10 kwietnia 2013

Odsłona fałszywej troski MNiSW o studentów


W krajach Unii Europejskiej dofinansowywane są podręczniki akademickie ze środków publicznych, o ile ich nakłady nie przekraczają 1500 egzemplarzy. Stanowi to oczywistą i uzasadnioną proceduralnie formę opieki państwa nad sferą edukacji. Tak jest we wszystkich krajach UE, tylko nie w Polsce w wyniku zaniedbań ze strony MNiSW. Polska skorzystała z odpowiednich procedur akcesyjnych (art. 88 ust. 3 Traktatu WE) na dofinansowanie podręczników akademickich w latach 2004-2006, uzyskując akceptację na wydatkowanie z budżetu państwa środków na ten cel. Tak tez się stało. Kto aplikował o takie środki, otrzymał dofinansowanie, a było to w okresie dzisiaj ocenianym negatywnie. Czyżby w tej kwestii te oceny były słuszne?

Z dniem 1 stycznia 2007 r. polski rząd wnioskował do UE o przedłużenie terminu na realizację tego programu do 31 grudnia 2012 r., uzyskując stosowną akceptację. Ba, minister B. Kudrycka - przejmując po PiS resort, powinna kontynuować proces wspomagania polskiej nauki w tej właśnie formie. Początkowo zachęcała wydawców do składania do MNiSW wniosków o dofinansowanie konkretnych projektów w ramach wniosków, których wypełnienie obłożone zostało szczególnymi kryteriami. No i dobrze, bo przecież chodzi o to, żeby nie wydatkować środków publicznych na rozprawy, które z podręcznikami akademickimi nie mają wiele wspólnego, natomiast są pretekstem dla wydawców do sięgnięcia po środki budżetowe.

Doskonale pamiętam, że ogłoszony przez MNiSW termin składania wniosków przez zainteresowanych tym wydawców był w 2012 r. bardzo krótki. Komitet Nauk Pedagogicznych PAN przygotował dokumentację, która spełniała wszystkie kryteria. Niestety, w maju pojawił się na stronie resortu komunikat, że w 2012 r. nie będą udzielane w tym zakresie żadne dotacje, a minister prosi o nieskładanie nowych wniosków. Bez wyjaśnienia. Nie, i koniec!

Kulisy prawdy ujawnił dr Andrzej Nowakowski (dyrektor Wydawnictwa Universitas, dyrektor generalny SAiW Polska Książka):

Urzędnicy MNiSW całkowicie zapomnieli o unijnych zobowiązaniach i w najlepsze przyjmowali wnioski wydawców o dofinansowanie rzeczonych podręczników, których termin przypada na rok 2013. (…) Okazało się, że Polska jako jedyne zainteresowane państwo nie zgłosiła żadnego nowego projektu rozporządzenia do unijnej akceptacji od 2007 roku. Wszystkie państwa członkowskie UE – poza Polską! – już dawno problem rozwiązały, bez najmniejszych przeszkód ze strony Unii. (A. Nowakowski, Winne ministerstwo, Biblioteka Analiz 2013 nr 3, s. 3).

Co ciekawe, w budżecie MNiSW zaplanowano na ten cel sumę ponad 8 milionów zł. Ktoś w resorcie zorientował się dopiero w grudniu 2012 r., że takie rozporządzenie powinno powstać, gdyż inaczej nie będzie podstawy do wydatkowania przewidzianych na ten cel środków. Sklecono „na kolanie” projekt aktu wykonawczego, który – zdaniem A. Nowakowskiego – był kuriozalny, gdyż w swej istocie zachęcał do omijania prawa. Zasadnicze zapisy rzeczonego projektu rozporządzenia sprowadzają się do tego, że wydawca musi przygotować do druku książkę, po czym złożyć wniosek o dofinansowanie (nie znając przychodów z dystrybucji, niezbędnej do kalkulacji przedsięwzięcia!), a następnie poczekać minimum pięć miesięcy na decyzję resortu o dofinansowaniu lub niedofinansowaniu. (tamże)

Teraz rozumiem, dlaczego kierownictwo jednego z warszawskich wydawnictw, które było zainteresowane wydaniem serii akademickich podręczników KNP PAN pod redakcją prof. dr hab. Marii Dudzikowej i prof. dr hab. Marii Czerepaniak-Walczak, nagle nabrało wody w usta, kiedy powyżsi redaktorzy nowej serii „Palące problemy” dopytywali się o gwarancje wydania w terminie zamówionych już u konkretnych autorów podręczników. Pewnie niezręcznie było dyrektorowi poinformować nas o tym, że skoro nie będzie z ministerstwa żadnego dofinansowania, to nie jest on zainteresowany przejęciem pełnych kosztów produkcji. Musieliśmy zatem szukać innego wydawcy-sponsora.

