09 czerwca 2013
ZIelono mi i niespokojnie .... w zielonej szkole
W polskich szkołach czuje się już końcówkę roku. Są takie klasy (zespoły uczniowskie), które właściwie nie mają już lekcji, bo... nauczyciele nie mają dla nich czasu. Muszą wypełniać stertę dokumentów, formularzy, arkuszy. Robią tak w klasach, w obecności uczniów pozwalając im na to, by sami zajęli się sobą. Jak któryś jest za głośno, to natychmiast spada na niego reprymenda. Tylko czym jeszcze można "niesfornych" postraszyć? No i czy rzeczywiście to oni są niesforni? Jeszcze niektórzy nauczyciele dopytują, przepytują uczniów, którym zależy na poprawie oceny końcowej z ich przedmiotu. Pozostali są w klasie intruzami. Najlepiej, jakby w ogóle nie przychodzili do szkoły. Po co pałętają się po niej i tylko przeszkadzają nauczycielom w pracy... papierowej.
W nieco lepszej sytuacji są uczniowie tych klas, którzy wyjeżdżają w tym okresie na tzw. "zielone szkoły" czy wycieczki. Ze szkołą to, co niby ma być zielone, nie ma nic wspólnego, ale zawsze można odnotować w swoim dorobku dydaktycznym ów hit doby transformacji. W gruncie rzeczy przyzwolenie nadzoru pedagogicznego na tego typu pseudopraktyki, a często i zachęta wiąże się z faktem ratowania stanu rodzimych ośrodków wypoczynkowych oraz wspieranie polskiej wsi. Najczęściej w takich właśnie ośrodkach mogą znaleźć sezonowe zatrudnienie okoliczni mieszkańcy, więc trudno się dziwić, że ktoś jednak cieszy się z tego faktu.
Z "zielonych szkół" zadowoleni są uczniowie, bo mają w ciągu roku szkolnego najnormalniejsze wakacje, labę, totalny luz poza tym, że od czasu do czasu pełniący rolę opiekunów nauczyciele będą od nich oczekiwać spełnienia minimalnych wymogów regulaminowych - żeby wstali o określonej porze, umyli się, posprzątali w pokojach (głównie butelki, puszki, opakowania od wypalonych papierosów, śmieci itp.), łaskawie przyszli na posiłki i starali się w ciągu dnia zachowywać względnie przyzwoicie. W nocy nauczyciele mają prawo do odpoczynku, w odróżnieniu od młodzieży szkolnej, która nadaje mu zupełni inny charakter, weryfikując prawdy i mity edukacji seksualnej. W gruncie rzeczy jest to sprawdzian efektywności realizowania w ramach zajęć pozalekcyjnych programu tej edukacji przez młodzieżówkę Ruchu Palikota w ramach środków unijnych. Im mniej jest po takich szkołach ciąż, tym lepsza była edukacja.
Ciekawe, czy tymi wskaźnikami posługują się dzisiaj pedagodzy szkolni? Pamiętam, że przed laty b. minister edukacji Roman Giertych nakazał nawet dyrektorom szkół policzenie ciężarnych uczennic. Nigdzie jednak MEN nie opublikował raportu z tych wyliczanek. Nie wiemy też, czy - a jeśli tak, to w jakim zakresie - analizowano korelację zmiennych: "edukacja seksualna w szkołach" w wykonaniu grupy SPUNK a liczba ciąż, poronień wśród uczennic szkół podstawowych, gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych po "zielonej szkole" lub kilkudniowej wycieczce krajoznawczo-turystycznej? Mogłaby powstać na tej podstawie dobra praca doktorska lub nawet habilitacyjna. Przed nami są jeszcze wakacje, w tym kolonie czy obozy dziecięco-młodzieżowe.
W ostatnim czasie do "zielonych szkół" zachęca się też przedszkola. Tym samym należałoby mówić o "zielonych przedszkolach", ale ta nazwa może być dla naszych zachodnich pedagogów myląca, bowiem tam zielone przedszkole to edukacja w naturalnym środowisku. Dzieci przez cały rok przedszkolny nie uczęszczają na zajęcia i posiłki do budynku, ale realizują wszystkie formy aktywności w środowisku naturalnym, w lesie, na łąkach, nad jeziorem czy stawem. Czesi określają tego typu przedszkola jako "wychowania w przyrodzie". Najpiękniej jest wiosną i latem, o ile nie padają deszcze, jest sucho i słonecznie. Nieco trudniej jest takim dzieciom w okresie jesiennym i zimowym, gdyż zajęcia przez kilka godzin tylko i wyłącznie na powietrzu, w naturze, często deszczowej czy skutej lodem i zasypanej śniegiem mogą wydawać się mało atrakcyjne. A jednak tego typu formy survivalowe cieszą się narastającym zainteresowaniem niektórych rodziców.
"Zielone przedszkole" jest dla dzieci w wieku przedszkolnym fantastyczną okazją do niemalże nieustannego przebywania na wolnym powietrzu, do zabaw, gier, zawodów itp. Survivalem natomiast jest przetrwanie tego okresu przez niektóre nauczycielki, które nie mają - jak w budynku - ograniczonej i dającej się w pełni kontrolować przestrzeni do pracy z dziećmi, ale właśnie muszą zapanować nad jej otwartością i nieoznaczonością. Do tego dochodzą dodatkowe emocje - dziecięcej tęsknoty za własnym domem, rodzicami, radości, wzruszeń i nowych lęków, gdyż tu dzieci poddawane są bardzo silnej presji grupy rówieśniczej niemalże przez 24 godziny na dobę. Nauczycielki nie mogą spać spokojnie, bo jednak długo trwa wieczorna toaleta maluchów, utulanie ich do snu czy panowanie nad emocjonalnym rozedrganiem.
W przedszkolu, które kończy moja córka, nie było na szczęście "zielonej - śródrocznej kolonii", natomiast został zorganizowany znakomity piknik dla rodzin przedszkolaków. Sprawdzili się rodzice, którzy zatroszczyli się o najróżniejsze wiktuały podwieczorkowe (ciasta, sałatki, cukierki, zimna napoje, a nawet grillowane kiełbaski i... wata cukrowa oraz popcorn). Niezwykłym wydarzeniem dla przedszkolaków było to, że wybrani rodzice przygotowali dla nich własny spektakl teatralny: w tym roku był wystawiony "Kopciuszek" - dowcipnie, z własnym tekstem, znakomitymi gagami aktorskimi, rewelacyjną scenografią i prawdziwie teatralnymi strojami. Zabawa była przednia dla wszystkich. Były też dla wszystkich dzieci przygotowane upominki. Każde mogło wylosować pamiątkowy prezent. Szkoda, że przepisy nie pozwalają na organizowanie w przedszkolach loterii fantowych, gdyż z tego typu akcji można było przed laty uzyskać trochę grosza na zakup jakiejś nowej pomocy dydaktycznej czy wyremontowanie sprzętu na placu zabaw.
(fotografie z "Rodzinnego Pikniku" w Przedszkolu Publicznym Nr 106 w Łodzi - wspaniała kadra pedagogiczna, genialna praca z dziećmi, stąd i naturalnie współpracujący z nią rodzice)
08 czerwca 2013
Reakcje na Opinię Zespołu Polityki Oświatowej Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN w sprawie pseudoreform szkolnych
Można zapoznać się z nimi w komentarzach do mojego artykułu w Rzeczpospolitej z dn. 6 czerwca 2013 r. Tu zamieszczam kilka opinii, które otrzymałem drogą mailową od przedstawicieli różnych pokoleń, od profesorów psychologii, filozofii, językoznawstwa, ale i pedagogów i młodych doktorów pedagogiki:
Szanowny Panie Profesorze, pozwalam sobie posłać link do wywiadu z Polską Minister Edukacji Narodowej. Długo zastanawiałam się co na ten temat napisać, ponieważ z jednej strony powszechnie znany jest brak kompetencji obecnie rządzących ale z drugiej strony wcale nie jest mi do śmiechu. To nie jest kabaret. Minister nie wie na czym polega praca nauczyciela w szkole, myli nauczanie przedszkolne z wczesnoszkolnym, nie wie na czym polegają obowiązki nauczycieli w szkole, nie potrafi operować faktami, liczbami, deprecjonuje grono pedagogów - naukowców, wspierając się nie wiadomo jakim zdaniem nie wiadomo których rektorów. Można jedynie zapytać: dlaczego z Minister Edukacji Narodowej nie da się wygrać na argumenty? Bo ona nie ma żadnych argumentów. https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=dE-P14bPULk#!
***********
Drogi Bogusławie, gratuluję mocnego tekstu w "R", polemicznego wobec celebryckiego wystąpienia T. Ostatnio słuchałem wystąpienia w czasie konferencji młodej oburzonej obywatelki nauki. Zarzuciła środowisku (zwłaszcza prof. części i establishmentowi naukowemu) "kolaboracjonizm" wobec narzucanego przez MNiSzW systemu organizacji i zarządzania. Ów kolaboracjonizm - jej zdaniem - w swojej gorliwości przekracza oczekiwania Resortu. W dużej mierze podzielam tę opinię, dorzucając tytułem obrazy "koniunkturalizm" i "serwilizm". Jednak rośnie oburzenie młodych i starych.
