08 marca 2012

Spotkanie władz Polskiej Akademii Nauk z przewodniczącymi komitetów naukowych w sali nieco „krzywych luster”

W dn. 7 marca 2012 r. odbyło się spotkanie władz Polskiej Akademii Nauk - reprezentowanych przez jej prezesa - prof. Michała Kleibera i wiceprezes Mirosławę Marody – z przewodniczącymi wszystkich komitetów naukowych i problemowych PAN. Debatę otworzył prof. Michał Kleiber, który poinformował nas, że w strukturze PAN działa 95 komitetów naukowych i 16 komitetów problemowych. Podkreślił to, o czym zawsze mówią nam politycy, że:

- jesteśmy niezwykle ważnym, trwałym elementem życia naukowego i nauki w III RP,

- nie wszystkie komitety naukowe działały dotychczas w sposób optymalny;

- były już w ub. roku, w ramach projektowanych reform B. Kudryckiej pomysły polityków, by ograniczyć liczbę komitetów naukowych do 30, a także, by ich składy i struktura były ustanawiane przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego (sic!) oraz by przewodniczącymi komitetów nie były osoby po przekroczeniu określonego wieku życia.

Na szczęście władzom PAN udało się obronić działalność społeczną naukowców, które w czasie prac rządu nad nowelizacją Ustawy o PAN nie zgodziły się na powyższe ograniczenia i interwencjonizm państwowy. Przyznam szczerze, że nie śledziłem tych procesów w czasie konstruowanego w minionych dwóch latach prawa w naszym kraju, ale jestem zdumiony tym, jak powracają w mentalności i legislacji władz państwowych socjotechniki władzy autorytarnej, które – na co wskazywaliśmy w toku spotkania - udzieliły się też kierownictwu PAN. Jak stwierdził Prezes PAN – w ramach reformy nauki i szkolnictwa wyższego, w tym także Akademii, coś zmieniło się na dobre i na złe. Udało się zachować autonomię komitetów naukowych. Nie wiem, czy to jest zaletą, bo i cóż to za łaska, że władze pozwalają naukowcom w państwie demokratycznym zrzeszać się i działać społecznie? To już jest tak źle w tym państwie, że grozi nam jakiś remake? Czego?

Prezes jednak scedował prowadzenie całej debaty na swoją prawą rękę, jaką jest wiceprezeska PAN prof. Mirosława Marody. Jej wprowadzenie do debaty było z jednej strony rzeczowe, ale także i krytyczne wobec naukowców, którzy w jakiejś mierze zawiedli oczekiwania władz PAN, nie dostosowując się do obowiązujących już regulacji prawnych. Zacznijmy od danych statystycznych, bo te jednak ilustrują pewne zjawiska i tendencje. Przytaczam je za panią wiceprezes.

Analiza wyborów do komitetów naukowych PAN (o wyborach do Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN pisałem w: http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/12/komitet-nauk-pedagogicznych-polskiej.html):

Niepokojące jest to, że w wyborach miała miejsce bardzo niska frekwencja. Uprawnionych do głosowania było ogółem 11690 samodzielnych pracowników wszystkich nauk, zaś głosowało jedynie 4.111 (35%)! Jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że w niektórych komitetach naukowych I Wydziału Nauk Humanistycznych i Społecznych, gdzie jest także Komitet Nauk Pedagogicznych, wystarczyły zaledwie 3 głosy, by stać się ich członkiem, Górną granicę w tych wyborach wyznaczała średnio liczba 22 głosujących na danego kandydata. Najniższą frekwencję wyborczą (20%) odnotowały w tym Wydziale - Komitet Nauk Historycznych i Komitet Nauk Prawnych. Najwyższa frekwencja wyborcza miała miejsce w Komitecie Nauk Teologicznych, wynosząc 78%. Nasz Komitet miał bardzo wysoką frekwencję, choć ta w statystykach pani wiceprezes w ogóle się nie pojawiła. Jaki jest skład komitetów naszego Wydziału? Otóż zostało wybranych do wszystkich, 24 komitetów nauk I Wydziału 905 naukowców, z czego zaledwie 231 stanowią kobiety. Wśród nich członkami PAN jest 69 profesorów. Na specjalistów wybrano łącznie 285 osób. Do komitetów wybrano łącznie ok. 30% nowych członków. Większość w naszym Wydziale, bo 15 profesorów, stanowią nowo wybrani przewodniczący komitetów naukowych. Reprezentowane są w 95 komitetach wszystkie ośrodki akademickie, z czego najwięcej członków pochodzi z Warszawy (40 członków), Krakowa (16), Poznania (14), Gdańska (7) i Łodzi (5).

Oczywiście, możemy zastanawiać się nad powodami takich a nie innych zmian, jakie nastąpiły w tym procesie. Moim zdaniem, wskaźnik 30% nowych członków jest zgodny z tendencją, na jaką wskazują badacze struktur społecznych, stowarzyszeń i organizacji, jako naturalny. Natomiast niepokój może budzić niska frekwencja, bo może ona – moim zdaniem - świadczyć albo o dezintegracji środowisk naukowych, braku więzi między ich członkami, albo o złej organizacji wyborów (niedostateczna komunikacja, błędne listy, zły system wyborczy, który zamiast list wyborczych oferował wyborcom jedynie możliwość podania nazwisk maksymalnie 10 kandydatów), albo o zaniku czy spadku zainteresowania aktywności społecznej w sytuacji nasilającej się rywalizacji w nauce, o środki na jej finansowanie itp.

Dopiero w trakcie zadawania pani M. Marody pytań okazywało się, że powody mogą tkwić w wielu jeszcze innych czynnikach, jak np.:

- w obniżeniu przez władze Akademii rangi przewodniczącego komitetu naukowego, który jeszcze do minionej kadencji był członkiem Wydziału PAN, a obecnie nim nie jest i nie ma de facto na nic wpływu, ani też w niczym, co wiąże się z działalnością własnego Wydziału, nie uczestniczy, bo nie ma do tego prawa. Tym samym komitety naukowe zostały odcięte od struktur Akademii;

- w radykalnym osłabieniu możliwości działania komitetów naukowych w państwie, skoro nie dysponują one żadnym budżetem na finansowanie swoich statutowych działań. Jedyne, co jest finansowane, to posiedzenia członków komitetów i ich prezydiów oraz niezwykle skromnie, na poziomie poniżej jakiejkolwiek granicy kulturowej - wydawane przez nie czasopisma. Wiele z nich przestało istnieć właśnie z powodu braku funduszy.

