyżbyśmy mieli kolejną aferę? Czy może jednak nie ma tu żadnych powiązań między lobbującymi w MEN wydawcami a curriculum?
Czy istnieje jeszcze w tym kraju prawo o dostępie do informacji publicznej, czy zostało już zawieszone w tajemniczych okolicznościach? Jaki ma interes minister edukacji w tym, by uczynić tajną listę autorów podstaw programowych w sytuacji, gdy w innej centralnej instytucji, której jestem członkiem, każdy obywatel, "z ulicy" może wejść i zażądać danych o tym, kto recenzował, kto wydał opinię itd.?! Wstyd mi za ministerstwo, bo to świadczy o tym, że ktoś w tym resorcie "kręci lody".
Prawdziwa cnota, krytyk się nie boi? Kto stracił cnotę na współpracy z MEN, niech się nie wstydzi? W końcu pani minister stwierdziła, że zapłaciła honoraria, a i tak ktoś inny napisał owe podstawy. Tylko kto?
20 lutego 2017
Akademicka wiarygodność
Wreszcie, po ponad rocznym przygotowaniu, ukazała się pod redakcją Jacka Piekarskiego i Danuty Urbaniak-Zając rozprawa pt. Wiarygodność akademicka w edukacyjnych praktykach (UŁ 2016), której autorzy ustosunkowują się do kwestii wiarygodności w kształceniu akademickim i prowadzeniu badań naukowych.
Taka kwestia nie mogłaby pojawić się sto lat temu. Podejmowana przez każdego naukowca aktywność badawcza i dydaktyczna musiała spełniać kryterium prawdy, gdyż w przeciwnym razie nie mogła być określana mianem naukowej. Kiedy 40 lat temu studiowałem metodologię nauk pedagogicznych, o wiarygodności pedagogiki jako nauki miało stanowić jej zakorzenienie w paradygmacie badań empirycznych, ilościowych, zaś każda próba czy wyłączność odwoływania się do metod badań filozoficznych czy też badań jakościowych (np. biograficznych) nauk społecznych sprowadzana była do pejoratywnego stygmatu – jaki im nadawano - spekulatywizmu, czyli w ówczesnym rozumieniu - pseudonauki.
Wszystkie rozprawy z filozofii wychowania i kształcenia, których autorem był mój Mistrz – prof. Karol Kotłowski traktowane były z niebywałą arogancją przez ówczesne elity władzy naukowej (członków i recenzentów Centralnej Komisji) w kategoriach pseudonauki, wiedzy spekulatywnej, pogardliwie określanej mianem „kotłowszczyzny”. O publikacjach innych autorów np. Bogdana Suchodolskiego - neopozytywiści powiadali "suchodolszczyzna".
Wyniki badań empirycznych ówczesnych cenzorów naukowości, głównie bazujących w badaniach na sondażu diagnostycznym, dawno są już w koszu na śmieci i - jeśli w ogóle kogoś interesują - to co najwyżej historyków wydarzeń oświatowych czy akademickich. Tymczasem rozprawy z filozofii kształcenia, wychowania czy z komparatystyki idei np. Sergiusza Hessena, Andrzeja Niesiołowskiego, Mieczysława Ziemnowicza, Zygmunta Mysłakowskiego, Bogdana Nawroczyńskiego, Aleksandra Kamińskiego, Heleny Radlińskiej, Stefana Kunowskiego. Karola Wojtyły, Ryszarda Wroczyńskiego, Czesława Kupisiewicza, Wincentego Okonia, Romana Schulza, Romany Miller, Kazimierza Sośnickiego itd., itd. wciąż są aktualne i wykorzystywane do konstruowania różnych modeli badawczych czy studiów hermeneutycznych.
Być może potrzebny był okres wyrównywania strat, jakie poniosła polska pedagogika w wyniku panującej w okresie totalitaryzmu ortodoksji ideologicznej i metodologicznej oraz odzyskiwania pól wolności ku prawu do rozwiązywaniu problemów naukowych różnymi metodami badań, w każdym z powszechnie już nam dostępnych paradygmatach poznawczych. W swoich rozprawach wielokrotnie dawałem wyraz temu, jak nienaukowymi metodami i z opresją istniejącej cenzury usiłowano zniszczyć polską kulturę naukowych dociekań i diagnoz.