***********
Drogi Kolego, Gratuluję tekstu o meandrach edukacji. Turski jest rzeczywiście w gorącej wodzie kąpany i znamionuje go "myślenie widowiskowe"; typowy fizyk nie-teoretyk - niestety. Piszę ten list nie tylko żeby POGRATULOWAĆ Pańskiego tekstu. Sygnalizowane w nim polityczne "majstrowanie" w systemach edukacyjnych odnosi się też (niestety) do wielu bezsensownych zmian w systemie kształcenia/ przygotowywania zawodowego nauczycieli. Sensowny wariant seminariów nauczycielskich, wzorowany na programach/ideach przedwojennych został arbitralnie zmieniony w latach 70., gdy zlikwidowano Licea Pedagogiczne, a później chaotycznie "odbijano się" od ściany, do ściany: SN-y, kursy po
ogólniaku, "nauczycielskie" kierunki uniwersyteckie itp. itd. W sytuacji politycznego "majstrowania" wzorce światowe nie mają żadnego znaczenia. Kto pamięta, że Licea Pedagogiczne były wzorowane na przedwojennych wzorcach edukacji nauczycieli w Europie Zachodniej, z solidną metodyką, psychologią, logiką, a nawet elementami tzw. szkoły pracy.
Tymczasem konieczny jest, jak sądzę, powrót do dwustopniowego systemu kształcenia nauczycieli czyli solidne licea pedagogiczne (baza zawodu), a później edukacja specjalistyczna, jedno- lub wieloprofilowa, na studiach uniwersyteckich.
************
Pozwalam sobie przesłać Państwu mój głos w sprawie kontrowersji dotyczących stanowiska KNP PAN w sprawie nowelizacji ustawy oświatowej. Oto link do artykułu: http://damianmuszynski.natemat.pl/63999,na-edukacji-zna-sie-kazdy
************
Chcielibyśmy Panu bardzo podziękować za to, że uczymy się od Pana odwagi wyrażania stanowiska w sprawach pilnych i ważnych dla edukacji i sytuacji pedagogów w Polsce. To dla nas ogromnie ważne i dodające nam sił w naszych działaniach. Z dużym zainteresowaniem śledzimy dyskurs naukowy i medialny dotyczący stanu edukacji, podejmujemy również dyskusje w komentarzach do artykułów. Chcemy jednak osobiście (choć całą grupą przecież) Panu pogratulować odpowiedzi na "polemikę" (?) Pana Profesora Turskiego oraz innych tekstów, które demaskują działania Ministerstwa, diagnozują stan edukacji w Polsce. Bardzo za to dziękujemy.
Szanowny Panie Profesorze, pozwalam sobie posłać link do wywiadu z Polską Minister Edukacji Narodowej. Długo zastanawiałam się co na ten temat napisać, ponieważ z jednej strony powszechnie znany jest brak kompetencji obecnie rządzących ale z drugiej strony wcale nie jest mi do śmiechu. To nie jest kabaret. Minister nie wie na czym polega praca nauczyciela w szkole, myli nauczanie przedszkolne z wczesnoszkolnym, nie wie na czym polegają obowiązki nauczycieli w szkole, nie potrafi operować faktami, liczbami, deprecjonuje grono pedagogów - naukowców, wspierając się nie wiadomo jakim zdaniem nie wiadomo których rektorów. Można jedynie zapytać: dlaczego z Minister Edukacji Narodowej nie da się wygrać na argumenty? Bo ona nie ma żadnych argumentów. https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=dE-P14bPULk#!
***********
Drogi Bogusławie, gratuluję mocnego tekstu w "R", polemicznego wobec celebryckiego wystąpienia T. Ostatnio słuchałem wystąpienia w czasie konferencji młodej oburzonej obywatelki nauki. Zarzuciła środowisku (zwłaszcza prof. części i establishmentowi naukowemu) "kolaboracjonizm" wobec narzucanego przez MNiSzW systemu organizacji i zarządzania. Ów kolaboracjonizm - jej zdaniem - w swojej gorliwości przekracza oczekiwania Resortu. W dużej mierze podzielam tę opinię, dorzucając tytułem obrazy "koniunkturalizm" i "serwilizm". Jednak rośnie oburzenie młodych i starych.
***********
Drogi Kolego, Gratuluję tekstu o meandrach edukacji. Turski jest rzeczywiście w gorącej wodzie kąpany i znamionuje go "myślenie widowiskowe"; typowy fizyk nie-teoretyk - niestety. Piszę ten list nie tylko żeby POGRATULOWAĆ Pańskiego tekstu. Sygnalizowane w nim polityczne "majstrowanie" w systemach edukacyjnych odnosi się też (niestety) do wielu bezsensownych zmian w systemie kształcenia/ przygotowywania zawodowego nauczycieli. Sensowny wariant seminariów nauczycielskich, wzorowany na programach/ideach przedwojennych został arbitralnie zmieniony w latach 70., gdy zlikwidowano Licea Pedagogiczne, a później chaotycznie "odbijano się" od ściany, do ściany: SN-y, kursy po
ogólniaku, "nauczycielskie" kierunki uniwersyteckie itp. itd. W sytuacji politycznego "majstrowania" wzorce światowe nie mają żadnego znaczenia. Kto pamięta, że Licea Pedagogiczne były wzorowane na przedwojennych wzorcach edukacji nauczycieli w Europie Zachodniej, z solidną metodyką, psychologią, logiką, a nawet elementami tzw. szkoły pracy.
Tymczasem konieczny jest, jak sądzę, powrót do dwustopniowego systemu kształcenia nauczycieli czyli solidne licea pedagogiczne (baza zawodu), a później edukacja specjalistyczna, jedno- lub wieloprofilowa, na studiach uniwersyteckich.
************
Pozwalam sobie przesłać Państwu mój głos w sprawie kontrowersji dotyczących stanowiska KNP PAN w sprawie nowelizacji ustawy oświatowej. Oto link do artykułu: http://damianmuszynski.natemat.pl/63999,na-edukacji-zna-sie-kazdy
************
Chcielibyśmy Panu bardzo podziękować za to, że uczymy się od Pana odwagi wyrażania stanowiska w sprawach pilnych i ważnych dla edukacji i sytuacji pedagogów w Polsce. To dla nas ogromnie ważne i dodające nam sił w naszych działaniach. Z dużym zainteresowaniem śledzimy dyskurs naukowy i medialny dotyczący stanu edukacji, podejmujemy również dyskusje w komentarzach do artykułów. Chcemy jednak osobiście (choć całą grupą przecież) Panu pogratulować odpowiedzi na "polemikę" (?) Pana Profesora Turskiego oraz innych tekstów, które demaskują działania Ministerstwa, diagnozują stan edukacji w Polsce. Bardzo za to dziękujemy.
07 czerwca 2013
Ministra Barbara Kudrycka żałuje, że sama nie napisała ustawy o szkolnictwie wyższym
To główny sens wypowiedzi Pani Minister dla Radiowej Trójki. Tymczasem ustawy: prawo o szkolnictwie wyższym i ustawa o stopniach naukowych i tytule naukowym zostały na tyle ogólnikowo sformułowane, żeby pani ministra mogła aktami wykonawczymi nadać im własny, autorski charakter. Nie ma co teraz odwracać kota ogonem i twierdzić, że za problemy w szkolnictwie wyższym odpowiada grupa akademickich ekspertów skupionych wokół prof. Jerzego Woźnickiego. Ciekawe zatem, jak to jest możliwe, że mamy do czynienia z:
- niedofinansowaniem działalności statutowej i badawczej jednostek akademickich uczelni publicznych (poza systemem grantowym, gdyż ten ma charakter antagonistyczny jak gra o sumie zerowej);
- podporządkowaniem przez ministrę resortu Polskiej Akademii Nauk i Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów (po raz pierwszy mianowania członków CK były podpisane przez ministra, a nie przez Premiera);
- administracyjnym rozstrzyganiem o tym, co jest obszarem, dziedziną i dyscypliną naukową (tego nie było nawet w PRL);
- formalnej, pozamerytorycznej ocenie czasopism naukowych i ustanowieniu wykazu, który kompromituje resort i powołany do tego celu zespół (mamy wystarczającą ilość analiz, protestów różnych komitetów nauk, których gremia wykazały absurdalność tylko parametrycznej oceny pism naukowych);
- wprowadzeniem do ustawy art. 21a, który jest w jeszcze gorszym wymiarze powtórką z "marcowych docentów";
- utrzymywaniem przez MNiSW zadziwiająco patologicznej ścieżki do turystyki habilitacyjnej na Słowację i do Czech;
- wprowadzeniem rozporządzeniem zasad nostryfikowania dyplomów zagranicznych, które tworzy nowy rodzaj turystyki dla naukowców z krajów wschodniej Europy, w żadnym zakresie nie przyczyniając się do podnoszenia poziomu badań i awansów naukowych polskich naukowców, tylko wprost odwrotnie,
itd., itd.