- zbyt daleko posunięta centralizacja Akademii, która sprowadza się do: z jednej strony ustawowego określenia bardzo szerokiego zakresu możliwych działań komitetów naukowych, a z drugiej strony do traktowania ich - jak powiedział jeden z przewodniczących – „jak małych dzieci, którym się nie ufa, które się nieustannie kontroluje i rości od nich aktywność, bez m.in. finansowego wsparcia.

Wypowiedź pani wiceprezes już na samym początku tego spotkania w duchu wysoce formalistycznym, bo ostrzegającym nas – przewodniczących przed czekającą komitety kontrolą NIK-u wywołała nie tylko uśmiech, ale i wątpliwość, czy aby nie nastąpiło skonfrontowanie ról władz Akademii ze społecznym ruchem intelektualnym członków komitetów, ale i wielu naukowców współpracujących z nimi od szeregu lat. Poinformowano nas, że władze państwowe zamierzają kontrolować i już to czynią, zgodność dokumentów działalności komitetów naukowych z ustanowionym prawem (np. Ustawą o PAN, uchwałami władz PAN), W tle była sugestia, że jak komitety nie będą działały zgodnie z obowiązującym je prawem, to będą mogły być rozwiązywane, a przecież władzom państwowym tylko o to chodzi, by zlikwidować PAN w ogóle, lub co najmniej ograniczyć liczbę jego komitetów naukowych. Wypowiedź zabrzmiała groźnie: „Kancelaria Premiera kwestionuje tryb wyborów w niektórych komitetach i będzie sprawdzać, czy regulaminy naszej działalności
są zgodne z prawem”. Mało tego, nam nie wolno pisać w planach działania, że zamierzamy opracować jakąś strategię, gdyż to pojęcie jest zarezerwowane tylko i wyłącznie dla rządu. My możemy co najwyżej opracowywać projekt strategii… . Śmieszne. I tyle. Inaczej nie można tego skomentować, jak tylko światem Mrożka, który powraca na scenę akademickiego życia.

Uchwały komitetów są nieważne, jeśli nie został zatwierdzony przez władze PAN Regulamin ich działalności. Do dnia dzisiejszego na 24 komitety z Wydziału I zostały już przedłożone do zatwierdzenia regulaminy 12 z nich (w tym naszego Komitetu), w tym 8 powinno wprowadzić poprawki, a tylko jeden jest już zatwierdzony. Pozostałe są w trakcie analiz prawnych.

Zdaniem pani wiceprezes przekazany komitetom szablon regulaminu miał być jedynie pomocą do ich konstruowania, by uwzględnione w nim zostały najistotniejsze kwestie. Komitety mogą jednak wprowadzać własne ich konstrukcje, byle tylko wszystkie zapisy były zgodne z prawem. Dowiedziałem się na ten przykład, że możemy ustalić w ramach swojego regulaminu tryb wyboru Honorowego Członka, co uważam za niezwykle stosowne, gdyż tym samym moglibyśmy zatroszczyć się o dożywotnie członkostwo np. dla najbardziej zasłużonych dla pedagogiki jej nestorów czy b. przewodniczących. Powinniśmy zatem wprowadzić taki zapis do regulaminu własnej działalności.

Wybierani do komitetów naukowych w czasie posiedzeń wyborczych specjaliści nie powinni być tymi, którzy kandydowali do komitetu, gdyż byłoby to sprzeczne z zasadą wyborów. Nie po to wprowadzono zapis w Ustawie o PAN, by można było włączać do prac komitetów naukowych tzw. specjalistów na zasadzie uzupełnienia składu o tych, którzy się do niego nie dostali w ramach tajnych wyborów. Profesorowie pytali jednak – to, spośród kogo mieliby rekrutować owych specjalistów, jak nie z własnego środowiska? Nie ma odpowiedzi na to pytanie. Być może mieliby nimi być np. politycy, przedstawiciele gospodarki itp.? Tylko, po co? – pytali przewodniczący komitetów naukowych. My wiemy, co i jak chcemy realizować.

Największy zatem spór wywołała kwestia wyborów wspomnianych specjalistów oraz struktury organizacyjnej komitetów naukowych. Wiceprezes PAN prof. M. Marody podała nam definicje – sekcji, komisji i zespołów, zgodnie z którymi składy będą zatwierdzane przez władze PAN. Tu dopiero okazał się widoczny jak na dłoni autorytarny centralizm. Władze PAN nie mają co robić, tylko będą zatwierdzać składy wyłanianych w komitetach struktur, by… nie znalazły się w nich niepowołane osoby. Podaję te kuriozalne – z mojego punktu widzenia – definicje, bo przecież doskonale wiemy, że wszystko w tym zakresie jest tylko i wyłącznie kwestią umowy społecznej, a nie odgórnej decyzji w odniesieniu do ciał społecznych w polskiej nauce.

Sekcja jest przeznaczona dla stałych ciał komitetów, w sytuacjach wymagających podjęcia specyficznych zadań w ramach subdyscypliny naukowej
Komisja – jest dla stałych ciał komitetów, które są powoływane spośród członków komitetu celem realizacji powtarzających się cyklicznie zadań np. komisja ds. nagród, komisja ds. wyborów itp.

Zespoły – powoływane są na określony czas do realizacji określonych zadań, które wymagają ich zdefiniowania i określenia ich finalnych produktów. Tu dopuszcza się możliwość kooptacji osób spoza członków komitetu naukowego, które jednak z tego tytułu nie zyskują statusu członka komitetu. W świetle art. 36 ustawy o PAN, to są struktury zadaniowe, które nie mogą odpowiadać towarzystwom naukowym czy zespołom badawczym, ale są to ciała opiniodawcze, inicjujące i upowszechniające osiągnięcia naukowe danej dyscypliny.