Minione 27-lecie wolności jest w tym sensie zupełnie innym okresem czasu, który sprzyja odchodzeniu od kłamstwa, eliminowaniu „białych plam” w historii wychowania i oświaty czy przyspieszonemu odzyskiwaniu nieobecnych dyskursów i myśli pedagogicznej, by w poznawaniu prawdy o fenomenach kształcenia i wychowania skończyć z jej pozorowaniem, ideologicznym kreowaniem czy manipulowaniem nią dla interesów głównie podmiotów władzy.
Wraz z dominacją ponowoczesności, która zarazem osłabiła oświeceniowo-modernistyczne walory i fundamentalne przesłanki dla prowadzenia nauki w wolności (jako kategorii autotelicznej), mamy do czynienia z nowym zjawiskiem (a moim zdaniem ukrytym jego renesansem), które określam mianem przesunięcia politycznego. Jego następstwem nauka i jej instytucje są wchłaniane, podporządkowywane władzy politycznej, także wówczas, kiedy skrywa się jej dyrektywizm w procesach globalizacyjnych wpływów obcego naszej tożsamości narodowej i kulturowej korporacjonizmu.
Zachęcam zatem do lektury tekstów pedagogów, filozofów, socjologów trzech pokoleń, którzy włączyli się do dyskusji na temat wiarygodności akademickiej w szeroko pojmowanych praktykach edukacyjnych. Redaktorom tomu - a gospodarzom zarazem debaty z okazji 70-lecia Uniwersytetu Łódzkiego gratuluję tej inicjatywy i konsekwencji w doprowadzeniu do edycji rozpraw, które przetrwają kolejne lata inspirując do badań czy własnych studiów następne pokolenia.
Taka kwestia nie mogłaby pojawić się sto lat temu. Podejmowana przez każdego naukowca aktywność badawcza i dydaktyczna musiała spełniać kryterium prawdy, gdyż w przeciwnym razie nie mogła być określana mianem naukowej. Kiedy 40 lat temu studiowałem metodologię nauk pedagogicznych, o wiarygodności pedagogiki jako nauki miało stanowić jej zakorzenienie w paradygmacie badań empirycznych, ilościowych, zaś każda próba czy wyłączność odwoływania się do metod badań filozoficznych czy też badań jakościowych (np. biograficznych) nauk społecznych sprowadzana była do pejoratywnego stygmatu – jaki im nadawano - spekulatywizmu, czyli w ówczesnym rozumieniu - pseudonauki.
Wszystkie rozprawy z filozofii wychowania i kształcenia, których autorem był mój Mistrz – prof. Karol Kotłowski traktowane były z niebywałą arogancją przez ówczesne elity władzy naukowej (członków i recenzentów Centralnej Komisji) w kategoriach pseudonauki, wiedzy spekulatywnej, pogardliwie określanej mianem „kotłowszczyzny”. O publikacjach innych autorów np. Bogdana Suchodolskiego - neopozytywiści powiadali "suchodolszczyzna".
Wyniki badań empirycznych ówczesnych cenzorów naukowości, głównie bazujących w badaniach na sondażu diagnostycznym, dawno są już w koszu na śmieci i - jeśli w ogóle kogoś interesują - to co najwyżej historyków wydarzeń oświatowych czy akademickich. Tymczasem rozprawy z filozofii kształcenia, wychowania czy z komparatystyki idei np. Sergiusza Hessena, Andrzeja Niesiołowskiego, Mieczysława Ziemnowicza, Zygmunta Mysłakowskiego, Bogdana Nawroczyńskiego, Aleksandra Kamińskiego, Heleny Radlińskiej, Stefana Kunowskiego. Karola Wojtyły, Ryszarda Wroczyńskiego, Czesława Kupisiewicza, Wincentego Okonia, Romana Schulza, Romany Miller, Kazimierza Sośnickiego itd., itd. wciąż są aktualne i wykorzystywane do konstruowania różnych modeli badawczych czy studiów hermeneutycznych.