Stwierdzenie pani ministry, że (...) nie można wprowadzać uznaniowości do ustawy o szkolnictwie wyższym, musi ona zakładać pewną standaryzację", jest niczym innym, jak zakwestionowaniem prawa naukowców do wyrażania opinii o jakości rozpraw doktorskich, habilitacyjnych czy dorobku na tytuł naukowy profesora. To dziwne, że jeszcze w NCN poddaje się wnioski recenzjom. Nie wystarczyłyby wystandaryzowane kryteria oceny? Jeszcze trochę a będzie można zlecić informatykom, napisanie programu, który automatycznie będzie sam rozstrzygał o tym, czy "wklepane" do odpowiednich rubryk dane są wystarczające do uznania przez kogoś kompetencji naukowo-badawczych. Można to nawet wyskalować, jak zadania w maturalnych testach, by np. naukowcy sami w maksymalnie 250 słowach opisali znaczenie swoich osiągnięć.
Też żałuję, że pani prof. Barbara Kudrycka sama nie napisała powyższych ustaw, bo przynajmniej wszystko byłoby czarno-na białym, a tak to wkrótce się okaże, że ci, którzy naonczas byli przeciw, są głównymi sprawcami zła. Wystarczy porównać komentarz do znowelizowanej ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym, jaki opublikowali profesorowie Hubert Izdebski i Jan Zieliński z tym, jaki ukazał się w bieżącym roku po dwóch latach vacatio legis tych samych autorów, by dostrzec nie tylko wiele luk, kardynalnych błędów, ale i źródeł patologii, których ofiarami staną się najmłodsze pokolenia polskich naukowców. Wielu już teraz może rozstać się z marzeniem o awansie naukowym. Winni będą jacyś ONI.
Inna rzecz, to czy jakakolwiek ustawa w naszym kraju została kiedykolwiek napisana przez ministra?
- niedofinansowaniem działalności statutowej i badawczej jednostek akademickich uczelni publicznych (poza systemem grantowym, gdyż ten ma charakter antagonistyczny jak gra o sumie zerowej);
- podporządkowaniem przez ministrę resortu Polskiej Akademii Nauk i Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów (po raz pierwszy mianowania członków CK były podpisane przez ministra, a nie przez Premiera);
- administracyjnym rozstrzyganiem o tym, co jest obszarem, dziedziną i dyscypliną naukową (tego nie było nawet w PRL);
- formalnej, pozamerytorycznej ocenie czasopism naukowych i ustanowieniu wykazu, który kompromituje resort i powołany do tego celu zespół (mamy wystarczającą ilość analiz, protestów różnych komitetów nauk, których gremia wykazały absurdalność tylko parametrycznej oceny pism naukowych);
- wprowadzeniem do ustawy art. 21a, który jest w jeszcze gorszym wymiarze powtórką z "marcowych docentów";
- utrzymywaniem przez MNiSW zadziwiająco patologicznej ścieżki do turystyki habilitacyjnej na Słowację i do Czech;
- wprowadzeniem rozporządzeniem zasad nostryfikowania dyplomów zagranicznych, które tworzy nowy rodzaj turystyki dla naukowców z krajów wschodniej Europy, w żadnym zakresie nie przyczyniając się do podnoszenia poziomu badań i awansów naukowych polskich naukowców, tylko wprost odwrotnie,
itd., itd.
Stwierdzenie pani ministry, że (...) nie można wprowadzać uznaniowości do ustawy o szkolnictwie wyższym, musi ona zakładać pewną standaryzację", jest niczym innym, jak zakwestionowaniem prawa naukowców do wyrażania opinii o jakości rozpraw doktorskich, habilitacyjnych czy dorobku na tytuł naukowy profesora. To dziwne, że jeszcze w NCN poddaje się wnioski recenzjom. Nie wystarczyłyby wystandaryzowane kryteria oceny? Jeszcze trochę a będzie można zlecić informatykom, napisanie programu, który automatycznie będzie sam rozstrzygał o tym, czy "wklepane" do odpowiednich rubryk dane są wystarczające do uznania przez kogoś kompetencji naukowo-badawczych. Można to nawet wyskalować, jak zadania w maturalnych testach, by np. naukowcy sami w maksymalnie 250 słowach opisali znaczenie swoich osiągnięć.
Też żałuję, że pani prof. Barbara Kudrycka sama nie napisała powyższych ustaw, bo przynajmniej wszystko byłoby czarno-na białym, a tak to wkrótce się okaże, że ci, którzy naonczas byli przeciw, są głównymi sprawcami zła. Wystarczy porównać komentarz do znowelizowanej ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym, jaki opublikowali profesorowie Hubert Izdebski i Jan Zieliński z tym, jaki ukazał się w bieżącym roku po dwóch latach vacatio legis tych samych autorów, by dostrzec nie tylko wiele luk, kardynalnych błędów, ale i źródeł patologii, których ofiarami staną się najmłodsze pokolenia polskich naukowców. Wielu już teraz może rozstać się z marzeniem o awansie naukowym. Winni będą jacyś ONI.
Inna rzecz, to czy jakakolwiek ustawa w naszym kraju została kiedykolwiek napisana przez ministra?
06 czerwca 2013
Postmodernistyczny profesor, czyli niekompetentny celebryta
Fizyk prof. Łukasz Turski stał się gwiazdą socjometryczną polskich mediów w zakresie oświatowej ignorancji. W „Rzeczpospolitej” z dn. 27 maja 2013 r. opublikował artykuł pt. „Obrońcy dzieciństwa na manowcach”. Moja polemika z tym tekstem ukazuje się w dn. 6 czerwca 2013 r. na łamach opiniotwórczego dziennika, za co jestem wdzięczny jego redakcji. Środowisko akademickie pedagogów było bowiem słusznie wzburzone i dotknięte sformułowaniami niekompetentnego celebryty, który przecież od lat krytykował brak w polskiej oświacie głębokich reform. Nie rozumie jednak, że nie mają z tym faktem nic wspólnego naukowcy, których regularnie władze ignorują. Natomiast chętnie, szczególnie jeśli nie znają się na rzeczy, włączają uległe wobec władzy jednostki do uzasadniania fatalnych rozwiązań ustrojowych, organizacyjnych, programowych i metodycznych. Tak było zawsze, ale dziwi nas szczególnie teraz, kiedy tak być nie musi, bo ponoć żyjemy w suwerennym państwie. Tak, suwerennym zewnętrznie, ale nie wewnętrznie, bo tu wolność obywateli jest naruszana w bardzo różnych obszarach.
Tak to już jest, jak jakieś medium chce się podeprzeć postmodernistycznym autorytetem, to znaczy takim, który nie ma wiedzy na dany temat, ale ma tytuł profesora, a profesorom nikt do umysłów nie zagląda, bo przecież są w tym kraju umysły renesansowe (Niemcy określają je mianem Besserwisser). Nic dziwnego, że publikuje się każdą głupotę, byle tylko zadrukować strony, rozjątrzyć. Słusznie. Na tym polega dzisiejsza stymulacja opinii publicznej. Trzeba wpuścić bełkot, żeby zdenerwowali się fachowcy i napisali, jak jest naprawdę. Tyle tylko, że w społeczeństwie pozostaje ślad owego bajdurzenia postmodernistycznego profesora, bo przecież po tygodniu czy dwóch, kiedy nawet ukaże się polemika z jego tekstem czy wypowiedzią, i tak już nikt do nich nie wróci. Kto trzyma w domu gazety sprzed dwóch dni, a co dopiero sprzed tygodnia? Gazetę się czyta i wyrzuca do śmieci, oczywiście zgodnie z zasadami segregacji.
Postmodernistyczny profesor może mówić na każdy temat. Mówi i pisze tym więcej, im mniej się na nim zna, bo przecież nie o wiedze tu chodzi, tylko o brylowanie w mediach. Punktem wyjścia do własnej narracji jest albo zła pamięć szkoły z czasów socjalizmu, a tym samym także negatywny obraz pedagogiki jako „nauki”, która przecież nie mogła się zmienić. Panu Ł. Turskiemu wydaje się, ba, on jest nawet pewny, że z pedagogiką jest jak z fizyką. Jak już ktoś, coś kiedyś napisał, to znaczy, że to obowiązuje na wieki wieków. Zapewne dlatego kojarzy tę naukę z dawno już zdewaluowaną pedagogiką socjalistyczną. Nie wie, że pojawił się w całej humanistyce Wielki Zderzacz Hadronów, przełom paradygmatyczny, bo gdyby był tego świadom, to może pisałby inaczej.