Jak broni się w tej sprawie MNiSW? To oczywiste. Winna jest UE. Jak to dobrze, że dr A. Nowakowski zainteresował się, czy to prawda. Po raz kolejny okazało się, że Public Relation tego rządu jest nadmuchiwaniem „bańki mydlanej”, Pękła, Dzięki dociekliwości tych, którzy przestają już wierzyć władzy. W końcu już ukazały się w Polsce podręczniki na temat manipulacji politycznej. Być może władza nie chciałaby, żebyśmy obniżali dzięki możliwym dotacjom ceny podręczników akademickich. Władza sama się wyżywi duchowo. Nawet wiem, kogo polecić MNiSW z byłych rzeczników MEN, by wciskać społecznościom akademickim kit.


Oto odsłona troski MNiSW o polskich studentów. Niech płacą więcej za podręczniki akademickie. Bez dofinansowania muszą być droższe. "Kogo nie boli, temu powoli"?

09 kwietnia 2013

Dzielność INNEGO


(fot. Otwarcia konferencji dokonuje prof. Zbyszko Melosik)

Wczoraj rozpoczęła się w Obrzycku już VI Międzynarodowa Konferencja Naukowa z cyklu „Miejsce Innego w naukach o wychowaniu”, która w tym roku została poświęcona Innemu przestrzeni społecznej. Debatę objął swoim patronatem Komitet Nauk Pedagogicznych PAN, zaś jej organizatorem jest Wydział Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu. Jak zwykle sercem i duszą tej inicjatywy są prof. zw. dr hab. Iwona Chrzanowska – pełnomocnik Dziekana WSE UAM ds. Specjalnych Potrzeb oraz dr hab. Beata Jachimczak, prof. UAM wraz ze swoimi współpracownikami – pedagogami specjalnymi.

Do Obrzycka przyjechało prawie 100 osób z całego kraju, z najważniejszych ośrodków akademickich, by podzielić się wynikami swoich najnowszych badań i rozmawiać tak o teorii, modelach, ideach, jak i rozwiązaniach praktycznych w świecie, które sprzyjają inkluzji osób określanych w prezentowanej w czasie obrad publikacji Ośrodka Rehabilitacyjno-Wychowawczego w Ustroniu mianem – NIEPOWTARZALNYCH.

(fot.2. Zdjęcie w Ośrodku Edukacyjno-Rehabilitacyjno-Wychowawczym w Ustroniu wykonali Matylda i Maciej Pachowiczowie)

Podobnie, jak miało to miejsce w ubiegłym roku, także i w tym naukowcy i oświatowcy, wychowawcy i terapeuci mogli zobaczyć przepiękną, wzruszającą wystawę fotograficzno-rysunkową, która jest wynikiem projektu edukacyjnego z udziałem „niepowtarzalnych w naszym świecie dzieci”, dzieci wyjątkowych, chociaż niepełnosprawnych, podopiecznych Ośrodka Edukacyjno-Rehabilitacyjnego w Ustroniu (zamieszczam tu kilka). Ukazał się tom rozpraw z poprzedniej edycji tej konferencji - obszerny, bogaty, mądry i łączący teorię z praktyką, normatywność z realizmem godnych upowszechnienia dokonań pedagogów specjalnych.

Nie sposób omówić treści referatów, które zostały wczoraj wygłoszone, gdyż zakres przekazywanych treści wyraźnie przekracza możliwości tego wpisu. Wspomnę zatem o referacie, który wygłosiła filozof prof. Maria Szyszkowska z Uniwersytetu Warszawskiego, poświęcając uwagę kształtowaniu światopoglądu jako wyrazu autentyzmu INNEGO. To ciekawe, bo odnoszę wrażenie, że wraz ze zmianą ustrojową w naszym kraju porzucona została debata naukowa na temat światopoglądu. Zapewne dlatego, by już nigdy więcej nie obowiązywał w naszym kraju pseudonaukowy dyskurs na temat tzw. światopoglądu naukowego, a w praktyce by nie zmuszano nauczycieli do kształtowania wśród uczniów jedynie słusznego światopoglądu świeckiego, materialistycznego.

(for. 3. Prof. dr hab. Maria Szyszkowska z UW)

Profesor M. Szyszkowska mówiła o tym, jak ważna jest kategoria wolności wewnętrznej i zewnętrznej w kształtowaniu się naszej tożsamości i światopoglądu. Konstatowała, że dzisiaj coraz mniej mamy miejsca dla INNOŚCI np. dla tej, jaką reprezentują społecznicy, osoby bezinteresownie zaangażowane na rzecz czyjegoś DOBRA, dążące do ideałów i pragnące czynić coś dla innych.

Zdaniem Pani Profesor, to kultura obrazkowa i mechanizmy rynkowej rywalizacji rzutują negatywnie na funkcjonowanie człowieka w świecie mediów. Te bowiem konstruują szczegółowe wzorce bycia młodym, pięknym i bogatym, ale nie interesują się światem wartości. Zwielokrotnionej odwagi wymaga postawa pozytywnego nieprzystosowania wrażliwej jednostki do kreowanego przez media świata, do poglądów większości, do obyczajów uznawanych za niepodważalne. Odwagi wymaga dzisiaj INNOŚĆ. Trzeba nie lada hartu ducha, by przemóc w sobie chęć działania jedynie dla własnych korzyści, przystosowując się do innych, jak i dzielności wymaga przezwyciężenie lęku przed brakiem akceptacji ze względu na swoją INNOŚĆ.