Być może potrzebny był okres wyrównywania strat, jakie poniosła polska pedagogika w wyniku panującej w okresie totalitaryzmu ortodoksji ideologicznej i metodologicznej oraz odzyskiwania pól wolności ku prawu do rozwiązywaniu problemów naukowych różnymi metodami badań, w każdym z powszechnie już nam dostępnych paradygmatach poznawczych. W swoich rozprawach wielokrotnie dawałem wyraz temu, jak nienaukowymi metodami i z opresją istniejącej cenzury usiłowano zniszczyć polską kulturę naukowych dociekań i diagnoz.
Minione 27-lecie wolności jest w tym sensie zupełnie innym okresem czasu, który sprzyja odchodzeniu od kłamstwa, eliminowaniu „białych plam” w historii wychowania i oświaty czy przyspieszonemu odzyskiwaniu nieobecnych dyskursów i myśli pedagogicznej, by w poznawaniu prawdy o fenomenach kształcenia i wychowania skończyć z jej pozorowaniem, ideologicznym kreowaniem czy manipulowaniem nią dla interesów głównie podmiotów władzy.
Wraz z dominacją ponowoczesności, która zarazem osłabiła oświeceniowo-modernistyczne walory i fundamentalne przesłanki dla prowadzenia nauki w wolności (jako kategorii autotelicznej), mamy do czynienia z nowym zjawiskiem (a moim zdaniem ukrytym jego renesansem), które określam mianem przesunięcia politycznego. Jego następstwem nauka i jej instytucje są wchłaniane, podporządkowywane władzy politycznej, także wówczas, kiedy skrywa się jej dyrektywizm w procesach globalizacyjnych wpływów obcego naszej tożsamości narodowej i kulturowej korporacjonizmu.
Zachęcam zatem do lektury tekstów pedagogów, filozofów, socjologów trzech pokoleń, którzy włączyli się do dyskusji na temat wiarygodności akademickiej w szeroko pojmowanych praktykach edukacyjnych. Redaktorom tomu - a gospodarzom zarazem debaty z okazji 70-lecia Uniwersytetu Łódzkiego gratuluję tej inicjatywy i konsekwencji w doprowadzeniu do edycji rozpraw, które przetrwają kolejne lata inspirując do badań czy własnych studiów następne pokolenia.
19 lutego 2017
Spotkanie z polskim emigrantem - zawodowcem
Wracałem pociągiem ICC z Warszawy do Łodzi. W moim przedziale był tylko jeden pasażer, który wyszedł na chwilę na korytarz, by napić się piwa z puszki. Kiedy powrócił do przedziału, sięgnął po książkę. Widać było, że nie może się w ogóle skupić na treści. Odłożył ją na bok i zapytał:
"Czy nie pogniewa się pan, jak o coś zapytam? Przepraszam, że przeszkadzam - dodał widząc, że czytam książkę - ale wracam do kraju po kolejnym miesiącu nieobecności i chciałem podzielić się z panem moim spostrzeżeniem. Pracuję w Norwegii i raz w miesiącu przylatuję do Polski, by pobyć cztery dni z rodziną. Co jadę pociągiem z Warszawy do Łodzi lub z powrotem, to nikt ze sobą nie rozmawia. Każdy albo coś czyta, albo słucha muzyki z zamkniętymi oczami, albo przegląda w smartfonie Internet, albo pracuje na laptopie... . Pan - widzę - też czyta, a ja lubię w podróży rozmawiać. Przepraszam, że przeszkadzam."
WOW, rewelacja. Nareszcie jest z kim pogadać. Odłożyłem książkę do teczki i zaczęliśmy gadać jak Polak z Polakiem, z obopólnym zadowoleniem. O mało co, a przegapiłbym własną stację docelową, bo mój rozmówca okazał się bardzo ciekawą osobą. Moglibyśmy tak rozmawiać godzinami, jakbyśmy znali się od dawna. Obcy, a jednak łodzianie, wracający po pracy do swoich domów, dla siebie anonimowi, chociaż ciekawi świata.
On okazał się niespełna 40-letnim emigrantem zarobkowym. Ma żonę, dwoje dzieci, ale musi pracować na emigracji. Nie był w stanie utrzymać rodziny prowadząc własną firmę. Zabijały go podatki, nieustanne korekty z Urzędu Skarbowego i ZUS, bo nie stać go było na zatrudnienie księgowej, a sam nie znał się na rachunkowości. Ma wykształcenie zawodowe, w budownictwie, ale przy bardzo wysokich podatkach - jak na małą firmę - właściwie żył na granicy przetrwania.