Jak się okazuje, organ PAN może nałożyć na komitet naukowy – zgodnie z art. 36.ust.3. zadanie związane z dokonaniem oceny rozwoju dyscypliny naukowej. Zdaniem prof. M. Marody warto, by komitety podjęły się tego zadania, zakreślając nawet „białe plamy” na mapie własnej dyscypliny naukowej.

Konieczna jest też w pracach komitetów systematyczna aktualizacja danych na stronie internetowej PAN. Zgodnie z art.36.ust.2. każdy z komitetów naukowych zostanie oceniony jesienią 2013 r. Władze Pan opracują jednak kryteria tej oceny, żeby były one względnie jednolite dla wszystkich jednostek. Jak zaznaczyła wiceprezes PAN – na pewno ocenie będzie podlegać poziom realizacji ustawowych zadań komitetów. Niezwykle ważne jest to, by głos komitetów naukowych był słyszalny, doniosły, znaczący, przyczyniając się zarazem do prestiżu naukowego PAN.

Dyskusja nad tymi kwestiami była niezwykle gorąca. Zadający pytania lub komentujący wypowiedź prof. M. Marody podnosili następujące kwestie:

- konieczne jest ujednolicenie trybu wyborczego do komitetów naukowych i problemowych PAN. Nie może być tak, że do komitetów naukowych wybierano ich członków w tajnych i powszechnych wyborach, natomiast do komitetów problemowych dziekani zgłaszali „swoich” kandydatów. Źle to świadczy o władzach PAN, które stworzyły pozaustawową ścieżkę dostępu do członkostwa w komitetach problemowych PAN z pominięciem opinii środowisk naukowych.

- zadziwiający był w trybie wyborczym obowiązek wpisania przez wyborców maksymalnie 10 nazwisk kandydatów. To nie jest demokratyczna procedura, gdyż wyborcy powinni mieć prawo podkreślania lub skreślania na wydrukowanych listach wyborczych;

- skandaliczny jest formalizm w działaniach władz PAN w stosunku do komitetów naukowych. Narusza to ich autonomię. Nonsensowne jest tworzenie kolejnych dokumentów, biurokratycznych wymogów, które w niczym nie służą jakości pracy komitetów, a są jedynie wygodnym zabiegiem pozyskiwania danych przez władze PAN do oceny ich działalności. Kręcimy się wokół własnej osi, produkując papiery dla czynników władzy. Zapomina się o tym, że działalność komitetów naukowych ma charakter społeczny, traktując ich członków jak „małe dzieci”, które nieustannie należy kontrolować. To jest niepoważne. Z jakiego to tytułu aktywność społeczną władze usiłują obciążać coraz większymi obowiązkami i zwiększając w stosunku do naukowców poziom kontroli ich pracy, standaryzacji, zabierając im tym samym czas na prowadzenie własnych badan naukowych, a nie dostrzegając społecznego zaangażowania. Przewodniczącego komitetu traktuje się jak dystrybutora dokumentów, a nie podmiot, który ma skupić się na integracji własnego środowiska naukowego wokół najważniejszych spraw dla reprezentowanej dyscypliny naukowej. Przewodniczący komitetów protestują przeciwko takim procedurom;

- władze PAN wysyłają sprzeczne sygnały. Z jednej strony upominają się o działania integrujące naukowców w i przy poszczególnych komitetach, a z drugiej strony zabraniają włączania osób, które nie są członkami komitetów naukowych;

- PAN nie ma żadnej polityki wobec czasopism, które są wydawane przez poszczególne komitety naukowe. Nie dokonuje ich oceny, bo ta – jak mówiła prof. M. Marody - powinna mieć miejsce w strukturze każdego komitetu, by zachować w tym względzie jego autonomię. PAN nie ma jednak środków finansowych na wydawanie czasopism naukowych. Pojawia się zatem propozycja, by najstarsze czasopisma PAN poddać digitalizacji tak, by były dostępne w Internecie. Redakcje pozostałych będą musiały jakoś sobie poradzić z pozyskiwaniem pieniędzy na ich wydawanie, gdyż PAN ma bardzo niski budżet na to zadanie, przy tylu komitetach naukowych. Tymczasem finansowane jest wydawanie przynajmniej jednego tytułu każdego z komitetów. Moim zdaniem, powinniśmy przygotować uzasadnienia merytoryczne i finansowe do objęcia przez PAN inne jeszcze czasopisma pedagogiczne z zapewnieniem im środków poza PAN.


Pani wiceprezes odpierając nasze zarzuty stwierdziła, że jej osobiście taki poziom biurokratyzacji nie jest do niczego potrzebny, gdyż tez wolałaby mieć mniej pracy, ale musi traktować swoją rolę jak urzędnik państwowy. No cóż, mogliśmy tylko wyrazić współczucie z tego powodu. My jednak nie zamierzamy traktować swojej służby w kategoriach submisji wobec powyższych oczekiwań władz tym bardziej, gdy poinformowano nas, że rząd wcale nie czeka na nasza pracę. Najchętniej by nas rozwiązano, a zatem lepiej, żebyśmy byli uważni w tym co czynimy.

Ucieszyła mnie natomiast opinia pani wiceprezes, że w nowych okolicznościach prawnych naszej działalności musimy uczynić wszystko, co możliwe, by nie wylać przysłowiowego dziecka z kąpielą, a zatem by ocalić wszystkie te inicjatywy i grupy, które działały w poprzedniej kadencji na nieco innych zasadach prawnych. Tym samym rozumiem, że możemy spokojnie prowadzić pod patronatem Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN nasze zespoły i powoływać nowe, nawet doraźne, których członkami – choć bez statusu członków KNP PAN – mogą być zainteresowani aktywnością i współpracą naukowcy!


Zdaniem władz PAN komitety naukowe mają w sytuacji nędzy finansowej uruchamiać „mądre głowy”, które postrzegają realia i mimo to podejmą się działań na rzecz podnoszenia na coraz wyższy poziom prestiżu własnej dyscypliny naukowej i jej środowiska.