Po raz kolejny upomniała się referująca o kształcenie filozoficzne w polskiej szkole oraz o to, by czytać powieści, bo one także są nośnikiem różnych filozofii życia. Nie można edukacji koncentrować tylko i wyłącznie na tym, co jest obiektywne, policzalne, materialne rugując ze szkoły formację duchową młodych pokoleń. Czy tak edukowani Polacy będą w przyszłości wrażliwi na ludzką krzywdę, czy będą wrażliwi emocjonalnie i moralnie na los INNEGO człowieka, na drugiego? Zaapelowała zarazem o to, byśmy starali się zrozumieć INNEGO, nie oceniać go i byśmy nie godzili się na kult mediów, które niszczą ludzką wyobraźnię i humanistyczną wrażliwość.


08 kwietnia 2013

"Dydaktyczne" domy publiczne



Szef "Międzyszkolnika" podzielił się artykułem, który ukazał się w wydaniu jednego z bezpłatnych dzienników. Po lekturze nasunęła mu się refleksja, "że wkrótce tempo ukończenia szkoły będzie zależeć od szybkości łącza internetowego, a nasza praca w uczelni (lub poza nią) od tego, kto szybciej wpadnie na pomysł podobnej oferty adresowanej do studentów (proszę nie zapomnieć, że to ja go podsuwam i odwdzięczyć się procentem od zysku). ;-)". Przepraszam, że nie odwdzięczę się procentem od zysku, gdyż mój blog jest niekomercyjny, nie pobieram z tytułu jego prowadzenia żadnych tantiem. Chętnie jednak upowszechniam tę informację, bo wydaje się bardzo trafna i na czasie.

Otóż w owym artykule jest mowa o tworzonej w Internecie stronie, na której uczniowie będą mogli znaleźć rozwiązania niemal wszystkich zadań z podręczników szkolnych. Wystarczy, że uiszczą opłatę abonamentową, wynoszącą drobną część ich kieszonkowego, bo 2 zł tygodniowo, a będą mogli swobodnie wejść na ten portal "oświatowy" i metodą ctrl+a i ctrl+v przenieść pożądany wynik do stacjonarnego lub mobilnego komputera. Alicja Bobrowicz, która jest autorką tekstu "Odrabianie lekcji przez kopiowanie" wskazuje na istnienie już w sieci wielu serwisów pomocowych w odrabianiu uczniów prac domowych, dzięki którym można uzyskać gotowe rozwiązania płacąc za drobną opłatą sms-em.

Do świata kłamstwa, pozoru, cynicznych gier i hipokryzji, nie tylko władzy różnych szczebli i instytucji publicznych, do niszczenia rzeczywistych autorytetów, pomniejszania roli wartości w codziennym życiu już się na tyle przyzwyczailiśmy, że powoli przestają już sprawiać na nas negatywne wrażenie. Poziom tolerancji na te zjawiska przechodzi w fazę ich prawnego czy społecznego upełnomocniania. Krytykujący są nie z tego świata, nieprzystosowani społecznie. Powstają już nie tylko w szarej strefie, ale także w sieci liczne "dydaktyczne domy publiczne", czyli podmioty oferujące odpłatne usługi dla zaspokojenia potrzeb klientów.

Pozostaje zatem to, co było zawsze obecne, niezależnie od zachodzących przemian, a mianowicie nauczycielska praca z uczniami w taki sposób, by odsiewać ziarno od plew, by nie tylko i nie tyle weryfikować samodzielność pracy uczniów, wykonywanych przez nich zadań, ćwiczeń, ale czynić wszystko, co jest tylko możliwe, by owe serwery, portale, biznesowe pułapki zbankrutowały. Wystarczy tak pracować z uczniami, by nie musieli szukać i korzystać z tego typu usług. Być może przed nauczycielami staje nowe wyzwanie dydaktyczne, by swoja pracą pozbawiali jej innych, chyba że sami są zainteresowani "edukacyjną prostytucją"?

Nie zlikwidujemy "dydaktycznych" domów publicznych, bo, jak z prostytucją, jest pewien margines zainteresowanych klientów, są ci, którzy mają w tym swój interes. Ważne, by nie zwiększać liczby klientów, by nie czynić tak, jak ostatnio spotkałem się z tym w Łodzi, że dyrektor szkoły podstawowej zobowiązująco sugeruje matce jednego z uczniów, by jednak skorzystała z takiej usługi i zapłaciła nauczycielowi jego szkoły za udzielanie korepetycji. W przeciwnym razie powinna dziecko z tej szkoły zabrać. Sutenerstwo edukacyjne? A jakże! Jest tego pełno (o dziwo!)w nauczycielskim środowisku, i nie tylko!