Ktoś mu doradził, by wyjechał do Norwegii. Tak też uczynił. Na miejscu nauczył się języka, a że ma konkretny fach w ręku, to zaczął po raz pierwszy w życiu świetnie zarabiać. W tym kraju jest podatek liniowy. Jego dochody zaczęły więc wzrastać, a w porównaniu z warunkami w Polsce, uzyskiwał min. 100 zł za godzinę pracy.
Już po roku kupił mieszkanie w Łodzi, a żona nie martwi się o wikt i warunki dla rozwoju dzieci. Męża i ojca im brakuje, ale wiedzą, że za kilka lat powróci do Polski na stałe, kiedy uzyska już prawo do norweskiej emerytury. Ta zaś będzie wysoka. Zgromadzony na koncie emerytalnym kapitał będzie mógł wypłacić w całości. Zainwestuje go w kraju i nie będzie już martwił się o egzystencję.
W ciągu godziny wspólnej podróży poruszyliśmy kilka tematów. Mnie interesowała reakcja Norwegów na ostatnio przedłożone sądowi roszczenie Breivika, by poprawiono mu warunki pobytu w więzieniu. Jak stwierdził mój rozmówca, Norwegowie są tym oburzeni, ale nikt tego nie powie głośno, bo w ich kraju obowiązuje niezrozumiała dla niego hipertolerancja.
Rodowitych Norwegów jest w tym kraju coraz mniej. W tym wielokulturowym państwie właściwie każdy przychodzący na świat obywatel jest tylko po jednym z rodziców Norwegiem, a po drugim kimś obcym, Chilijczykiem, Meksykaninem, Syryjczykiem, Grekiem czy Polakiem. Oooo, Polaków - jak stwierdził - jest tam tak dużo, jak w Irlandii. On zresztą tez próbował pracować i zarobić w Wielkiej Brytanii.
Edukacja w norweskich szkołach jest na dużo niższym poziomie niż w Polsce, o czym przekonał się, kiedy ściągnął rodzinę do Oslo. Po roku uczęszczania do tamtejszej szkoły jednej z córek doszedł z żoną do wniosku, że lepiej będzie jak wrócą do kraju. Dzieciom w ogóle nie zadaje się prac domowych, a w klasie nikt nie może ujawniać swojej przewagi, różnicy. Wszyscy muszą uczyć się w tym samym tempie i na tym samym poziomie. Socjalizm.
Żona zatem wróciła z dziećmi do Łodzi i jest szczęśliwa, że córka trafiła do świetnej szkoły publicznej, w której nauczycielka potrafi indywidualizować zadania, a zarazem czynić uczenie się atrakcyjną aktywnością rozwojową.
On zaś był bardzo ciekaw, co sądzę o obecnej reformie szkolnej. Sam - jak stwierdził - kształcił się w ośmioletniej szkole podstawowej, więc nie ma nic przeciwko temu, by i jego dzieci uczyły się w takiej szkole. Nie znał, a więc i nie rozumiał powodów wprowadzenia zmiany ustroju szkolnego przez Mirosława Handke w 1999 r. Sam ukończył zasadniczą szkołę zawodową i zaczął pracować, by pomóc starszym już rodzicom, których emerytura była na granicy przeżycia.
Jak się szybko przekonał, po kilku miesiącach pracy po "zawodówce" zarabiał dwukrotnie więcej, niż jego nauczyciele w budowlance. Zarobił tyle, że mógł się ożenić, założyć własną firmę, ale - jak wspomniałem na początku - po dwóch latach musiał ją zamknąć i wyjechać za chlebem do Norwegii.
Norwegia to jest bardzo dziwny kraj. Gospodarkę mają wolnorynkową, ale państwo jest hipersocjalne. Przez 54 miesiące można bardzo dobrze żyć otrzymując bardzo wysoką pomoc socjalną. Dla kogo nie ma pracy, to państwo o niego zadba. Jego przyjaciel Norweg pobiera co miesiąc pomoc socjalną i ... byczy się w Hiszpanii.