Fizyk nie musi wiedzieć, że humanistyka i nauki społeczne zmieniają się nieustannie, są płynne jak nowoczesna i ponowoczesna rzeczywistość. Istotą tych nauk jest właśnie zmienność, a nie stałość, aczkolwiek pewne prawidłowości mamy już dawno odkryte i istnieje wokół nich czy w związku z nimi pewna zgoda akademickiej społeczności. Zgoda, umowa społeczna profesorów jest tu jednak doraźna. Trwa tak długo, jak nie pojawi się do dotychczasowych ustaleń antyteza. Wiedza humanistyczna i społeczna jest ambiwalentna, co wcale nie czyni jej gorszą nauką w stosunku do innych. Niech sobie sięgnie Ł. Turski do najnowszej rozprawy prof. Lecha Witkowskiego. Mam nadzieję, że coś z niej zrozumie. W końcu pedagogika to nie fizyka.
Pedagogika w odróżnieniu np. od fizyki uczy nie tylko pewnej mądrości o świecie wychowania i kształcenia drugiego człowieka czy formowania samego siebie, ale także uczy zarówno swego rodzaju pewności, optymizmu, zaangażowania, jak i skromności, pokory wobec świata i ludzkości, by stosowane przez pedagogów metody i formy edukacji a przecież zakorzenione w swoich uzasadnieniach we wszystkich naukach, mogły – jak pisał wybitny antropolog Claude Levi -Strauss - służyć poznaniu człowieka i umożliwieniu mu pogodzenia własnego człowieczeństwa i natury w uogólnionym humanizmie.
Można mówić i pisać o edukacji, o systemie oświatowym na podstawie tego, jak czuje się w szkole nasz wnuczek czy dziecko sąsiada, ale jak czyni to przedmiotem uogólnień profesor fizyki, medialny celebryta, to zaprzecza nie tylko własnym kompetencjom, pozycji społecznej, ale i narusza status dyscypliny, której nie znał, nie zna i zapewne nie zamierza się nią w ogóle interesować, bo i po co. On ją po prostu traktuje z wyniosłością czy pogardą typową dla niektórych - mam nadzieję - przedstawicieli nauk ścisłych. Gdybyśmy bowiem poczytali książki ks. prof. Michała Hellera, to odczytalibyśmy w nich zupełnie inną kulturę reprezentowania filozofii nauk ścisłych. A przecież w dziejach nauki także pedagodzy mogliby znaleźć przykłady fizyków, którzy przejawiali służalczość wobec reżimu własnego lub obcego państwa totalitarnego. W żadnej mierze jednak nie formułowaliby uogólnień w stylu: fizycy to „postkomunistyczna zgraja”, gdyż byłoby to poniżej wszelkich standardów. A tak niestety uczynił w odniesieniu do pedagogów akademickich profesor Ł. Turski.
Pedagogika nie rozliczyła się z minionym okresem socjalizmu. Szkoda. Wielokrotnie o tym pisałem i zwracałem na to uwagę mojemu środowisku. W humanistyce jednak pewne procesy i tak zachodzą w sposób naturalny. Wiatr historii, powiew nowej myśli, także radykalnie krytycznej, nowej metodologii badań wymiata ze sceny nie tylko dotychczasowe teorie, modele czy podejścia, ale i ich twórców, przenosząc do „muzeum (nie-)pamięci narodowej”. Jednych przechowuje w nim z szacunkiem, bo nie wszystko, co i jak pisali o kształceniu czy wychowaniu nadaje się do wykluczenia w systemie zero-jedynkowym, innych zamyka w „sejfach politowania godnej submisji”, bo na szczęście praktyka często szła innym torem, niż chciała tego władza czy niektórzy pseudouczeni.
Pisanie zatem przez profesora fizyki tekstu na zamówienie politycznego sponsora nie tylko odsłania upadek niektórych autorytetów, ale także czyni żałosnym stan, w jakim znajduje się część akademickiego środowiska. Fizyk nie musi wiedzieć, że aby poznać i zrozumieć procesy społeczno-wychowawcze, edukacyjne, trzeba umieć wyzwolić się z poprawności politycznej, ze służalczej postawy wobec wszelkiego władztwa, w tym własnej ignorancji, trzeba nauczyć się patrzenia na te procesy m.in. z punktu widzenia Innego.
Dla mnie ważniejsze jest od komentarzy profesora fizyki to, co pisze na temat rozwoju społeczeństw wspomniany powyżej antropolog:
(…) społeczności, uważane za zacofane, traktowane jako „resztki” ewolucji, zepchnięte na margines i skazane na wyginięcie, stanowią źródłowe formy życia społecznego. Są doskonale wiarygodne, ponieważ niezagrożone wpływami z zewnątrz”. (Antropologia wobec problemów współczesnego świata, Kraków 2013, s. 21)
Protestujący przeciwko pseudoreformie obniżenia wieku szkolnego rodzice nie są kanibalami kultury, nędznikami na marginesie cywilizacji, ale pełnoprawnymi obywatelami III Rzeczpospolitej, których władza nie może ignorować i za pomocą profesorskich wypowiedzi ignorantów dezawuować. Ponoć mamy społeczeństwo obywatelskie, a nie totalitarne, etatystyczne, w którym racja jest tyko i wyłącznie po stronie władzy. Żaden antropolog kultury nie pozwoliłby sobie na taką arogancję, by stwierdzić, że określona część polskiego społeczeństwa postrzegana zrazu jako tradycyjna czy archaiczna, nie ma w nim prawa do godnej egzystencji, do ochrony własnych wartości i praw. Pan Łukasz Turski nie musi znać i nie musi też uznawać Międzynarodowej Konwencji o Prawach Dziecka. Może uznawać jako jedynie ważne w jego życiu tylko prawa fizyki. Rodzice mają jednak bezwzględne pierwszeństwo w relacjach z władzą w wypowiadaniu się na temat własnych dzieci i warunków do ich instytucjonalnej edukacji. Już mieliśmy taki ustrój, w którym to władza państwowa rozstrzygała sprawy za obywateli i przeciwko nim.
Tak to już jest, jak jakieś medium chce się podeprzeć postmodernistycznym autorytetem, to znaczy takim, który nie ma wiedzy na dany temat, ale ma tytuł profesora, a profesorom nikt do umysłów nie zagląda, bo przecież są w tym kraju umysły renesansowe (Niemcy określają je mianem Besserwisser). Nic dziwnego, że publikuje się każdą głupotę, byle tylko zadrukować strony, rozjątrzyć. Słusznie. Na tym polega dzisiejsza stymulacja opinii publicznej. Trzeba wpuścić bełkot, żeby zdenerwowali się fachowcy i napisali, jak jest naprawdę. Tyle tylko, że w społeczeństwie pozostaje ślad owego bajdurzenia postmodernistycznego profesora, bo przecież po tygodniu czy dwóch, kiedy nawet ukaże się polemika z jego tekstem czy wypowiedzią, i tak już nikt do nich nie wróci. Kto trzyma w domu gazety sprzed dwóch dni, a co dopiero sprzed tygodnia? Gazetę się czyta i wyrzuca do śmieci, oczywiście zgodnie z zasadami segregacji.
Postmodernistyczny profesor może mówić na każdy temat. Mówi i pisze tym więcej, im mniej się na nim zna, bo przecież nie o wiedze tu chodzi, tylko o brylowanie w mediach. Punktem wyjścia do własnej narracji jest albo zła pamięć szkoły z czasów socjalizmu, a tym samym także negatywny obraz pedagogiki jako „nauki”, która przecież nie mogła się zmienić. Panu Ł. Turskiemu wydaje się, ba, on jest nawet pewny, że z pedagogiką jest jak z fizyką. Jak już ktoś, coś kiedyś napisał, to znaczy, że to obowiązuje na wieki wieków. Zapewne dlatego kojarzy tę naukę z dawno już zdewaluowaną pedagogiką socjalistyczną. Nie wie, że pojawił się w całej humanistyce Wielki Zderzacz Hadronów, przełom paradygmatyczny, bo gdyby był tego świadom, to może pisałby inaczej.
Fizyk nie musi wiedzieć, że humanistyka i nauki społeczne zmieniają się nieustannie, są płynne jak nowoczesna i ponowoczesna rzeczywistość. Istotą tych nauk jest właśnie zmienność, a nie stałość, aczkolwiek pewne prawidłowości mamy już dawno odkryte i istnieje wokół nich czy w związku z nimi pewna zgoda akademickiej społeczności. Zgoda, umowa społeczna profesorów jest tu jednak doraźna. Trwa tak długo, jak nie pojawi się do dotychczasowych ustaleń antyteza. Wiedza humanistyczna i społeczna jest ambiwalentna, co wcale nie czyni jej gorszą nauką w stosunku do innych. Niech sobie sięgnie Ł. Turski do najnowszej rozprawy prof. Lecha Witkowskiego. Mam nadzieję, że coś z niej zrozumie. W końcu pedagogika to nie fizyka.