Na jaki rodzaj działalności komitetów naukowych są gwarantowane środki budżetowe? Na wydawanie czasopism, publikacji zwartych, organizację konferencji naukowych i ekspertyzy. Jeśli jednak spojrzymy na wydatkowane na te cele środki w 2011 r., to największą część pochłania wydawanie czasopism (ok. 472 tys. zł) i organizacja konferencji oraz posiedzeń komitetów naukowych (215 tys. zł). Na pozostałe zadania są dosłownie grosze – na publikacje zwarte wszystkich komitetów ok. 29 tys. zł; na ekspertyzy 25 tys. zł., a na inne zadania tylko 3 tys. zł. Mimo tej mizerii finansowej okazało się, że komitety nie wydały środków, jakie były ujęte w planie budżetowym. Trzeba było oddać do budżetu ok. 500 tys. zł. To oznacza, że te komitety, które ubiegały się o dofinasowanie określonego zadania i otrzymały negatywną opinię, powinny odwoływać się od niej, gdyż pod koniec roku zawsze zostają jakieś środki, które można by było na nie przeznaczyć.

Spotkanie z przewodniczącymi komitetów naukowych i problemowych odbywało się w Sali Lustrzanej Pałacu Staszica w Warszawie. Niektóre „lustra” były krzywe.

07 marca 2012

Kolejna habilitacja z "Gdańskiej szkoły pedagogiki krytycznej"


W ub. tygodniu środowisko pedagogów pozyskało kolejną doktor habilitowaną z zespołu "Gdańskiej szkoły pedagogiki krytycznej" - panią Małgorzatę Lewartowską-Zychowicz, adiunkt w Instytucie Pedagogiki Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego, która przeprowadziła postępowanie habilitacyjne (w tym kolokwium i wykład habilitacyjny) na podstawie dorobku naukowego oraz dysertacji pt. Homo liberalis jako projekt edukacyjny. Od emancypacji do funkcjonalności (Kraków: IMPULS 2011).

Jej rozprawa habilitacyjna zarówno wnosi znaczący wkład do badań podstawowych w pedagogice ogólnej, cechując się zaraazem erudycją oraz głęboko refleksyjną i krytyczną rekonstrukcją liberalnej doktryny w polityce oświatowej. Na szczególną uwagę zasługuje wyjątkowa trafność wykorzystanych do własnych analiz teorii socjologicznych, psychologicznych i politologicznych, w tym poświęconych dziejom idei i myśli politycznej, dobrze osadzonych w historii, których (w mniejszym lub większym stopniu) aplikacja w polityce oświatowej w konfrontacji z polityką władzy skutkuje często sprzecznościami i nieefektywnością. Dekonstruuje przesłanki polityki oświatowej w kraju.

Jest to rozprawa o wysokich walorach intelektualnych, sprawiająca wymagającemu i dobrze osadzonemu w dyskursach współczesnych nauk społecznych czytelnikowi ogromną satysfakcję. Na uwagę zasługuje spójność myślenia, komparatystyczna analiza i umiejętność dokonywania syntez.
M. Lewartowska-Zychowicz badała, jakie założenia sprzyjają transponowaniu polityki emancypacyjnej uosabianej przez model homo politicus w rynkową politykę tożsamości, a które zachodzą w liberalnym dyskursie i uruchamiają rekonstrukcje liberalnych praktyk edukacyjnych.(s. 79)

Przyjęte przez autorkę ramy kategorialne pozwoliły na zdyscyplinowaną intelektualnie pracę, co zaowocowało bardzo dobrym efektem. Autorka tej dysertacji nie zajmuje się bowiem wszystkim, co może być kojarzone z liberalizmem, ale czyni przedmiotem namysłu - jej zdaniem - najgłębsze jego struktury ideowe, które wiążą się z definiowaniem (…) indywiduum – wolności jednostkowej, ujmowanej jako kategoria definiująca indywiduum i równocześnie jako jednostkowe i społeczne zadanie rozwojowe, mające owocować narodzinami homo liberalis – autonomicznej i odpowiedzialnej jednostki kreującej los i świat wokół siebie.(s. 82)

Co ważne, Autorka tej rozprawy pracowała przede wszystkim z tekstami źródłowymi, a nie jedynie wobec nich wtórnymi, by wartościowa poznawczo była analiza kluczowych kategorii pojęciowych i prowadzonych w humanistyce sporów ideowych. Chociaż jej zamiarem nie było prowadzenie sporu z współczesną, neokonserwatywną ortodoksją, której przedstawiciele posługują się liberalizmem w wypaczony dla jego rzeczywistych przesłanek sposób (by wygrywać swoje ideologiczne wojny wbrew prawdzie, a dla realizacji ściśle politycznych celów), to jednak jest się do czego odwołać, bo przywołuje właściwe jego źródła. Przytoczone poglądy J. Locke’a , T. Hobbsa, J. Milla, czy Monteskiusza powinny wykluczyć demagogiczne szermowanie przez propagandystów ortodoksyjnej prawicy, że istotą liberalizmu jest możność czynienia tego, co się komu podoba. Oczywiście, tych treści w tej książce nie dostrzegą, bo i ona w całości jest zagrożeniem dla ich populistycznych w sferze publicznej debat na temat edukacji.

Wydobycie jednak - mających miejsce w dotychczasowej, a często dość powierzchownej recepcji dzieł chociażby J. Deweya - uproszczeń, pozwala na przeciwstawienie jego poglądów temu, co niesłusznie jest mu przypisywane przez oponentów liberalizmu amerykańskiego. Interesująca jest też w tej rozprawie linia argumentacji ewolucyjnego zmieniania się liberalnej antropologii z doktryny filozoficzno-politycznej w teorię wymiany ekonomicznej, choć w moim przekonaniu nie jest tak, że ta ostatnia zastąpiła i całkiem wyparła tę pierwszą, tylko w czasach gospodarki wolnorynkowej w różnych dziedzinach życia i funkcjonowania także edukacji odzyskuje na sile lub dominacji raz jedna, a innym razem druga. To jednak wymagałoby zbadania dyskursu liberalnego w czasach nam współczesnych.

Interesująca jest w książce M. Lewartowskiej-Zychowicz analiza porównawcza francuskich i brytyjskich szkół filozofii edukacji, a ich odczytanie podporządkowane zostało wybranym problemom, w tym temu, jakie są różnice w podejściu do stanowienia celów liberalnej edukacji, kształtowania dojrzałości moralnej czy wiązania teorii liberalnej indywidualizmu jednostki z jej moralnym zobowiązaniem angażowania się na rzecz wspólnoty.

