04 kwietnia 2013

Pakiet usług konferencyjno-publikacyjnych, czyli pseudoakademicki tuning



Po co wyższe szkoły prywatne, które nie mają uprawnień do nadawania stopnia naukowego w danej dyscyplinie, organizują konferencje naukowe (oczywiście międzynarodowe (z udziałem trzech "znajomych od kielicha") w hotelu (koniecznie pięć gwiazdek) - w górach, nad jeziorem lub nad morzem, skoro są szkołami zawodowymi? Władze niektórych z nich dlatego tak czynią, bo uważają, że jest to najlepszy wskaźnik na udowodnienie prowadzenia w nich badań naukowych. Nie jest to jednak sprzeczne z ich podstawową funkcją, a więc z kształceniem do zawodu w ramach studiów I i II stopnia? Nie, bowiem Polska Komisja Akredytacyjna wymaga w toku oceny jakości kształcenia zwrócenia uwagi i dokonania oceny działalności naukowej. Eksperci PKA mają zatem oceniać coś, co być nie musi i czym nie są zainteresowani założyciele i władze tych szkół, gdyż nauka, prowadzenie badań musi kosztować, a po co na nią tracić pieniądze?

Wzorem działań rządu, bo przecież przykład zawsze idzie z góry tam, gdzie chodzi o pozór, minimalizację wysiłku a zarazem wzrost korzyści, wykorzystuje się organizowanie konferencji naukowych do dwóch, wzajemnie powiązanych ze sobą, celów - wizerunkowego i komercyjnego. Właściciele tzw. "wsp" sądzą bowiem, że młodzież poszukująca miejsca swoich studiów jest durna. Jak przeczyta na internetowej stronie szkoły informację o organizowanych w niej lub przez jej kadrę konferencjach, albo o tym, w jakich to konferencjach wzięli udział wykładowcy (najlepiej międzynarodowych), to ani chybił, wybierze tę właśnie "wsp" do realizowania aspiracji "edukacyjnych". Po co zatem wydawać kasę na reklamę, skoro można "podrasować" dane o akademickim charakterze szkoły. Oczywiście pseudo akademicki tuning wyraża się w zapewnieniu organizatora, że konferencja będzie miała na celu "wymianę poglądów i doświadczeń związanych z szeroko rozumianymi zagadnieniami w zakresie "X", zaś w centrum zainteresowań stanie się refleksja dotycząca "Y", ale również "Z".

Teraz trzeba pomyśleć o kasie. Nauka nic z takiej konferencji mieć nie będzie, ale właściciel "wsp" powinien. Oto czytam, że studenci pewnej szkoły są nakłaniani do wzięcia udziału w organizowanej przez jej władze międzynarodowej konferencji. Jeśli wezmą w niej udział, a za to zarazem zapłacą, będą zwolnieni z "trudnych" egzaminów. Nie należy jednak pchać się a listę zgłoszeń. To nauczyciele akademiccy wytypują, którzy studenci dostąpią owej łaski. Będą jeszcze musieli za nią zapłacić w ramach tzw. opłaty konferencyjnej np. 100 zł. Dotyczy to także kadr nauczycielskich tej szkoły. Oto pracownicy etatowi i zatrudnieni w ramach umów cywilnoprawnych będą musieli zapłacić 200 zł, pozostali pracownicy naukowi posiadający stopień naukowy co najmniej doktora 250 zł, a jeszcze inni 350 zł.

Już widać, że konferencja musi być "hiciorem". Toż to lepsze od koncertu Stinga czy Bibera! Już widzę te setki zapisujących się do udziału w seminarium czy debacie. Szczególnie studentów, którzy być może wzięliby udział w konferencji, gdyby to im zań zapłacono, ale nie na odwrót.

Organizatorzy wiedzą, że niektórzy nauczyciele akademiccy potrzebują w swoim sprawozdaniu z rocznej działalności wykazać m.in. udział w konferencjach, najlepiej międzynarodowych. Ba, byłoby dobrze, gdyby uczestniczyli w konferencji jako członkowie "komitetu naukowego" konferencji. Nic dziwnego, że w niektórych "komitetach" jest 20 osób. Jeden w nich robi, jak się patrzy, reszta patrzy, jak się robi.

Wszystko to kosztuje. W takim "komitecie", jak w dawnym KC PZPR, umieszcza się tych, którzy wkrótce się odwdzięczą i powołają ich do "komitetu naukowego" konferencji organizowanej miesiąc później przez własną szkołę. Skład jest podobny, chociaż organizator nieco inny. Członkowie "komitetu" mają jednak za zadanie cytować w swoich artykułach fragmenty innych osób z tego grona, najlepiej obcokrajowców, a ci potrafią się im odwdzięczyć.

W konferencji nie trzeba nawet brać udziału, jeśli ktoś chce mieć opublikowany tekst w tomie zbiorowym. Wystarczy, że wpłaci 150 lub 200 zł., a ma zapewniony druk publikacji. Zapewne organizator już umówił się z tzw. "recenzentem", że ten/ta przyjmie każdy tekst do druku. I tak powiększa się "naukawy śmietnik". Tu cennik usług konferencyjno-publikacyjnych jest zróżnicowany. Są takie konferencje, gdzie opłata konferencyjna dla biernego uczestnika wynosi 100 zł, a opłata konferencyjna + publikacja 200 zł. Jeśli ktoś nie chce jechać na konferencję, a zależy mu na publikacji, to płaci 180 zł.

Za drobną opłatą uczestnik może mieć też gwarancje cytowania jego tekstów. Dzięki temu wzrośnie mu indeks H. Jak ktoś ma problem z habilitacją w kraju, nie potrafi nic napisać, to też nie ma sprawy. W niektórych uczelniach w kraju - prywatnych i publicznych (także w uniwersytetach) są dilerzy słowackich docentur. W pakiecie usług, za kilka tysięcy EURO, można mieć wszystko, łącznie z tłumaczeniem streszczeń na język słowacki własnych tekstów. Organizatorzy gwarantują, że nikogo z komisji naukowej nie będzie interesować to, jaki jest rzeczywisty dorobek kandydata. Ważne, by biznes się kręcił.

Tuningowanie "dorobków" trwa... na dobre i na złe.