Tak powstają też niektóre prace licencjackie, magisterskie, doktorskie, a od wielu lat habilitacyjne mafie w Polsce oferują dyplomy poza granicami kraju. Można tak posiąść prawo jazdy, to dlaczego nie prawo do jazdy akademickiej? Ważne, by kręcił się biznes na oczach władzy i tych, którzy jeszcze nie są sprostytuowani.

07 kwietnia 2013

Elektroniczna Skrzynka Podawcza jako wskaźnik budowania społeczeństwa obywatelskiego



Są już pierwsze sfery funkcjonowania administracji publicznej, która jest zorientowana na obywateli, a więc powoli zaczyna się nasze państwo cywilizować, demokratyzować. Dziesiątki tysięcy biurokratów żyje z naszych podatków. Powinni nam służyć, ale wielu, jak tylko to jest możliwe, wcale nie ma takiego zamiaru. Działające w III RP resorty edukacji oraz nauki i szkolnictwa wyższego niewiele mają wspólnego z orientacją na obywateli, gdyż niemalże każde proste zapytanie, list czy skarga są skrzętnie tam przerzucane od pokoju do pokoju, od urzędasa do urzędasa, byle tylko zbyć obywatela. Obywatel jest tu przecież kimś gorszym od centralnej władzy. Tu ciągle panuje arogancja i poczucie nadwładzy w stosunku do uczniów, studentów, nauczycieli, naukowców, bo traktuje się ich jak "więźniów w penitencjarnym systemie". To władza lepiej wie od nich, co jest dla nich dobre, toteż nie jest w tych urzędach po to, by im służyć, gdyż byłoby to obrazą dla niej, ale po to, by kontrolować, nadzorować i tworzyć regulacje "dla swoich".

Możliwość zarządzania nauką i szkolnictwem wyższym oraz oświatą w trybie rozporządzeń sprawia, że wystarczy zabezpieczyć ogólnikowe upoważnienie dla nich w ustawie, by pozbawić obywateli głosu. Panoptikon od czasów dwóch totalitaryzmów jest tu w pełni podtrzymywany, zachowany. Mimo słusznych zastrzeżeń ekspertów władza nie zmienia swoich aktów wykonawczych, bo przecież nie po to sama sobie zapewniła takie prawo. Eksperci, obywatele - do domu, do swoich miejsc pracy, albo do walki o władzę, bo innej drogi zmiany paranoidalnej czy patologicznej sytuacji u nas nie ma.

Wspomniałem, że coś się jednak zmienia. Istotnie. Narodowy Fundusz Zdrowia jest pierwszą chyba publiczną sferą zarządzaną w decentralizowanym systemie opieki zdrowotnej, która wprowadziła Elektroniczną Skrzynkę Podawczą (ESP). Jest to stworzony właśnie dla obywateli, dla Polaków mieszkających , pracujących w tym kraju i opłacających składki z tytułu ubezpieczenia zdrowotnego także urzędników, którzy powinni troszczyć się o swoich płatników, a dostępny publicznie środek komunikacji elektronicznej, który ma służyć do przekazywania informacji w formie elektronicznej do podmiotu publicznego przy wykorzystaniu powszechnie dostępnej sieci teleinformatycznej. Każdy obywatel, który jest niezadowolony z usług publicznej służby zdrowia lub oczekuje jakichś wyjaśnień od zarządzających nią na dowolnym poziomie administracyjnym, może wysłać swoje pismo, wniosek do określonego Urzędu poprzez Elektroniczną Skrzynkę Podawczą. Taką Elektroniczną Skrzynkę Podawczą mają już niektóre miasta.

W celu złożenia wniosku konieczne jest posiadanie bezpłatnego konta użytkownika na platformie ePUAP oraz wypełnienie formularza bądź dołączenie podpisanego dokumentu na stronie Elektronicznego Urzędu Podawczego. Dokumenty elektroniczne muszą być podpisane ważnym, kwalifikowanym podpisem cyfrowym lub profilem zaufanym. Akceptowalne formaty załączników:
• .doc
• .rtf
• .xls
• .csv
• .txt
• .gif
• .tif
• .bmp
• .jpg
• .pdf
• oraz archiwa .zip


To oczywiste, że wszelkie dokumenty zawierające złośliwe oprogramowanie są w tym systemie automatycznie odrzucane i nie zostają rozpatrzone. Wielkość wszystkich załączników dołączonych do jednego formularza (dokumentu elektronicznego) nie może przekroczyć 3MB.

Do demokratyzacji przestrzeni publicznej, w jakiej są - obok służby zdrowia, bezpieczeństwa, kultury, także oświata, nauka i szkolnictwo wyższe jest jeszcze bardzo daleko. Najpierw władze muszą zadbać o inne pryncypia.

06 kwietnia 2013

Kiedy MNiSW zakończy "perwersyjne efekty automatycznego uznawania stopni naukowych" Polaków uzyskanych na Słowacji?