Pedagogika w odróżnieniu np. od fizyki uczy nie tylko pewnej mądrości o świecie wychowania i kształcenia drugiego człowieka czy formowania samego siebie, ale także uczy zarówno swego rodzaju pewności, optymizmu, zaangażowania, jak i skromności, pokory wobec świata i ludzkości, by stosowane przez pedagogów metody i formy edukacji a przecież zakorzenione w swoich uzasadnieniach we wszystkich naukach, mogły – jak pisał wybitny antropolog Claude Levi -Strauss - służyć poznaniu człowieka i umożliwieniu mu pogodzenia własnego człowieczeństwa i natury w uogólnionym humanizmie.
Można mówić i pisać o edukacji, o systemie oświatowym na podstawie tego, jak czuje się w szkole nasz wnuczek czy dziecko sąsiada, ale jak czyni to przedmiotem uogólnień profesor fizyki, medialny celebryta, to zaprzecza nie tylko własnym kompetencjom, pozycji społecznej, ale i narusza status dyscypliny, której nie znał, nie zna i zapewne nie zamierza się nią w ogóle interesować, bo i po co. On ją po prostu traktuje z wyniosłością czy pogardą typową dla niektórych - mam nadzieję - przedstawicieli nauk ścisłych. Gdybyśmy bowiem poczytali książki ks. prof. Michała Hellera, to odczytalibyśmy w nich zupełnie inną kulturę reprezentowania filozofii nauk ścisłych. A przecież w dziejach nauki także pedagodzy mogliby znaleźć przykłady fizyków, którzy przejawiali służalczość wobec reżimu własnego lub obcego państwa totalitarnego. W żadnej mierze jednak nie formułowaliby uogólnień w stylu: fizycy to „postkomunistyczna zgraja”, gdyż byłoby to poniżej wszelkich standardów. A tak niestety uczynił w odniesieniu do pedagogów akademickich profesor Ł. Turski.
Pedagogika nie rozliczyła się z minionym okresem socjalizmu. Szkoda. Wielokrotnie o tym pisałem i zwracałem na to uwagę mojemu środowisku. W humanistyce jednak pewne procesy i tak zachodzą w sposób naturalny. Wiatr historii, powiew nowej myśli, także radykalnie krytycznej, nowej metodologii badań wymiata ze sceny nie tylko dotychczasowe teorie, modele czy podejścia, ale i ich twórców, przenosząc do „muzeum (nie-)pamięci narodowej”. Jednych przechowuje w nim z szacunkiem, bo nie wszystko, co i jak pisali o kształceniu czy wychowaniu nadaje się do wykluczenia w systemie zero-jedynkowym, innych zamyka w „sejfach politowania godnej submisji”, bo na szczęście praktyka często szła innym torem, niż chciała tego władza czy niektórzy pseudouczeni.
Pisanie zatem przez profesora fizyki tekstu na zamówienie politycznego sponsora nie tylko odsłania upadek niektórych autorytetów, ale także czyni żałosnym stan, w jakim znajduje się część akademickiego środowiska. Fizyk nie musi wiedzieć, że aby poznać i zrozumieć procesy społeczno-wychowawcze, edukacyjne, trzeba umieć wyzwolić się z poprawności politycznej, ze służalczej postawy wobec wszelkiego władztwa, w tym własnej ignorancji, trzeba nauczyć się patrzenia na te procesy m.in. z punktu widzenia Innego.
Dla mnie ważniejsze jest od komentarzy profesora fizyki to, co pisze na temat rozwoju społeczeństw wspomniany powyżej antropolog:
(…) społeczności, uważane za zacofane, traktowane jako „resztki” ewolucji, zepchnięte na margines i skazane na wyginięcie, stanowią źródłowe formy życia społecznego. Są doskonale wiarygodne, ponieważ niezagrożone wpływami z zewnątrz”. (Antropologia wobec problemów współczesnego świata, Kraków 2013, s. 21)
Protestujący przeciwko pseudoreformie obniżenia wieku szkolnego rodzice nie są kanibalami kultury, nędznikami na marginesie cywilizacji, ale pełnoprawnymi obywatelami III Rzeczpospolitej, których władza nie może ignorować i za pomocą profesorskich wypowiedzi ignorantów dezawuować. Ponoć mamy społeczeństwo obywatelskie, a nie totalitarne, etatystyczne, w którym racja jest tyko i wyłącznie po stronie władzy. Żaden antropolog kultury nie pozwoliłby sobie na taką arogancję, by stwierdzić, że określona część polskiego społeczeństwa postrzegana zrazu jako tradycyjna czy archaiczna, nie ma w nim prawa do godnej egzystencji, do ochrony własnych wartości i praw. Pan Łukasz Turski nie musi znać i nie musi też uznawać Międzynarodowej Konwencji o Prawach Dziecka. Może uznawać jako jedynie ważne w jego życiu tylko prawa fizyki. Rodzice mają jednak bezwzględne pierwszeństwo w relacjach z władzą w wypowiadaniu się na temat własnych dzieci i warunków do ich instytucjonalnej edukacji. Już mieliśmy taki ustrój, w którym to władza państwowa rozstrzygała sprawy za obywateli i przeciwko nim.
05 czerwca 2013
WSTYD
Doczekałem się kolejnej książki Elżbiety Czykwin, która stanie się niewątpliwie ważnym dziełem w jej dorobku naukowym. Socjolog wychowania i pedagog społeczny z Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie czyni przedmiotem analiz jeden ze społeczno-pedagogicznych fenomenów naszych czasów, chociaż od kilku wieków fragmentarycznie rozpoznawany przez innych badaczy w bardzo wąskim zakresie swojej istoty i funkcji. Po jej książce pt. „Stygmat społeczny”, za którą została wyróżniona Nagrodą im. Profesor Ireny Lepalczyk Łódzkiego Towarzystwa Naukowego w 2007 r., pojawiła się w obszarze Jej zainteresowań poznawczych kategoria bardzo do niego zbliżona, jaką okazał się problem wstydu. Istotnie, należą się wyrazy szczególnego uznania za wyjątkowe wyczucie zjawisk, którym warto przyjrzeć się w sposób syntetyczny, metapoznawczy, dociekając ich już rozpoznanych w naukach humanistycznych i społecznych znaczeń, predyktorów, by zacząć budować wokół nich lub w związku z nimi teoretyczną wiedzę.
Tylko w ten sposób można zacząć rozumieć znaczenie kulturowe, społeczne i polityczne kumulatywnego charakteru rozwoju nauk humanistycznych jako integrującego wyniki rozproszonych w świecie, w różnych ośrodkach akademickich, wyników badań tego samego wydawałoby się zjawiska, ale diagnozowanego z bardzo różnych perspektyw i interpretowanego w odmiennych perspektywach paradygmatycznych. Trzeba ogromnego, żmudnego wysiłku poznawczego w poszukiwaniu źródeł wiedzy na jakże wąski problem, by uchwycić jego znaczenia, struktury czy dopełniające się sensy i ukazać je w zupełnie nowej odsłonie, z odniesieniem do współczesności.
W badaniach Elżbiety Czykwin wyraźnie przeważa socjologiczna perspektywa wglądu w kategorię, która jest jednoznacznie kojarzona z cechą ludzkiej emocjonalności i samoświadomości. To zaskakujące, że o wstydzie, podobnie jak Piotr Sztompka o zaufaniu, pisze socjolożka, by osadzić interesujący ją fenomen w życiu społecznym, w relacjach intra- i interpersonalnych jako cząstce ludzkiej kultury albo jej braku. Autorka znakomicie konstruuje swój wykład o wstydzie, prowadząc czytelnika po meandrach jego różnych typologii, uwarunkowaniach, strukturach a nawet klinicznych skutkach. Z książki powinni zatem skorzystać pedagodzy resocjalizacji, pedagodzy społeczni, którym bliższa jest potrzeba dociekania powodów odczuwania przez człowieka wstydu i doświadczania nań reakcji środowiska. Poznajemy zjawiska synonimiczne, a przecież mające obok wspólnego zakresu doznań także swój koloryt i odmienność w przeżywaniu codziennego świata życia. Mam tu na uwadze takie stany, jak zakłopotanie, zażenowanie, utrata twarzy.
Rozprawa E. Czykwin staje się niezmiernie ważną dla współczesnych badań i teorii socjalizacji, bowiem dotyka kwestii rozwoju tożsamości człowieka, jego inkulturacji, a zarazem możliwych reakcji na dyrektywną formację jego osobowości. W rzeczywistości bowiem wszystkie modele wychowania antyautorytarnego, emancypacyjnego, niedyrektywnego eliminują z przestrzeni wpływu społecznego i psychicznego stan, który ma tak negatywny charakter i konsekwencje w życiu jednostki. To zatem, czym zajmuje się E. Czykwin dotyczy socjalizacji i wychowania jednostki w środowiskach autorytarnych, dyrektywnych, w społeczeństwach totalitarnych, ale już funkcjonuje w znacznie mniejszym wymiarze w przestrzeni poszanowania człowieka, jego godności osobowej, indywiduum.