Ma tu miejsce próba wykazania, że w dziejach myśli pedagogicznej doszło do przejścia od umocowania doktryn, teorii, filozofii pedagogicznych i praktyk edukacyjnych na fundamentach liberalizmu do pedagogiki i jej edukacji konstruującej tożsamość funkcjonalną jednostki wobec zastanego porządku społeczno-politycznego i gospodarczego, którego wyrazem jest model tożsamości homo oeconomicus – jak sama stwierdza – pozbawiony (…) klasyczno-liberalnego związku z tożsamością homo politicus.

W moim przekonaniu jedna pedagogia nie wykluczyła i nie wyklucza drugiej, co nie oznacza – i tu zgadzam się z autorką tej pracy – że mamy obecnie do czynienia z przewagą projektu zapośredniczonej wolności jednostkowej w tożsamości homo oeconomicus. Każdy, kto czytał książkę Eugenii Potulickiej i Joanny Rutkowiak pt. Neoliberalne uwikłania edukacji (Kraków: IMUPLS 2010) uzyska w pracy Małgorzaty Lewartowskiej-Zychowicz jej dopełnienie o zupełnie nowe aspekty przemian w neoliberalnym dyskursie edukacyjnym.

06 marca 2012

Za co niektórzy tak nie cierpią pedagogiki humanistycznej Janusza Korczaka?

Właśnie wróciłem z Poznania, gdzie odbywała się na Wydziale Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu Adama Mickiewicza znakomita konferencja międzynarodowa poświęcona życiu i twórczości charyzmatycznej postaci w dziejach polskiej pedagogiki, jaką jest niewątpliwie Janusz Korczak. Kiedy przed 4 laty lubelscy naukowcy prowadzili wśród studiujących na UMCS badania na temat ich autorytetów, to właśnie ten pedagog wraz z Janem Pawłem II byli jedynymi postaciami, jakie wymieniali z imienia prawie wszyscy respondenci. O pozostałych autorytetach wypowiadali się w kategoriach ról społecznych - nauczyciel, rodzic, aktor itp.

W związku z kolejną rocznicą śmierci Starego Doktora obchodzimy ten rok jako Rok Janusza Korczaka. Z tego też powodu uczestnikiem debaty był Rzecznik Praw Dziecka - Marek Michalak, który nie tylko zaszczycił ją swoją obecnością, ale aktywnie był razem z nami od otwarcia obrad aż po ich zamknięcie. Także w gmachu Wydziału Nauk Społecznych UAM miało miejsce uroczyste odsłonięcie tablicy pamiątkowej poświęconej Januszowi Korczakowi. W pobliskim holu zostały wywieszone na specjalnych banerach wybrane myśli Korczaka.


Mogłoby się wydawać, że w takich okolicznościach będzie ckliwie, sentymentalnie, martyrologicznie czy pompatycznie, a tymczasem całodniowa debata była niejako "z udziałem" Korczaka dzięki przywoływanym z jego rozpraw, pism, esejów czy opowiadań ideom, które w niczym nie straciły na swojej aktualności. Gdyby żył i mógł być z nami ten, któremu zawdzięczamy wpisujące się w prawa, obyczaje, ale i praktyki wychowawcze kategorie godności dziecka i wartości okresu dzieciństwa, to wcale nie czułby się wyobcowany, słuchając kolejnych referatów. Było kogo i o czym słuchać, bowiem:

prof. Jadwiga Bińczycka mówiła o sensie spotkań z Korczakiem; dr Olga Medvedeva-Nathoo - autorka wyjątkowej i pięknie wydanej przez UAM na tę okoliczność książki pt. Oby im życie łatwiejsze było.... O Januszu Korczaku i jego wychowanku (Poznań, 2012) referowała temat: Korczak oczami jego uczniów; prof. Barbara Smolińska-Theiss mówiła o Pamiętniku Korczaka z getta i jego pedagogicznym przesłaniu; dr Zbigniew Rudnicki zaprezentował swoje odczytanie niezwyczajnej zwyczajności Janusza Korczaka w świetle jego pamiętnika, zaś prof. Anna. M. Kindler mówiła o dzieciństwie XXI wieku z perspektywy Ameryki Północnej.

W drugiej części obrad: prof. Wiesław Theiss poruszył wszystkich analizą sytuacji dzieci wojny wraz z towarzyszącymi w ich życiu jej skutkami. Prof. Ewa Jarosz omówiła współczesną koncepcję uczestnictwa społecznego dzieci w kontekście korczakowskiego dziedzictwa jego myśli i praktyk wychowawczych. Prof. Hanna Krauze-Sikorska podzieliła się analizą sytuacji dziecka w świecie (ir)racjonalnych dorosłych, zwracając szczególnie uwagę na prawo dziecka do godności, szacunku i by było czym, jest. Całość zamknął referat dr Edyty Głowackiej-Sobiech o Januszu Korczaku jako charyzmatycznym przywódcy młodzieży i rzeczniku praw dziecka.

Tak, jak w czasach jego ofiarnej służby i pedagogicznej misji, mówimy o sytuacji dziecka XXI wieku, które doświadcza głodu, wykluczenia, wojny (niemalże codziennie relacjonowanej w mediach), nietolerancji, ograniczonego dostępu do edukacji i wiedzy, seksualizacji dzieciństwa, rozpadu rodziny, deficytu uczuć, zaniedbywania jego potrzeb ze strony dorosłych itp.