O perwersyjnych efektach uznawalności stopni naukowych pisze w czasopiśmie PAN - "NAUKA" prof. dr hab. Ewa Łętowska. A pisze tak m.in.:

"(...)założenie, że w każdym z krajów Unii - jako kraju demokratycznym - jakościowym poziom certyfikacji powinien być identyczny - jest idealizacyjną fikcją. Każdy nabywca chce otrzymać lepsze jakościowo świadczenia, jednak gdy sam jest sprzedawcą albo usługodawcą muszącym uzyskiwać certyfikacje, to pójdzie tam, gdzie łatwiej je osiągnąć, a umowy postara się zawierać w tym kraju Unii, który najsłabiej chroni konsumenta. " (Perwersyjne efekty automatycznego uznawania stopni naukowych w UE, Nr 3/2012, s. 29).

Ciekawe, czy słowackie uczelnie wyższe pójdą śladem Uniwersytetu w Nitrze i zaczną sięgać po zagranicznych recenzentów zgodnie z obowiązującymi standardami w krajach Unii Europejskiej, a więc po profesorów o uznanej, międzynarodowej renomie, wysokiej klasy specjalistów z problematyki badawczej wnioskodawcy? Zdaje się, że zaczyna się ruch w tym zakresie, ale jeden skowronek nie oznacza jeszcze nadejścia wiosny uczciwości. Zapowiadany bowiem jeszcze w grudniu ub. roku przewód habilitacyjny wykładowcy z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie zakończył się w Nitrze negatywnym wnioskiem. Uczestnicząca w tym przewodzie pedagog społeczna pani prof. Ewa Marynowicz-Hetka z Uniwersytetu Łódzkiego została powołana do składu komisji jako spełniająca najwyższe standardy międzynarodowych recenzentów (jest m.in. doktorem honoris causa Uniwersytetu Ostrawskiego). To właśnie opinia Pani Profesor i osobisty udział w posiedzeniu Komisji sprawiły, że mimo pozostałych pozytywnych opinii, nie rekomendowano wniosku o nadanie habilitantce stanowiska docenta. Oto tłumaczenie na język polski:

UNIWERSYTET KONŠTANTÍNA FILOZOFA W NITRZE, Wydział Pedagogiczny

WNIOSEK komisji habilitacyjnej w sprawie mianowania dr X z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie docentką w dyscyplinie 1.1.4 Pedagogika.

Habilitacyjna Komisja odbyła w tej sprawie posiedzenie w dniu 16 stycznia 2013 i przedłożyła dziekance oraz przewodniczącej Rady Naukowej Wydziału Pedagogicznego Univerzity Konštantína Filozofa w Nitrze następujące stanowisko końcowe:

„Habilitacyjna komisja kierując się pozytywną oceną wykładu habilitacyjnego, recenzjami pozytywnymi pracy habilitacyjnej (tu w protokole nie wspomina się o jednej recenzji negatywnej - dop. BŚ) i jej obroną, na podstawie tajnego głosowania nie rekomenduje Radzie Naukowej PF UKF w Nitrze przyjęcia uchwały w sprawie mianowania dr X docentką w dyscyplinie 1.1.4 Pedagogika.“

Podpis: prof. PhDr. Gabriela Petrová, CSc., przewodnicząca habilitacyjnej komisji"


Po raz pierwszy w dziejach słowackiego szkolnictwa wyższego od wejścia tego państwa do Unii Europejskiej zaczęto publikować na stronach słowackich uczelni dokumenty przewodów habilitacyjnych i profesorskich. Czyżby kończyła się w tym kraju niechlubna era ukrywania procedur awansowych, które od 2006 roku budzą w Polsce - ze względu na mającą u południowych sąsiadów miejsce także "turystykę habilitacyjną" - oburzenie i trafne podejrzenia o łamanie standardów naukowych?

W obowiązującym w Polsce nowym trybie przeprowadzania przewodów habilitacyjnych czy na tytuł naukowy profesora wyraźnie wskazuje się na ten warunek jako kluczowy dla ich jakości. Podstawowe dokumenty kandydatów do stopnia doktora habilitowanego czy do tytułu profesora są publikowane na stronie Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów, zaś treść recenzji jest zamieszczana na stronach podstawowych jednostek organizacyjnych, które prowadziły postępowanie w tym zakresie. Dotyczy to jednak tylko i wyłącznie nowego trybu, jaki zacznie już powszechnie obowiązywać od 1 października 2013 r.

Ministra Barbara Kudrycka nie reaguje od ponad dwóch lat na powszechną już krytykę środowisk akademickich w naszym kraju (poza tymi, które mają w tym istotny interes pozanaukowy), a dotyczącą tego, że Umowa między Rządem Rzeczypospolitej a Rządem Republiki Słowackiej o wzajemnym uznawaniu okresów studiów oraz równoważności dokumentów o wykształceniu i nadaniu stopni i tytułów uzyskanych w Rzeczypospolitej Polskiej i Republice Słowackiej, która obowiązuje od 1 lutego 2006 r. jest sprzeczna z prawem obowiązującym w Unii Europejskiej. Otworzono tym samym ścieżkę do turystyki habilitacyjnej, tworząc dziwnym trafem jakieś szczególne przywileje dla osób posiadających dyplomy uczelni słowackich.