On też mógłby już ubiegać się o tzw. "socjał", ale w kraju nauczył się, i tak też był wychowywany przez rodziców, że nie można żyć na czyjś koszt, na kocią łapę. Lubi swój zawód, a że po pracy ma czas wolny, to spożytkowuje go na własne pasje muzyczne, multimedialne. Jak zdradził - kręci dla muzyków klipy filmowe dorabiając sobie przy tej okazji do i tak już wysokiej pensji.
Na koniec rozmowy, bo już musiałem wysiadać, dodał, że wróci do Łodzi, bo nie mógłby żyć poza Polską. Kocha to miasto, swój kraj i tylko ubolewa, że nie może tu pracować. Kosztem rozłąki z najbliższymi zarabia na godne życie na emigracji. Swoim dzieciom też będzie polecał, by nie kształciły się ogólnie, tylko zdobyły konkretny zawód, a potem, jak już zdobędą doświadczenie zawodowe i zarobią, to mogą się dalej kształcić. On nie ma matury, a jest względnie szczęśliwym człowiekiem.
18 lutego 2017
Habilitacja - manipulacja
Centralna Komisja Do Spraw Stopni i Tytułów wymaga jako urząd zmian. Akademicy nie zdają sobie sprawy z tego, że profesorowie wybierani w tajnych wyborach do składu Centralnej Komisji nie są urzędnikami, ani też nie mogą ponosić odpowiedzialności za braki, zaniechania czy błędy popełniane przez etatowych pracowników tego organu, gdyż nie mają na nie wpływu.
O patologiach - z jakimi spotykamy się dzięki aktywności w tym organie - dyskutowaliśmy w grudniu, pod koniec kadencji i rację mieli niektórzy z zabierających wówczas głos, że urząd - a nie członkowie CK - jest źródłem właściwych, koniecznych i prawidłowo przeprowadzanych analiz, kontroli czy interwencji, ale także sam staje się w niektórych okolicznościach powodem działań bezprawnych czy też legitymizujących bezprawie. To powinno się zmienić, by państwo nie było teoretyczne, a tak ważny organ stał jednak na straży uczciwości w postępowaniach awansowych, a nie sprzyjał matactwom - niestety - niektórych nauczycieli akademickich.
Konieczne jest przywoływanie pewnych kazusów, by studiujący prawo mieli opisy przypadków, które są wysoce kształcące. Oto jeden z nich (jedynie dane personalne i instytucjonalne są zmienione, by nie zostały zidentyfikowane):
Habilitant przedłożył do oceny publikacje, wśród których wyróżnił monografię naukową odpowiadającą rozprawie habilitacyjnej oraz pozostałe rozprawy, wśród których znalazła się wydrukowania praca doktorska, kilka artykułów będących także częścią tej dysertacji i jeszcze kilka artykułów, w tym trzy recenzje wydawnicze. Jeden z negatywnych recenzentów pisze, że zgromadzony przez doktora dorobek naukowy ilościowo mieści się granicznie w wymaganiach stawianych przez tego recenzenta.
Zamiast napisać uczciwie, rzetelnie, że ten dorobek jest miałki, lichy, wątły sili się ów recenzent na "dobrego wujka" , toteż każdy sąd oceny jest w swej treści dwoisty: z jednej bowiem strony wykazuje implicite, że habilitant nie spełnia wymogów, z drugiej zaś tak to formułuje explicite, by była podstawa do negatywnej konkluzji, a nie raniła habilitanta wprost. Przykład:
- zaprezentowana i przedłożona do recenzji twórczość habilitanta wzmaga jedynie apetyt na kolejne jeszcze bardziej pogłębione i warsztatowo bardziej dopracowane studia". Zgodnie z prawdą recenzent stwierdza implicite: rozprawy habilitanta są pozbawione warsztatu i teoretycznie powierzchowne.