Za co niektórzy tak nie cierpią pedagogiki humanistycznej Janusza Korczaka? Przede wszystkim za jej umocnienie w praktyce opiekuńczo-wychowawczej i uwydatnienie jej sensu oraz kulturowego przesłania językiem zrozumiałym dla wszystkich. Krytycy korczakowskiej pedagogii mają za złe, że jej twórcy udało się stworzyć symetryczną wspólnotę dorosłych z dziećmi, toteż nie można już o idei wychowania dialogicznego, partnerskiego pisać jako o utopii, nonsensownej idei czy irracjonalnej mrzonce. Korczak wytrącił swoją twórczością i życiem wszystkim oponentom humanizmu argumenty przeciwko traktowaniu dziecka jak człowieka, gdyż takie podejście skutkuje tylko i wyłącznie moralnemu złu, cywilizacyjnej katastrofie, upadkowi kultury i wzrostowi przestępczości. Niestety, nie mogą darować Staremu Doktorowi, że w swoich pismach udokumentował negatywne skutki m.in.:

- lekceważenia i okazywania przez dorosłych nieufności dziecku;

- bezradności i zależności dziecka od dorosłych;

- niereagowania dorosłych na formy negatywnych zachowań dziecka i ich zaburzenia;

- okrucieństwa i przemocy wobec dziecka;

- chorego społeczeństwa i ustroju.

Praktyczna pedagogika Korczaka jest najlepiej udokumentowanym podejściem pedagogicznym do wychowwania, gdyż realnym i możliwym w niesprzyjającym mu czasie i świecie. Jak trafnie scharakteryzował jego istotę prof. Stefan Wołoszyn, ten sposób wychowania - opowiada się w procesie wychowawczym „po stronie dziecka”, jego ludzkiej godności i jego praw do pełnego osobowego (duchowego) rozwoju przeciw wszelkiej pedagogii autorytarnej, pedagogii represji i przymusu, pedagogii zniewalania i manipulowania dzieckiem w imię rzekomo „jego dobra”, ale określanego odgórnie przez świat dorosłych.

Przeczytajcie genialny, a przetłumaczony na kilkadziesiąt języków świata, esej: "Jak kochać dziecko" i "Prawo dziecka do szacunku". Po tej lekturze zapragniecie wiedzieć więcej o tym, jak być z dzieckiem, dla dziecka, nie rezygnując z własnej racjonalności, mądrości życia i samorealizacji.

(foto: Tablica pamiątkowa w UAM oraz sala obrad w czasie konferencji)

02 marca 2012

Jak MEN i MNiSW prowadzą do katastrofy kulturowej i intelektualnej polskiego społeczeństwa


Polskie społeczeństwo musi jeszcze doświadczyć wielu rozczarowań, kryzysów, by nie tylko uświadomić sobie manipulacje, jakimi posługuje się władza resortu edukacji, by wprowadzić politykę M. Thatcher (była przecież ministrem edukacji w Wielkiej Brytanii) w wydaniu więcej, niż nieprofesjonalnym i nieadekwatnym do współczesności. Doprawdy, fatalnych ma doradców kolejna minister edukacji, skoro sama nie potrafi analizować i projektować zmian oświatowych, stosując triki, które dobre były w latach 70. minionego wieku, szczególnie w państwach totalitarnych czy redukujących demokrację, ale kompromitują władzę w społeczeństwie demokratycznym, majacym na szczęście jeszcze dostęp do wiedzy o świecie.

Czy władze tego kraju nadal uważają, że Polacy są tumanami, analfabetami, bezmyślnie i bezkrytycznie gotowymi przyjmować wszystko to, co jest im narzucane parlamentarnymi rozstrzygnięciami, a po tłumieniu i unikaniu wcześniejszej krytyki społecznej, naukowej, profesjonalnej?

Rozbawiła mnie informacja MEN, że już pani minister postanowiła porozumieć się z dotychczas opozycyjnym wobec MENowskich projektów i regulacji prawnych w edukacji środowiskiem rodziców. Jak podaje GW resort: "zaprosił ruch Ratujmaluchy.pl do udziału w ogólnym Forum Rodziców, a więc razem z dziesięcioma innymi organizacjami zainteresowanymi różnymi problemami edukacji. Będą przedstawiciele rodziców dzieci ze szkół społecznych, rodziców dzieci niepełnosprawnych, rad rodziców itp. Do tego forum może się też zgłosić - jak zachęca MEN na swojej stronie internetowej - każda inna organizacja edukacyjna." (http://wyborcza.pl/1,75478,11260044,MEN_pogada_z_rodzicami_o_szesciolatkach.html)

Rewelacja! Pani minister zaprosiła do Forum Rodziców, które nie ma żadnych uprawnień w zakresie wpływu na cokolwiek w polityce oświatowej. To dekoracyjne ciało, jakich mieliśmy już od socjalizmu setki na Al. Szucha 25. Zacne grono, bo co do tego nie mam wątpliwości i jego nie kwestionuję, żeby nie było żadnych wątpliwości, może się spotkać, pogadać, ale i nie musi. Czegokolwiek by to Forum nie ustanowiło, o cokolwiek by nie zaapelowało, bo przecież żądać niczego nie może, i tak nie ma żadnej mocy sprawczej. Jego refleksje, opinie, uwagi mogą wylądować w szufladzie, w koszu, w "zamrażarce dobrych praktyk" itp. Mogą - rzecz jasna - poruszyć panią minister, ale i nie muszą. Woluntaryzm i etatyzm pięknie się tu łączą ze sobą.

Naukowcy nie zamierzają milczeć. Coraz częściej wypowiadają się w prasie codziennej, bo ta - w odróżnieniu od rozpraw naukowych - zapewne jest jeszcze zrozumiała dla niektórych pracowników resortu edukacji. Profesor Aleksander Nalaskowski - dziekan Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu i dyrektor I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w mieście Kopernika - wyostrza w wywiadzie dla FAKTU swój sprzeciw wobec zgubnej polityki oświatowej, jaka jest prowadzona od szeregu lat w naszym kraju - polityki fatalnej i nieodpowiedzialnej, ukierunkowanej na doraźne korzyści polityczne towarzyszy partii rządzącej i ich koalicjantów. Tytuł wywiadu: Importujemy Inteligentów - zapowiada konieczność uruchomienia w naszym kraju silniejszego ruchu oporu, wsparcia słusznych roszczeń i oczekiwań społecznych i profesjonalnych w zakresie budowania społeczeństwa wiedzy, a nie ignorancji!