Pojawia się pytanie, dlaczego takich umów międzypaństwowych nie zawarto w odniesieniu do innych państw unijnych np. z Węgrami, Bułgarami, Rumunami itd., które to państwa też są członkami UE? Komu zależało na przyspieszonym i z naruszeniem standardów naukowych uzupełnianiu kadr akademickich w Polsce o osoby ze słowackimi czy czeskimi dyplomami docenta? Kto i dla kogo tworzy porozumienia oraz kto lobbuje w MNiSW na rzecz treści rozporządzeń, które są de facto załatwianiem prywatnych spraw pod płaszczykiem prawa? Gdyby analizować i porównywać wymogi akademickie - naukowe na uzyskanie stopni naukowych, to stanowisko docenta na Słowacji nie jest odpowiednikiem polskiej habilitacji, gdyż takim odpowiednikiem powinien być jedynie uzyskany tam stopień pełnej habilitacji - doktora vied (DrSC - doctor scientiarum). Słowacka docentura jest de facto odpowiednikiem polskiego stanowiska profesora nadzwyczajnego bez habilitacji. Od urzędników nie wymaga się zrozumienia takiego rozróżnienia, ale od profesorów już powinno.

Resort nauki i szkolnictwa wyższego pracuje nad nowelizacją prawa o szkolnictwie wyższym, żeby władze centralne mogły łatwiej likwidować „złe” uczelnie. Tymczasem innymi regulacjami prawnymi obniża jakość kadr akademickich i dopuszcza do obniżania standardów twierdząc, że nie wie, w czym tkwi istota rzeczy. Może należałoby zacząć od oceny w tym resorcie tych, którzy tworzą regulacje prawne a podpisuje je ministra B. Kudrycka, w wyniku których, za przyzwoleniem władzy, łatwiej jest dalej istnieć "patologicznym" jednostkom.

Prof. Ewa Łętowska trafnie konkluduje swoją analizę prawnej dewiacji w nauce polskiej, którą podtrzymuje MNiSW swoją polityką, następująco:

"Z tego, że jest prawny obowiązek traktowania czegoś jako równoważne, bynajmniej nie wynika, że to coś rzeczywiście jest równoważne" (tamże, s. 31).

05 kwietnia 2013

Jak czyni się z autora "Szarych Szeregów" - mitotwórcę, antysemitę i homo-(seksualnego)fila




Jeszcze nie przebrzmiały echa uroczystości związanych z 70 rocznicą akcji Szarych Szeregów pod Arsenałem, jeszcze nie wszyscy uczniowie zdążyli przeczytać znakomity zbiór opowiadań (nie reportaży) Aleksandra Kamińskiego pt. "Kamienie na szaniec", jeszcze wspomina się w wielu drużynach i szczepach harcerskich wybitnego Polaka, patriotę, znakomitego profesora pedagogiki i historii ruchów młodzieżowych, a tu pani dr Elżbieta Janicka z Instytutu Slawistyki PAN "odkrywa" prawdę historii. Przepraszam, nie odkrywa prawdy, tylko formułuje swoje hipotezy w taki sposób, by nie było wątpliwości, że jednak coś jest na rzeczy.

Autorka oskarża z pewnością charakterystyczną dla czasów, które wydawało mi się, że już nigdy nie wrócą, a jednak, że Aleksander Kamiński pisząc w 1943 r. "Kamienie na szaniec" był antysemitą, a Rudy i Zośka (za-)pewne byli gejami, tylko nikt tego do dzisiaj nie odczytał. Pani doktor ubolewa, że nigdy nie poddano książki "Kamyka" krytycznej analizie, że (cytuję za mediami):

"(...) przez pół wieku lektura opowieści o Akcji pod Arsenałem była częścią oficjalnej edukacji historycznej i polityki tożsamościowej. Związek Harcerstwa Polskiego kultywował tradycję Szarych Szeregów, organizowano rajdy Arsenał. W 1977 roku na podstawie książki Jan Łomnicki nakręcił film, który zdobył główną nagrodę na festiwalu filmowym w Gdyni i cieszył się wielką popularnością szkolnej widowni. W przypadku +Kamieni na szaniec+ PRL-owski mainstream i opozycja były zgodne, że jest to książka ważna, propagująca właściwe postawy. W 1988 roku Janusz Tazbir, tworząc na łamach "Polityki" listę dzieł – „kamieni milowych polskiej świadomości", z literatury XX wieku umieścił na niej tylko jedną pozycję - właśnie "Kamienie na szaniec".