- problematyka poruszona przez habilitanta powinna zostać mocniej zakorzeniona w naukowym dyskursie na forum krajowym i międzynarodowym, bowiem publikuje on na łamach czasopism około-dyscyplinarnych, a nie w ramach swojej dyscypliny naukowej. Prawda jest taka, że publikacje habilitanta są potoczne, nie mają związku z naukowym dyskursem ani w kraju, ani poza granicami. Co ciekawe, habilitant reprezentuje dyscyplinę naukową, która już w swej istocie wymaga umiędzynarodowienia badań, ale jak ktoś jest lokalnym kacykiem partyjnym, to nie ma czasu na naukę;
- mamy do czynienia z bardzo dobrze zapowiadającym się badaczem problematyki X, a to zobowiązuje do wypracowania rzetelnego i metodologicznego poprawnego systemu diagnostycznego i operacyjnego". widzimy wyraźnie, że ów recenzent jednoznacznie, choć skrycie stwierdza, że habilitant nie przeprowadził rzetelnych badań, bo nie potrafi posługiwać się metodologią swojej dyscypliny.
Recenzent dalej pisząc: "Oczywiście powyższe uwagi nie dyskwalifikują całokształtu dorobku, ale zdecydowanie wywołują wspomniany niedosyt. W podsumowaniu recenzji, której wcześniejsze uwagi - jako jego niedosyt - pisze ów profesor, że dorobek habilitanta jest skromny, przyczynkarski, brakuje w nim pogłębionych studiów w przedmiocie badań, ponadto habilitant ogranicza się do krótkich artykułów w czasopismach lokalnych a prywatnych szkół wyższych, a rozprawa habilitacyjna podejmuje "świeży na rynku" temat.
Do monografii habilitacyjnej recenzent też ma zastrzeżenia. Habilitant napisał ateoretyczną rozprawę, o fatalnej strukturze treści, słabo jest wyeksponowany do badan model eksplanacyjny pozwalający na usystematyzowanie i prawidłowe metodologicznie weryfikowanie hipotez.
Na koniec recenzent stwierdza, że habilitant nie zasługuje na uzyskanie stopnia naukowego doktora habilitowanego. W komisji habilitacyjnej jest także przekonanie, że nie należy wnioskować o habilitację dla tej osoby. Rada Wydziału przychyla się do stanowiska komisji habilitacyjnej i odmawia nadania stopnia doktora habilitowanego. Członkowie Rady w 2/3 głosów negatywnych potwierdzają, że komisja miała rację w rozpoznaniu żenującego poziomu "osiągnięć naukowych" habilitanta.
Co robi habilitant? Odwołuje się nie do Centralnej Komisji - chociaż taki jest wymóg prawny - tylko do Rady Wydziału, a ta w bardzo krótkim czasie zmienia swoje stanowisko i sama, bez odesłania dokumentacji do CK przyjmuje uchwałę o nadaniu stopnia dra hab.
To oczywiste, że zostało naruszone prawo. Od czego jednak mamy prawników? Od tego, żeby zmanipulować dalszy tok procedur CK, którego uchwała zobowiązywała do wycofania z obiegu prawnego dyplomu tego habilitowanego już "specjalisty".
Habilitant, który ma w NSA wsparcie rodzinne, kieruje pozew przeciwko CK do WSA (to podlega NSA) i jeszcze tego samego dnia (sic!) sędziowie, którzy dla innych spraw nie mają takiego przyspieszenia ani nie wykazują tak pilnej potrzeby załatwienia ich spraw, przyjmuje uchwałę utrzymującą w mocy nadanie przez Radę Wydziału tego stopnia naukowego.
Wszystko zostało dobrze zaplanowane. Sprawa trafiła do sądu w okresie, kiedy CK już nie obraduje (okres wakacyjny) a profesorowie są już na urlopach. Tym samym CK nie składa apelacji, bo kiedy odpowiedzialni za to wracają z urlopów, jest już po terminie, a więc wyrok WSA upełnomocnia się. Habilitowana osoba "załatwiła" sobie habilitację.
Ktoś musiał wiedzieć, jaki wybrać termin na sądowy pozew, żeby zagwarantować sobie sukces. Takich dziur w sicie polskiego prawa i urzędów państwowych jest wiele, ale najgorsze są "dziury" w kulturze osób uczestniczących w tym procederze. To, że taki habilitowany nikogo i niczego dobrego nie nauczy, nie ma znaczenia. W nauce jest pełno takich osób z importu, ale i z wewnątrzkrajowej "produkcji".