Autorka znakomicie konstruuje swoją rozprawę, nadając układowi treści logikę historyczno-problemową, wprowadzając nas w odkrywanie przez naukę fenomenu wstydu, mechanizmów jego powstawania i możliwych następstw. Przeważają w tych dociekaniach analizy kliniczne, bo te mają w swoim tle wyniki wieloletnich obserwacji, badań i egzemplifikacji ich przejawów. Znakomite są tu odniesienia do wybranych biografii, odniesienia do religii (chociaż te są zbyt jednostronne i powierzchowne), jak i bohaterów dzieł literackich.
Dzięki tej monografii pedagodzy stają przed kolejnym wyzwaniem społeczno-edukacyjnym, a mianowicie koniecznością udzielenia odpowiedzi na pytania:
Co ma czynić wychowawca ze wstydem u dziecka, jego poczuciem wstydu?
Czy i jak dalece można wykorzystywać wstyd jako źródło, przyczynę, przejaw czy następstwo własnych oddziaływań na innych?
Jak reagować na wstyd pierwotny, będący następstwem socjalizacji pierwotnej w sytuacji, gdy dochodzi do tego wstyd wtórny?
Czy wychowywać w poczuciu lub do poczucia wstydu?
Jaką rolę odgrywa tu płeć? Jak ma się do tego kategoria ludzkiego sumienia, empatii, wrażliwości społeczno-moralnej?
W jakie obszary ludzkiego – dziecięcego życia wpisuje się wstyd w wyniku zamierzonych oddziaływań wychowawczych?
Czy dotyczy on cielesności, fizyczności, czy może także uczuciowości, uspołecznienia?
Co ze wstydem grupowym jako czynnikiem stymulowania rywalizacji społecznej w procesie wychowania?
Jak radzić sobie ze wstydem w kształtowaniu postaw patriotycznych dzieci i młodzieży, w budowaniu pamięci społecznej określonej zbiorowości?
Jaką rolę odgrywa socjalizacja wirtualna wraz z możliwym ukrywaniem w niej własnej tożsamości a zarazem jako zupełnie nowe środowisko przemocy i zawstydzania innych?
Jakie znaczenie ma bezwstyd w nieprzyzwoitych zachowaniach czy postawach pedagogów?
itd., itd.
Książka Elżbiety Czykwin pokazuje nam złożoność wiedzy na tytułową kategorię, a zarazem uświadamia, jak wiele ma ona jeszcze wymiarów oczekujących na opis i wyjaśnienie, kategoryzacje i nowe syntezy. Tę rozprawę warto przeczytać i włączyć do kolejnych, bardziej interdyscyplinarnych badań nad wstydem lub jego brakiem w sytuacji, gdy powinien on odgrywać rolę super-ego.
04 czerwca 2013
Oświatowa l(e)wica w Łodzi
Jak podaje łódzka prasa - nowy szef łódzkiego SLD zamierza zgłosić pani prezydent miasta Hannie Zdanowskiej wniosek o odwołanie (bezpartyjnej) dyrektorki Wydziału Edukacji UMŁ m.in. za to, że w najgorętszym okresie ośmieliła się wyjechać z grupą nauczycieli do Turcji. Także radna Małgorzata Niewiadomska-Cudak (SLD)złożyła taki wniosek, czyli są już dwa z tej samej partii? Co ciekawe, pani radna chciałaby też dowiedzieć się, jak wyglądają zarobki zatrudnionej na 4/5 etatu w UMŁ pani dyrektor na tle zarobków dyrektorów innych wydziałów magistratu. Słusznie, bo gdyby okazało się, że pozostali dyrektorzy na pełnym etacie zarabiają mniej, to należałoby wszcząć raban. Mnie tam nie interesuje, ile zarabia pani radna, ani ktokolwiek inny. Niech i zarabia 100 tys. zł miesięcznie, albo i jeszcze więcej.
Być może to pech, a może ktoś przy tym majstrował, że w minionym tygodniu zawiesił się elektroniczny system danych o naborze do przedszkoli i rodzice "nie mogli sprawdzić", czy ich dziecko zostało przyjęto do miejskiej placówki, czy też nie. Dyrektorka Wydziału nie jest informatykiem, nie zajmuje się siecią komputerową, bo od tego są specjaliści. Wcale nie dziwię się zdenerwowanym rodzicom, że nie mogli sprawdzić via łącze internetowe, czy ich pociecha dostała się do przedszkola, czy nie, chociaż - jakby udali się do przedszkola lub do niego zadzwonili - to taką informację by otrzymali. W Łodzi zawsze było, jest i będzie mniej miejsc w przedszkolach niż jest chętnych, bowiem - o ile sobie dobrze przypominam - to w czasach rządów SLD i PSL te przedszkola skutecznie likwidowano (1993-1997).
Dzisiaj jest 4 czerwca, więc szef SLD powinien świętować rocznicę polskiej wolności i dostrzec, że pani dyrektor wyjechała do Turcji nie na wycieczkę, tylko w celach służbowych. Inaczej nie otrzymałaby zgody na tę podróż. A może było inaczej? Może pani dyrektor wzięła sobie urlop, by w okresie ponoć najtrudniejszym opalać się w słonecznej Turcji? A może miała tam do spełnienia misję polityczną? W końcu wczoraj wróciła do kraju, a w Turcji są zamieszki? Studenci buntują się na ulicach, protestują przeciwko władzy, która nie słucha swego ludu... Ech, ci siewcy wolności i zawiści ...
W ogóle nasza dyrektorka ma ciężkie życie. Ledwo wróciła z konferencji naukowej w Pradze, a ulice tego Złotego Miasta zostały zalane powodzią. Może też w tym maczała swoje palce? Ja bym ją za to też odwołał. Oj, stare to chwyty socjotechniczne, by oskarżać samorządowca w czasie nieobecności w kraju o to, że w jego urzędzie źle się dzieje tak, jakby nie było w tym Wydziale kompetentnych zastępców. To po co są zastępcy dyrektora? Po co są wiceprezydenci? Po co są zastępcy przewodniczącego SLD w Łodzi? itd., itd.
Jak wytłumaczy szef SLD służbowy wyjazd pani Marszałek Sejmu Ewy Kopacz do Pekinu? Pojechała tam na wycieczkę, czy najeść się ryżu za darmo? Tomasz Trela, przewodniczący SLD w Łodzi mógłby popracować trochę nad swoim posłem z Łodzi i poduczyłby go trochę historii Polski, by ten nie kompromitował swojego środowiska politycznego i naszego miasta. Ciekaw jestem, co napisze i do kogo, jak przewodniczący SLD Leszek Miller uda się z wizytą zagraniczną? Podróże kształcą, ale nie szefa łódzkiej SLD. On woli siedzieć w Łodzi i nigdzie nie wyjeżdżać. A nóż musiałby się czegoś nauczyć, zobaczyć inny świat, inne wartości, inną kulturę.
Już się zastanawiam, co o mnie napiszą i kto będzie się na mnie skarżył, jak polecę służbowo do Bonn? Niech moi wrogowie szykują swoje pióra, laptopy i komputery. Niech grzeją drukarki i telefony.
Mój wpis jest stronniczy. To oczywista prawda. Bawią mnie te nieudolne podchody. SLD jeszcze długo nie wyjdzie ze starych, komuszych socjotechnik, nawet jak ma młodych działaczy.
Być może to pech, a może ktoś przy tym majstrował, że w minionym tygodniu zawiesił się elektroniczny system danych o naborze do przedszkoli i rodzice "nie mogli sprawdzić", czy ich dziecko zostało przyjęto do miejskiej placówki, czy też nie. Dyrektorka Wydziału nie jest informatykiem, nie zajmuje się siecią komputerową, bo od tego są specjaliści. Wcale nie dziwię się zdenerwowanym rodzicom, że nie mogli sprawdzić via łącze internetowe, czy ich pociecha dostała się do przedszkola, czy nie, chociaż - jakby udali się do przedszkola lub do niego zadzwonili - to taką informację by otrzymali. W Łodzi zawsze było, jest i będzie mniej miejsc w przedszkolach niż jest chętnych, bowiem - o ile sobie dobrze przypominam - to w czasach rządów SLD i PSL te przedszkola skutecznie likwidowano (1993-1997).
Dzisiaj jest 4 czerwca, więc szef SLD powinien świętować rocznicę polskiej wolności i dostrzec, że pani dyrektor wyjechała do Turcji nie na wycieczkę, tylko w celach służbowych. Inaczej nie otrzymałaby zgody na tę podróż. A może było inaczej? Może pani dyrektor wzięła sobie urlop, by w okresie ponoć najtrudniejszym opalać się w słonecznej Turcji? A może miała tam do spełnienia misję polityczną? W końcu wczoraj wróciła do kraju, a w Turcji są zamieszki? Studenci buntują się na ulicach, protestują przeciwko władzy, która nie słucha swego ludu... Ech, ci siewcy wolności i zawiści ...