O samych posłach Profesor stwierdza, że przyklepują ustawy jak stado baranów, które po protestach w sprawie ACTA (...) właśnie się obudziło. A gdzie były te barany, jak nad projektowanym prawem trzeba było dyskutować, przewidywać, jakie może mieć skutki? Tak zwani "posłowie", może i większość z nich, prowadzili komisy ze złomem motoryzacyjnym, przeszczepiali sobie piersi, gardłowali za aborcją albo zarządzali zielenią w Pcimiu Górnym nie mieli czasu czytać ustaw, a pewnie dla niektórych z nich czytanie ze rozumieniem jest umiejętnością wiąż niedostępną...

Prof. A. Nalaskowski już nie zamierza dłużej dyskutować, tylko formułuje słuszny apel do młodych pokoleń i ich rodziców, jeśli nie chcą, by skutki uczestniczenia w pseudoedukacji dotknęły ich w przyszłości jeszcze silniej i głębiej. Stwierdza zatem: Jeśli reforma będzie kontynuowana, nie zostanie wstrzymana w całości – mówię o 6-latkach, nauczaniu historii, utrzymaniu 3-letnich liceów ogólnokształcących – nastąpi katastrofa intelektualna. Przez 3 lata mogą studiować cokolwiek, a po licencjacie mogą zmienić zdanie i wybrać dowolną dyscyplinę naukową zupełnie inną od tej, której uczyli się na poziomie licencjata. W taki oto sposób mamy magistrów po 2 latach studiów..

Profesor potwierdza to, o czym od lat piszę, a mianowicie, że czas demistyfikować tę zabawę w kotka i myszkę, jaką prowadzi MEN z obywatelami i nauczycielami. Wywiad kończy zatem tak:

Rodzice skupieni wokół Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców nie mogą przedstawić swojego stanowiska minister edukacji, bo nie mogą się z nią skontaktować. – Taka osoba nie powinna być ministrem. W Polsce jest 700 tysięcy nauczycieli. Gdyby ta grupa tupnęła nogą, wszyscy by się przestraszyli. Nauczyciele powinni odmówić, rzucić w kąt nowe podręczniki, które się do niczego nie nadają, zapowiedzieć, że nie będą na ich podstawie uczyć. Może wtedy przyszłoby otrzeźwienie. (http://www.fakt.pl/Nalaskowski-Importujemy-Inteligentow,artykuly,147340,1.html)

29 lutego 2012

Studentka to czy prowokatorka?

Wczoraj cały dzień trwały w mediach dyskusje na temat tego, jak mamy zwracać się do pań, które piastują funkcje czy społeczno-zawodowe role w różnych instytucjach. Sprowokowała je pani minister sportu - Joanna Mucha w programie red. Tomasza Lisa która poprosiła, by zwracano się do niej per "pani ministra". Ugenderowienie codziennego języka rozbawiło wielu dziennikarzy, a i mnie uczuliło na to, by zamiast zwracać się do pełniącej jakąś funkcję kobiety per "pani X", poszukiważ zwrotu bardziej adekwatnego dla podkreślenia równości płci. Tak więc nie będę już mówił "pani rektor" tylko "pani rektorko", zamiast kanclerz - kanclerko, zamiast pani dziekan-pani dziekanko, zamiast pani pedagog - pani pedagożko (tu ciekawie wpisuje się w tę rolę gorycz), zamiast pani antropolog-pani antropolożko itp.

Co mam jednak powiedzieć i jak mam zwrócić się do pani dorci-87 (Cóż za narcystyczny adres "narcystki"?), która nie raczyła się przedstawić w skierowanym do mnie liście? A może jest to osoba innej płci z rocznika 87? Nie wiem. Na pedagogice studiują raczej w większości kobiety. No, chyba że jest to pozorująca AWF jakaś pedagogika sportu czy coś takiego. Domyślam się jedynie, co wcale nie było takie trudne, że owa tajemnicza osoba studiuje pedagogikę lub podszywa się pod studentkę (-ta) tego kierunku. Pisze bowiem do mnie tak:

Witam, czy byłaby możliwość aby Pan napisał mi esej z pedagogiki porównawczej na 8 stron czcionką standardową 12
- między nowoczesnością a ponowoczesnością
- czas i edukacja permanentna ( Gaston Pineau)
na podstawie książki pt. Edukacja w świecie współczesnym, wybór tekstów z pedagogiki porównawczej pod redakcją Romana Lepperta wydawnictwo Impuls, Kraków 2000
Zbyszko Melosik
Jaki byłby koszt takiego eseju i ile trwałaby realizacja. proszę o odpowiedź. dziękuję


Fatalna pisownia, ale ją rozumiem. W końcu nawet najwybitniejsi byli dyslektykami. Wielu z nas też zdarzają się błędy literowe czy interpunkcyjne. Potraktowanie jednak mojej osoby (a z zapisu tego listu wynika, że skierowała go do kilkudziesięciu doktorów, doktorów habilitowanych i profesorów łącznie) jako firmy usługowej, jest głębokim nieporozumieniem. Zapytałem, czy tę pracę potrzebuje dla prof. Z. Melosika, bo w liście widnieje jego nazwisko, ale już mi nie odpowiedziała na to pytanie. Ciekawe, jak zareagowali na tę prowokację pozostali adresaci?

KIEPSKI żart, tynfa wart.

28 lutego 2012

Resort edukacji narodowej na szarym końcu! Czas zbadać jakość czasu pracy MEN!

Niestety, wczorajszy wywiad minister edukacji - Krystyny Szumilas dla "Rzeczpospolitej" tylko utwierdził mnie w dotychczasowej diagnozie, że jest to jeden z najgorszych resortów, i to nie tylko tego rządu. Jednoznacznie zostało potwierdzone, że można być ministrem edukacji bez wizji, bez strategii, bez jakiegokolwiek pomysłu na doskonalenie funkcjonowania polskiego systemu oświatowego. Zapewne to redakcja wyeksponowała w tytule wywiadu jego esencję, przypominającą zresztą najgorszej marki herbatę z okresu PRL, która nazywała się "Popularna". Tytuł mówi już sam za siebie: "Nie lubię rozmawiać bez celu".