Co z tego, że profesorowie - członkowie CK przeprowadzili rzetelne studium tego przypadku i głosowali za koniecznością naprawy błędu, jaki został popełniony przez członków Rady Wydziału. Nikt nie docieka, dlaczego jakimś dziwnym trafem, po kilku tygodniach, nagle członkowie Rady zmienili front i postanowili tej osobie nadać stopień doktora habilitowanego?
Co z tego, że Sekcja CK dostrzegła ów wyłom w praktyce akademickiej jednej z jednostek? Polak potrafi obejść każde prawo. Od tego ma też sędziów i adwokatów.
16 lutego 2017
MEN promuje absolwentów szkół zawodowych z kadencji Romana Giertycha
W Ministerstwie Edukacji Narodowej mamy "dobrą zmianę". Właśnie ruszyła ogólnopolska kampania informacyjna pod hasłem: "Pokolenie Dobrej szkoły".
Komunikat traktuję jako uzasadnienie do wydania pieniędzy publicznych na coś, co nie ma nic wspólnego z polityką oświatową pod kierunkiem Anny Zalewskiej, skoro jeszcze nie ma szkół branżowych. Brzmi on bowiem następująco:
Dziś o godz. 13.00 zostały wyemitowane spoty dotyczące reformy edukacji, które oficjalnie zainaugurowały kampanię informacyjną przygotowaną przez Ministerstwo Edukacji Narodowej na temat zmian w systemie oświaty.
– Dzięki branżowej szkole, jestem dziś stylistą wnętrz aut luksusowych. Dzięki podstawom programowania w szkole, jestem dziś właścicielem międzynarodowej firmy informatycznej, która tworzy rozwiązania dla całego świata i zmienia go na lepsze – słyszymy w spocie informacyjnym przygotowanym przez Ministerstwo Edukacji Narodowej.
Konwencja spotów przenosi uczniów do roku 2040, w którym już jako dorośli ludzie opowiadają o swoich sukcesach życiowych za sprawą zmian dokonanych w systemie edukacji.
Zastanawiam się, kto da się nabrać na dobrą zmianę w sytuacji, gdy o niej mówi się, zanim ona w ogóle nastąpiła? Nadal mamy zasadnicze szkoły zawodowe i technika, zaś poprzedzenie wypowiedzi młodych - dorosłych adnotacją, że są z rocznika uczniowskiego 2006 czy 2007 jest przeciwskuteczny.
Czy ktoś uwierzy, że w okresie, kiedy ministrem edukacji był naonaczas kontestowany przez młodzież, a dzisiaj przez PIS - minister edukacji Roman Giertych, były szkoły branżowe? Czy pani minister Anna Zalewska planuje kierowanie resortem do 2040 r.?
Kim są aktorzy w tych spotach? Czy są to przedsiębiorcy, innowatorzy, którzy uzyskali wyksztalcenie w okresie niedoszłej do sfinalizowania IV RP czy aktorami? Mnie ta kampania nie przekonała. Na szczęście nie jest adresowana do mojego pokolenia. Może to młodsze da się nabrać...
15 lutego 2017
Nauczycielu! Obudź się! Zaczynamy...
Program satyryczny pt. "WIELOKROPEK" należał w czasach mojej edukacji do bardzo popularnych. Zawsze zaczynał się od budzika i głosu "zegarmistrza": TELEWIDZU! OBUDŹ SIĘ! ZACZYNAMY.
Takim "zegarmistrzem" oddolnych innowacji w szkolnictwie publicznym drugiej dekady XXI wieku jest m.in. obecna dyrektor Szkoły Podstawowej Nr 81 w Łodzi (szkoły mojego dzieciństwa) - pani mgr Bożena Będzińska-Wosik. To ona obudziła wielu nauczycieli w kraju zarażając ich niejako ideą "budzącej się szkoły", która wprawdzie ma obce korzenie, ale nie to jest ważne, tylko chęć wykorzystania każdej dobrej myśli, impulsu, czyjegoś doświadczenia do stworzenia w szkole wyjątkowego miejsca tak dla dzieci, ich nauczycieli, jak i rodziców.