W ogóle nasza dyrektorka ma ciężkie życie. Ledwo wróciła z konferencji naukowej w Pradze, a ulice tego Złotego Miasta zostały zalane powodzią. Może też w tym maczała swoje palce? Ja bym ją za to też odwołał. Oj, stare to chwyty socjotechniczne, by oskarżać samorządowca w czasie nieobecności w kraju o to, że w jego urzędzie źle się dzieje tak, jakby nie było w tym Wydziale kompetentnych zastępców. To po co są zastępcy dyrektora? Po co są wiceprezydenci? Po co są zastępcy przewodniczącego SLD w Łodzi? itd., itd.
Jak wytłumaczy szef SLD służbowy wyjazd pani Marszałek Sejmu Ewy Kopacz do Pekinu? Pojechała tam na wycieczkę, czy najeść się ryżu za darmo? Tomasz Trela, przewodniczący SLD w Łodzi mógłby popracować trochę nad swoim posłem z Łodzi i poduczyłby go trochę historii Polski, by ten nie kompromitował swojego środowiska politycznego i naszego miasta. Ciekaw jestem, co napisze i do kogo, jak przewodniczący SLD Leszek Miller uda się z wizytą zagraniczną? Podróże kształcą, ale nie szefa łódzkiej SLD. On woli siedzieć w Łodzi i nigdzie nie wyjeżdżać. A nóż musiałby się czegoś nauczyć, zobaczyć inny świat, inne wartości, inną kulturę.
Już się zastanawiam, co o mnie napiszą i kto będzie się na mnie skarżył, jak polecę służbowo do Bonn? Niech moi wrogowie szykują swoje pióra, laptopy i komputery. Niech grzeją drukarki i telefony.
Mój wpis jest stronniczy. To oczywista prawda. Bawią mnie te nieudolne podchody. SLD jeszcze długo nie wyjdzie ze starych, komuszych socjotechnik, nawet jak ma młodych działaczy.
03 czerwca 2013
Promotorstwo pomocnicze
Komitet Nauk Pedagogicznych PAN zorganizował w listopadzie 2012 r. specjalne posiedzenie z udziałem wszystkich dziekanów wydziałów nauk pedagogicznych (nauk o wychowaniu, studiów edukacyjnych), by omówić z nimi i przedyskutować realizację m.in. nowych rozwiązań w procesie kształcenia kadr akademickich. W jego trakcie zaproponowałem debatę na temat powoływania promotorów pomocniczych, by czas nie działał na niekorzyść zarówno doktorów, jak i doktorów habilitowanych. Nowa rola nie została bowiem jeszcze dostrzeżona jako jeden z koniecznych warunków ubiegania się w najbliższej przyszłości o awans naukowy.
Profesorów uczelni, które posiadają uprawnienia do nadawania stopni naukowych nie trzeba przekonywać do pracy w relacji mistrz-uczeń, gdyż jest ona naturalną sytuacją w ich pracy z młodymi pracownikami naukowymi. Im wprowadzona regulacja prawna, niejako wymuszająca włączanie do prac naukowo-badawczych o charakterze awansowym, jak dysertacje doktorskie czy habilitacyjne, nie była do niczego potrzebna. Nie w tym zatem upatruję szczególną wartość rozwiązania, jakie znalazło się w prawnych regulacjach dla środowiska akademickiego, a polegającego na powoływaniu w przewodach doktorskich promotora pomocniczego, ale w trosce o młode kadry wykładowców, doktorantów i asystentów, które są pozbawione w swoim środowisku akademickim wsparcia naukowego.
Mamy bowiem we wspomnianych szkołach wyższych setki wykładowców, nauczycieli ze stopniem zawodowym magistra czy inżyniera, którzy chcieliby być włączani do procesu naukowego znaczących środowisk akademickich i funkcjonujących w nich szkół naukowych, ale nikt nie był i nie jest tym – poza nimi - zainteresowany. Są one bowiem powołane głównie do tego, by kształcić do zawodu w ramach studiów I stopnia, a jeśli nawet któraś ze szkół posiada prawo do kształcenia na studiach II stopnia, to i tak prowadzenie w nich badań ma charakter przyczynkarski, a często nawet to pozorujący.
Usankcjonowanie zatem nowej roli akademickiej, jaką jest promotor pomocniczy w przewodach doktorskich, stwarza doskonałą okazję ku temu, by profesorowie z uczelni akademickich zapraszali do siebie w tej właśnie roli doktorów o zbliżonych zainteresowaniach naukowych czy prowadzonych już w danym obszarze badaniach. To właśnie m.in. dla nich ustawa z dnia 18 marca 2011 r. o zmianie ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki oraz o zmianie niektórych innych ustaw (Dz. U. nr 84, poz. 455) w art. 14.ust.2. przewiduje powołanie w ramach czynności przewodu doktorskiego, a przy jego wszczęciu i wyznaczeniu promotora, dodatkowo promotora pomocniczego.
W jednostkach uczelnianych czy w instytutach naukowo-badawczych z pełnymi uprawnieniami akademickimi, gdzie prowadzone są studia doktoranckie, kandydaci do rozwoju naukowego mają naturalny kontakt z profesorami. Są bowiem objęci przez nich opieką, w wyniku której powstaje dysertacja doktorska. Ta zaś jest najczęściej przedmiotem analiz i dyskusji pracowników katedr czy zakładów, do których są oni przypisani, gdyż w nich też najczęściej pracuje promotor planowanej rozprawy. Można zatem byłoby przypuszczać, że zatrudnieni w tego typu jednostkach doktorzy nie powinni być zainteresowani pełnieniem roli promotora pomocniczego, gdyż i tak uczestniczą na różnych etapach otwieranych czy już otwartych przewodów doktorskich w roli konsultantów, dyskutantów czy koleżeńskich recenzentów.
A jednak, na funkcję promotora pomocniczego zostali niejako „skazani” wszyscy doktorzy i doktorzy habilitowani, jeżeli poważnie myślą o swoim awansie naukowym w najbliższej przyszłości w ramach nowej procedury habilitacyjnej czy przewodu na tytuł naukowy profesora. Okazuje się bowiem, że znowelizowane rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej i Sportu z dnia 15 stycznia 2004 r. w sprawie szczegółowego trybu przeprowadzania czynności w przewodach doktorskim i habilitacyjnym oraz w postępowaniu o nadanie tytułu profesora (Dz. U. z dnia 3 lutego 2004 r.) oraz art. 31 ustawy z dnia 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki (Dz. U. Nr 65, poz. 595) wprowadza pełnienie roli promotora pomocniczego jako jeden z warunków ubiegania się o stopień doktora habilitowanego i tytuł naukowy profesora.
Art. 26. 1. pkt. 3. Ustawy brzmi: Tytuł profesora może być nadany osobie, która uzyskała stopień doktora habilitowanego lub osobie, która nabyła uprawnienia równoważne z uprawnieniami doktora habilitowanego na podstawie art. 21a, oraz posiada osiągnięcia w opiece naukowej - uczestniczyła co najmniej trzy razy w charakterze promotora lub promotora pomocniczego w przewodzie doktorskim, w tym co najmniej raz w charakterze promotora, oraz co najmniej dwa razy w charakterze recenzenta w przewodzie doktorskim lub postępowaniu habilitacyjnym, z zastrzeżeniem ust. 2 i 3. Natomiast rozporządzenie Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dnia 1 września 2011 r. w sprawie kryteriów oceny osiągnięć osoby ubiegającej się o nadanie stopnia doktora habilitowanego określa w § 5.pkt.10. kryteria oceny w zakresie dorobku dydaktycznego i popularyzatorskiego oraz współpracy międzynarodowej habilitanta m.in. w zakresie sprawowania opieki naukowej (…) nad doktorantami w charakterze opiekuna naukowego lub promotora pomocniczego, z podaniem tytułów rozpraw doktorskich.
Nie ma zatem co czekać, bo czas biegnie nieubłaganie. Od 1 października 2013 r. zacznie już powszechnie obowiązywać nowa ustawa o stopniach naukowych i tytule naukowym, a powoływane w przewodach habilitacyjnych i profesorskich zespoły powinny zacząć brać pod uwagę także i ten warunek, który jest konieczny do ubiegania się o powyższy awans.