Może ma nadzieję, że to jej rozprawy historyczne, bo opowiadań chyba nie pisze, znajdą się na liście kamieni milowych polskiej świadomości? Tylko jakiej i czego? Wystarczy "wyciąć" z tekstu odpowiednie fragmenty i poddać je obróbce z perspektywy "feministycznej historii krytycznej", a w jej świetle można sformułować następujące tezy - pewniki:

1) Kamiński był antysemitą:

"Aleksander Kamiński rozpoczął pisanie książki 1 maja 1943 roku. Tego samego dnia na aryjską stronę wyszli wysłannicy Żydowskiej Organizacji Bojowej z informacją, że żydowscy powstańcy są już wyczerpani i proszą AK o pomoc w wyjściu z getta. Kamiński był jednym z trzech kontaktów Żydowskiej Organizacji Bojowej z komendą AK i tym samym człowiekiem doskonale zorientowanym w sytuacji. Wiedział, że prośba żydowskich bojowników pozostała bez odpowiedzi ze strony AK. Tworzył wielki mit polskiego podziemia, patrząc na płonące getto, o którego powstańcach nie wspomniał w tekście. W wersji powojennej dodał lakoniczny dopisek na ich temat."


2) Bohaterowie "Kamieni na szaniec" to geje, skoro tak "Zośka" wspomina uwolnienie "Rudego":

"Wziął moją rękę w swoją dłoń i trzymał mocno. Mówił: "Tadeusz, ach Tadeusz, gdybyś wiedział...+. Skarżył się na ból i mówił: +Tadeusz, jak rozkosznie, jak przyjemnie...". (...) Jęczał z bólu, jednocześnie mówiąc, jak jest szczęśliwy i jak jest rozkosznie. Na chwilę zasnął. Koło 12 Janek obudził się, zawołał mnie, kazał usiąść obok siebie i uścisnąć serdecznie. Te chwile wynagradzały nam wszystko. Potem opowiadaliśmy sobie nawzajem jeden przez drugiego, a bliskość nasza była dla nas prawdziwą rozkoszą. Wreszcie kazał mi się położyć obok siebie, objął mocno głowę i zasnął (...). Mówił, że już będziemy szczęśliwi, że będziemy wreszcie mieszkać razem, że pojedziemy na wieś, gdzie w lecie spędzaliśmy dwa niezapomniane, szczęśliwe dni. (...) Gdy byliśmy razem przyjemność mu sprawiało, gdy trzymałem go za ręce lub gładziłem ręką po głowie. Rozmowa była wtedy była otwarta, szczera i żaden z nas nie krył wtedy swojej niewysłowionej radości i przyjaźni".

I jeszcze: "Ponieważ rozmawiamy w kulturze homofobicznej, gdzie zakwestionowanie czyjejś heteroseksualnej orientacji nie jest konstatacją, lecz denuncjacją, porównałabym Zośkę i Rudego do Achillesa i Patroklesa, pary legendarnych wojowników".



"Na etos "Kamieni na szaniec" - jak twierdzi E. Janicka - warto spojrzeć analitycznie i zastanowić się, co z niego jest sens kultywować, a co powinno być dla odbiorców przestrogą".




Jak to dobrze - pomyślałem - że Aleksander Kamiński nie żyje i nie czyta takich tekstów. Już się niepokoję, co będzie za kilkadziesiąt lat, jak tacy historycy zaczną tworzyć swoje historie, pełne ideologicznej obsesji. Uważajcie, nie piszcie książek czy artykułów w parach, w związkach tej samej płci, bo za jakiś czas wybitny historyk stwierdzi, że byliście homo-, lesbo-, itp., a jak nie uwzględnicie w swoich rozprawach wątków judaistycznych, to staniecie się antysemitami. Albo na odwrót... piszcie o tym i o tamtym, z tym lub z tamtą. Nie ma to znaczenia. Jakoś dopasuje się do tego odpowiednią interpretację.


Dyskusja w Internecie trwa.


04 kwietnia 2013

Pakiet usług konferencyjno-publikacyjnych, czyli pseudoakademicki tuning



Po co wyższe szkoły prywatne, które nie mają uprawnień do nadawania stopnia naukowego w danej dyscyplinie, organizują konferencje naukowe (oczywiście międzynarodowe (z udziałem trzech "znajomych od kielicha") w hotelu (koniecznie pięć gwiazdek) - w górach, nad jeziorem lub nad morzem, skoro są szkołami zawodowymi? Władze niektórych z nich dlatego tak czynią, bo uważają, że jest to najlepszy wskaźnik na udowodnienie prowadzenia w nich badań naukowych. Nie jest to jednak sprzeczne z ich podstawową funkcją, a więc z kształceniem do zawodu w ramach studiów I i II stopnia? Nie, bowiem Polska Komisja Akredytacyjna wymaga w toku oceny jakości kształcenia zwrócenia uwagi i dokonania oceny działalności naukowej. Eksperci PKA mają zatem oceniać coś, co być nie musi i czym nie są zainteresowani założyciele i władze tych szkół, gdyż nauka, prowadzenie badań musi kosztować, a po co na nią tracić pieniądze?