Kiedy natrafiłem w sieci na rozwiązania w jednej z płockich szkół podstawowych pomyślałem, że nareszcie odżywa w środowisku nauczycielskim klimat zmian, który miał miejsce na początku polskiej transformacji w latach 1989-1993. Chyba nauczyciele mają już dość ustalania przez centrum władzy na Al. Szucha 25,jak mają tworzyć kulturę szkoły, jak kształcić, ku czemu zmierzać itp.?
Powraca ruch oddolnych innowacji, zmian, być może w części mających charakter adaptacyjnych, a więc wprowadzanych w ramach tego, co można, co jest dozwolone, ale i wyraźnie transgresyjnych, wykraczających poza MEN-skie ramy biurokratycznych czy/i ideologicznych korekt.
Nauczyciele łódzkiej podstawówki inspirują do zmian, gdyż - jak piszą - Wiemy, że nic nie działa tak skutecznie jak dobry przykład, dlatego koncentrujemy się na wyszukiwaniu i rozpowszechnianiu najlepszych praktyk.
To, co moim zdaniem jest najważniejsze w wyspowych rozwiązaniach, to nie zobowiązywanie czy zachęcanie do naśladownictwa, odwzorowywania pomysłów czy konkretnych doświadczeń, ale to, co niezwykle trafnie sami określają jako dodawanie innym odwagi.
Tak jest. Czas przestać się bać, wyczekiwać na czyjeś przyzwolenie, podporządkowywać się nieustannie temu, co jest rzekomym "standardem". Mówiąc o dodawaniu odwagi nie uciekają w liberalną mrzonkę w stylu: "róbcie coś nowego, ale to nie jest nasz problem, jeśli natraficie na jakieś problemy", tylko wprost odwrotnie - komunikują "JESTEŚMY Z WAMI I DLA WAS":
"Wiemy, jak trudno jest być pierwszym w wytyczaniu nowych szlaków, dlatego oferujemy przynależność do budzącej się społeczności i pomagamy szkołom w wymianie doświadczeń."
Wspierając innych nauczycieli w rozwoju, nie mają na myśli formalnego, biurokratycznego podejścia do rozwoju zawodowego nauczycieli, do szczebli awansu i procedur, ale wyraźnie akcentują twórczość i niezależność, suwerenność i podmiotowość:
"WSPIERAMY W ROZWOJU . Wiemy, że dobre chęci do zmiany to nie wszystko i potrzebny jest jasny plan rozwoju, dlatego pomagamy w jego stworzeniu oraz realizacji."
Drodzy nauczyciele! Naprawdę żyjemy w wolnym kraju, o wątłej jeszcze demokracji, o silnie scentralizowanym systemie szkolnego nadzoru i dyrektywnej manipulacji politycznej, ale przecież w szkołach, klasach każdy jest u siebie, jak w domu. Minister edukacji nie zablokuje Waszych pomysłów, inicjatyw, nowych rozwiązań, bo, gdyby już bardzo chcieć poszukiwać dla nich asekuracji prawnej, to znajdziemy je w rozporządzeniu o innowacjach i eksperymentach.
Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o zmianę przestrzeni fizycznej i jej estetyki, którą można - jak na zamieszczonych tu fotografiach - kopiować czy modyfikować, ale warto wypełnić szkołę duchem autentycznej radości bycia razem po to, by się uczyć i mieć z tego satysfakcję.
Nauczyciele nie muszą przychodzić do szkoły sfrustrowani tym, czego doświadczają w świecie dorosłych, ale mogą stworzyć swoim uczniom świat pełen nadziei, optymizmu, sensu zaangażowania, twórczego podejścia do zadań, radzenia sobie w komunikacji z innymi itd., itd.
Warto pokazać uczniom, że mamy własne pasje, zainteresowania, osobisty punkt widzenia na takie czy inne sprawy, a może pojawi się pomysł, by zburzyć wewnątrz szkoły system klasowo-lekcyjny i zacząć tworzyć w niej laboratorium czy eksperymentatorium wiedzy, doświadczeń i aktywnych form konstruowania wiedzy o świecie?
Nauczycielu, obudź się! Wielu już jest na jawie schola otium, a nie schola negotium.
(fotografie i logo ze stron SP Nr 81 i z Facebooka)
Subskrybuj:
Posty (Atom)