Komitet Nauk Pedagogicznych PAN oferuje na swojej stronie "kojarzenie" - zainteresowanych funkcją promotora pomocniczego - doktorów pedagogiki z potencjalnymi promotorami prac doktorskich, które będą w najbliższym czasie przedmiotem obrad rad wydziałów czy instytutów celem otwarcia przewodu. To jest jedyny moment, w którym można zgłosić promotora pomocniczego. A zatem doktorzy, którzy chcieliby sprawdzić się w tej roli, mają możliwość przesłania swoich ofert na adres Sekretarza Technicznego KNP PAN notki biograficznej o : wykształceniu, temacie własnej dysertacji doktorskiej wraz z nazwiskami promotora i recenzentów, zainteresowaniach badawczych i własnych publikacjach wraz z adresem do korespondencji, który będziemy mogli umieścić na stronie Komitetu. Dzięki takiej bazie promotorzy prac doktorskich będą mogli zobaczyć, czy i z czyich kompetencji chcieliby skorzystać przez zaproponowanie danej osobie roli promotora pomocniczego. Osoby, które pragną umieścić swoje dane, proszone są o ich przysyłanie (w formacie PDF) na adres: M.Kowalski@ipp.uz.zgora.pl
Podobnie profesorowie, doktorzy habilitowani, którzy będą otwierać przewody doktorskie mogą zamieszczać na stronie KNP PAN informacje na ten temat z co najmniej kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, to zaglądający na stronę doktorzy z różnych uczelni lub nawet nie pracujący w środowiskach akademickich mogliby zaoferować swoją współpracę. Trudno jest inaczej wesprzeć tych, którzy zostali przez resort nauki i szkolnictwa wyższego skazani na rozwiązanie, które nie ma podobnych w innych krajach i może generować szereg patologii, ale i poczucie bezradności czy braku szans na spełnienie jednego z istotnych wymogów do habilitacji.
Zachęcam zatem do korzystania z formy pomocy Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN. To naprawdę działa.
Profesorów uczelni, które posiadają uprawnienia do nadawania stopni naukowych nie trzeba przekonywać do pracy w relacji mistrz-uczeń, gdyż jest ona naturalną sytuacją w ich pracy z młodymi pracownikami naukowymi. Im wprowadzona regulacja prawna, niejako wymuszająca włączanie do prac naukowo-badawczych o charakterze awansowym, jak dysertacje doktorskie czy habilitacyjne, nie była do niczego potrzebna. Nie w tym zatem upatruję szczególną wartość rozwiązania, jakie znalazło się w prawnych regulacjach dla środowiska akademickiego, a polegającego na powoływaniu w przewodach doktorskich promotora pomocniczego, ale w trosce o młode kadry wykładowców, doktorantów i asystentów, które są pozbawione w swoim środowisku akademickim wsparcia naukowego.
Mamy bowiem we wspomnianych szkołach wyższych setki wykładowców, nauczycieli ze stopniem zawodowym magistra czy inżyniera, którzy chcieliby być włączani do procesu naukowego znaczących środowisk akademickich i funkcjonujących w nich szkół naukowych, ale nikt nie był i nie jest tym – poza nimi - zainteresowany. Są one bowiem powołane głównie do tego, by kształcić do zawodu w ramach studiów I stopnia, a jeśli nawet któraś ze szkół posiada prawo do kształcenia na studiach II stopnia, to i tak prowadzenie w nich badań ma charakter przyczynkarski, a często nawet to pozorujący.
Usankcjonowanie zatem nowej roli akademickiej, jaką jest promotor pomocniczy w przewodach doktorskich, stwarza doskonałą okazję ku temu, by profesorowie z uczelni akademickich zapraszali do siebie w tej właśnie roli doktorów o zbliżonych zainteresowaniach naukowych czy prowadzonych już w danym obszarze badaniach. To właśnie m.in. dla nich ustawa z dnia 18 marca 2011 r. o zmianie ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki oraz o zmianie niektórych innych ustaw (Dz. U. nr 84, poz. 455) w art. 14.ust.2. przewiduje powołanie w ramach czynności przewodu doktorskiego, a przy jego wszczęciu i wyznaczeniu promotora, dodatkowo promotora pomocniczego.
W jednostkach uczelnianych czy w instytutach naukowo-badawczych z pełnymi uprawnieniami akademickimi, gdzie prowadzone są studia doktoranckie, kandydaci do rozwoju naukowego mają naturalny kontakt z profesorami. Są bowiem objęci przez nich opieką, w wyniku której powstaje dysertacja doktorska. Ta zaś jest najczęściej przedmiotem analiz i dyskusji pracowników katedr czy zakładów, do których są oni przypisani, gdyż w nich też najczęściej pracuje promotor planowanej rozprawy. Można zatem byłoby przypuszczać, że zatrudnieni w tego typu jednostkach doktorzy nie powinni być zainteresowani pełnieniem roli promotora pomocniczego, gdyż i tak uczestniczą na różnych etapach otwieranych czy już otwartych przewodów doktorskich w roli konsultantów, dyskutantów czy koleżeńskich recenzentów.
A jednak, na funkcję promotora pomocniczego zostali niejako „skazani” wszyscy doktorzy i doktorzy habilitowani, jeżeli poważnie myślą o swoim awansie naukowym w najbliższej przyszłości w ramach nowej procedury habilitacyjnej czy przewodu na tytuł naukowy profesora. Okazuje się bowiem, że znowelizowane rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej i Sportu z dnia 15 stycznia 2004 r. w sprawie szczegółowego trybu przeprowadzania czynności w przewodach doktorskim i habilitacyjnym oraz w postępowaniu o nadanie tytułu profesora (Dz. U. z dnia 3 lutego 2004 r.) oraz art. 31 ustawy z dnia 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki (Dz. U. Nr 65, poz. 595) wprowadza pełnienie roli promotora pomocniczego jako jeden z warunków ubiegania się o stopień doktora habilitowanego i tytuł naukowy profesora.
Art. 26. 1. pkt. 3. Ustawy brzmi: Tytuł profesora może być nadany osobie, która uzyskała stopień doktora habilitowanego lub osobie, która nabyła uprawnienia równoważne z uprawnieniami doktora habilitowanego na podstawie art. 21a, oraz posiada osiągnięcia w opiece naukowej - uczestniczyła co najmniej trzy razy w charakterze promotora lub promotora pomocniczego w przewodzie doktorskim, w tym co najmniej raz w charakterze promotora, oraz co najmniej dwa razy w charakterze recenzenta w przewodzie doktorskim lub postępowaniu habilitacyjnym, z zastrzeżeniem ust. 2 i 3. Natomiast rozporządzenie Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dnia 1 września 2011 r. w sprawie kryteriów oceny osiągnięć osoby ubiegającej się o nadanie stopnia doktora habilitowanego określa w § 5.pkt.10. kryteria oceny w zakresie dorobku dydaktycznego i popularyzatorskiego oraz współpracy międzynarodowej habilitanta m.in. w zakresie sprawowania opieki naukowej (…) nad doktorantami w charakterze opiekuna naukowego lub promotora pomocniczego, z podaniem tytułów rozpraw doktorskich.
Nie ma zatem co czekać, bo czas biegnie nieubłaganie. Od 1 października 2013 r. zacznie już powszechnie obowiązywać nowa ustawa o stopniach naukowych i tytule naukowym, a powoływane w przewodach habilitacyjnych i profesorskich zespoły powinny zacząć brać pod uwagę także i ten warunek, który jest konieczny do ubiegania się o powyższy awans.
Komitet Nauk Pedagogicznych PAN oferuje na swojej stronie "kojarzenie" - zainteresowanych funkcją promotora pomocniczego - doktorów pedagogiki z potencjalnymi promotorami prac doktorskich, które będą w najbliższym czasie przedmiotem obrad rad wydziałów czy instytutów celem otwarcia przewodu. To jest jedyny moment, w którym można zgłosić promotora pomocniczego. A zatem doktorzy, którzy chcieliby sprawdzić się w tej roli, mają możliwość przesłania swoich ofert na adres Sekretarza Technicznego KNP PAN notki biograficznej o : wykształceniu, temacie własnej dysertacji doktorskiej wraz z nazwiskami promotora i recenzentów, zainteresowaniach badawczych i własnych publikacjach wraz z adresem do korespondencji, który będziemy mogli umieścić na stronie Komitetu. Dzięki takiej bazie promotorzy prac doktorskich będą mogli zobaczyć, czy i z czyich kompetencji chcieliby skorzystać przez zaproponowanie danej osobie roli promotora pomocniczego. Osoby, które pragną umieścić swoje dane, proszone są o ich przysyłanie (w formacie PDF) na adres: M.Kowalski@ipp.uz.zgora.pl
Podobnie profesorowie, doktorzy habilitowani, którzy będą otwierać przewody doktorskie mogą zamieszczać na stronie KNP PAN informacje na ten temat z co najmniej kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, to zaglądający na stronę doktorzy z różnych uczelni lub nawet nie pracujący w środowiskach akademickich mogliby zaoferować swoją współpracę. Trudno jest inaczej wesprzeć tych, którzy zostali przez resort nauki i szkolnictwa wyższego skazani na rozwiązanie, które nie ma podobnych w innych krajach i może generować szereg patologii, ale i poczucie bezradności czy braku szans na spełnienie jednego z istotnych wymogów do habilitacji.
Zachęcam zatem do korzystania z formy pomocy Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN. To naprawdę działa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)