Wzorem działań rządu, bo przecież przykład zawsze idzie z góry tam, gdzie chodzi o pozór, minimalizację wysiłku a zarazem wzrost korzyści, wykorzystuje się organizowanie konferencji naukowych do dwóch, wzajemnie powiązanych ze sobą, celów - wizerunkowego i komercyjnego. Właściciele tzw. "wsp" sądzą bowiem, że młodzież poszukująca miejsca swoich studiów jest durna. Jak przeczyta na internetowej stronie szkoły informację o organizowanych w niej lub przez jej kadrę konferencjach, albo o tym, w jakich to konferencjach wzięli udział wykładowcy (najlepiej międzynarodowych), to ani chybił, wybierze tę właśnie "wsp" do realizowania aspiracji "edukacyjnych". Po co zatem wydawać kasę na reklamę, skoro można "podrasować" dane o akademickim charakterze szkoły. Oczywiście pseudo akademicki tuning wyraża się w zapewnieniu organizatora, że konferencja będzie miała na celu "wymianę poglądów i doświadczeń związanych z szeroko rozumianymi zagadnieniami w zakresie "X", zaś w centrum zainteresowań stanie się refleksja dotycząca "Y", ale również "Z".

Teraz trzeba pomyśleć o kasie. Nauka nic z takiej konferencji mieć nie będzie, ale właściciel "wsp" powinien. Oto czytam, że studenci pewnej szkoły są nakłaniani do wzięcia udziału w organizowanej przez jej władze międzynarodowej konferencji. Jeśli wezmą w niej udział, a za to zarazem zapłacą, będą zwolnieni z "trudnych" egzaminów. Nie należy jednak pchać się a listę zgłoszeń. To nauczyciele akademiccy wytypują, którzy studenci dostąpią owej łaski. Będą jeszcze musieli za nią zapłacić w ramach tzw. opłaty konferencyjnej np. 100 zł. Dotyczy to także kadr nauczycielskich tej szkoły. Oto pracownicy etatowi i zatrudnieni w ramach umów cywilnoprawnych będą musieli zapłacić 200 zł, pozostali pracownicy naukowi posiadający stopień naukowy co najmniej doktora 250 zł, a jeszcze inni 350 zł.

Już widać, że konferencja musi być "hiciorem". Toż to lepsze od koncertu Stinga czy Bibera! Już widzę te setki zapisujących się do udziału w seminarium czy debacie. Szczególnie studentów, którzy być może wzięliby udział w konferencji, gdyby to im zań zapłacono, ale nie na odwrót.

Organizatorzy wiedzą, że niektórzy nauczyciele akademiccy potrzebują w swoim sprawozdaniu z rocznej działalności wykazać m.in. udział w konferencjach, najlepiej międzynarodowych. Ba, byłoby dobrze, gdyby uczestniczyli w konferencji jako członkowie "komitetu naukowego" konferencji. Nic dziwnego, że w niektórych "komitetach" jest 20 osób. Jeden w nich robi, jak się patrzy, reszta patrzy, jak się robi.

Wszystko to kosztuje. W takim "komitecie", jak w dawnym KC PZPR, umieszcza się tych, którzy wkrótce się odwdzięczą i powołają ich do "komitetu naukowego" konferencji organizowanej miesiąc później przez własną szkołę. Skład jest podobny, chociaż organizator nieco inny. Członkowie "komitetu" mają jednak za zadanie cytować w swoich artykułach fragmenty innych osób z tego grona, najlepiej obcokrajowców, a ci potrafią się im odwdzięczyć.

W konferencji nie trzeba nawet brać udziału, jeśli ktoś chce mieć opublikowany tekst w tomie zbiorowym. Wystarczy, że wpłaci 150 lub 200 zł., a ma zapewniony druk publikacji. Zapewne organizator już umówił się z tzw. "recenzentem", że ten/ta przyjmie każdy tekst do druku. I tak powiększa się "naukawy śmietnik". Tu cennik usług konferencyjno-publikacyjnych jest zróżnicowany. Są takie konferencje, gdzie opłata konferencyjna dla biernego uczestnika wynosi 100 zł, a opłata konferencyjna + publikacja 200 zł. Jeśli ktoś nie chce jechać na konferencję, a zależy mu na publikacji, to płaci 180 zł.

Za drobną opłatą uczestnik może mieć też gwarancje cytowania jego tekstów. Dzięki temu wzrośnie mu indeks H. Jak ktoś ma problem z habilitacją w kraju, nie potrafi nic napisać, to też nie ma sprawy. W niektórych uczelniach w kraju - prywatnych i publicznych (także w uniwersytetach) są dilerzy słowackich docentur. W pakiecie usług, za kilka tysięcy EURO, można mieć wszystko, łącznie z tłumaczeniem streszczeń na język słowacki własnych tekstów. Organizatorzy gwarantują, że nikogo z komisji naukowej nie będzie interesować to, jaki jest rzeczywisty dorobek kandydata. Ważne, by biznes się kręcił.

Tuningowanie "dorobków" trwa... na dobre i na złe.