Jak nie ma się nic do powiedzenia, to nie udziela się wywiadów (to rada Leszka Millera z SLD), chociaż wydawałoby się, że jak kilka lat było się w opozycji do oświatowej polityki PiS, a potem przez cztery lata było się wiceministrem edukacji, to chyba powinno się mieć coś do powiedzenia na temat projektowanych zmian. Tych jednak nie ma, bo wdraża się w życie to, co zostało już zatwierdzone przez poprzedniczkę. Pani minister nie lubi rozmawiać bez celu. Czyżby to dziennikarz miał jej te cele eksponować, by w zależności od uznania ich za godne, zgodziła się na wyrażenie własnego sądu, opinii, że nie wspomnę już o jakimś zamiarze? Czyżby tysiące stron raportów, wyników badań międzynarodowych, krajowych, lokalnych, zapewne też tysiące godzin spędzonych w trakcie wspomnianej już służby w MEN nie wystarczyło, by wyrobić sobie własną wizję i misję działania w tym resorcie?

Po co zatem utrzymywać ministerstwo ze środków publicznych i dla kogo? Polskie przedszkola i szkoły, a także placówki opiekuńczo-wychowawcze obejdą się bez niego i świetnie sobie poradzą z własnym funkcjonowaniem, bo na szczęście pracują w nich nauczyciele, wychowawcy i pedagodzy, którzy wiedzą, jak pracować z dziećmi i młodzieżą. Nie oznacza to, że nie popełniają błędów, ale MEN nie jest im potrzebny, by je eliminować. Po co są rady pedagogiczne, rady rodziców, rady szkół? Po co są organy prowadzące? Jeśli ma to być jedynie komórka podziału budżetowych pieniędzy na edukację publiczną i dofinansowywanie edukacji niepublicznej, to wystarczy powołanie jednego departamentu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy nawet w Ministerstwie Sportu (tu chociaż ktoś lobbuje na rzecz jego misji), by wyspecjalizowani w tym urzędnicy-ekonomiści czuwali nad właściwą dystrybucją środków.

Po 100 dniach, w publicznej ocenie "nowego" rozdania i sprawowania władzy -edukacja, która powinna być forpocztą wszelkich przemian i innowacyjności, została sklasyfikowana na przedostatnim miejscu! Tak więc kolejny już rok znajduje się na szarym końcu! Wstyd! - powinien krzyknąć z poselskiej mównicy prof. J. Rostowski. WSTYD!

MEN nie ma żadnej wizji i strategii. Przepraszam, pani minister kieruje nas do Michała Boniego. Nie wiedziałem, że minister administracji i cyfryzacji jest teraz ministrem edukacji. Krystyna Szumilas stwierdza bowiem w wywiadzie: Strategie zostały opracowane w poprzedniej kadencji przez ministra Michała Boniego, teraz są przyjmowane. Są w nich wskazane kierunki zmian. My je realizujemy. Wspólnym mianownikiem wszystkich naszych działań jest jakość kształcenia. Najważniejsze jest, aby polska szkoła gwarantowała dobrą edukację. Zmieniając szkolnictwo zawodowe, nadzór pedagogiczny, system egzaminów zewnętrznych, zasady pracy z uczniami ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi mieliśmy jeden cel: poprawę jakości systemu edukacji.

Strategie są przyjmowane. Strasznie długo to trwa. A życie biegnie, świat się zmienia, tylko MEN stoi w miejscu i czeka na jakieś badania. Jakieś, bo dotyczące tego, o czym wszyscy już od dawna wiedzą, a mianowicie dotyczące czasu pracy nauczycieli. Wszyscy wiemy, ile czasu pracuje nauczyciel. Są tacy, jak zapewne wielu urzędujących w MEN, którzy pozorują, prześlizgują się z roku na rok, niczego pożytecznego nie tworzą, poza pobieraniem comiesięcznej pensji, i są mistrzowie, liderzy, nauczyciele pasjonaci, twórczy, uwielbiający ten zawód. Tych ostatnich jest mimo wszystko więcej, niż tych miernych, przeciętnych. I co? Czas pracy i jego jakość zostaną w wyniku statystycznych operacji uśrednione? Okaże się, że wszyscy nauczyciele pracują ok. 39,7 godz. tygodniowo. Poruszający będzie to wynik.

A mnie interesowałyby badania socjologiczne czasu pracy urzędujących w MEN. Ciekaw byłbym tego ogromnie. Ile pracuje w tym urzędzie osób, po co i jak oraz co z tego wynika dla jakości polskiej edukacji?

Pani minister w końcu zapowiedziała w wywiadzie: "Mamy (czyli MEN) dwa lata na dobre przygotowanie szkół do ich przyjęcia (chodzi o sześciolatków w szkołach podstawowych). Zrobię wszystko, aby ten czas wykorzystać jak najlepiej." Może socjolodzy z IBE zbadają jakość czasu pracy pani minister i jej zespołu?

Nadal pani minister wprowadza opinię publiczną w błąd twierdząc, że to dzięki zmianom pani K. Hall: "Dziś rodzice mają wybór. Mogą wybrać dla swojego dziecka edukację przedszkolną lub szkolną. Jeśli zatem chcą, mogą je wysłać do pierwszej klasy. Szkoła musi je przyjąć." Otóż rodzice zawsze mieli wybór, tak w okresie PRL, jak i w dobie mającej w kraju od ponad dwudziestu lat transformacji ustrojowej. Jeśli dziecko sześcioletnie wykazywało dojrzałość szkolną, mogło uczyć się w szkole podstawowej wraz z siedmiolatkami. Cóż to zatem za wielka łaska i reforma?

Pani minister edukacji nie wie i plecie androny, kiedy stwierdza: "Studia przygotowują do pracy z małym dzieckiem zarówno w przedszkolu jak i szkole. Nauczyciele posiadają odpowiednią wiedzę." Niestety, nie. Była minister K. Hall zapisała w rozporządzeniu, że nauczyciele nie muszą mieć odpowiedniej wiedzy. Wystarczy, że ktoś ukończył studia na kierunku pedagogika - specjalność wychowanie przedszkolne, by mógł zgodnie z prawem Hallowej uczyć w klasach I-III! I odwrotnie. Ktoś, kto przygotowywał się w czasie studiów do pracy w zakresie edukacji zintegrowanej w tzw. nauczaniu elementarnym, może pracować w przedszkolu, jak nie będzie dla niego etatu w szkole. Obie panie nie zrozumiały do dnia dzisiejszego specyfiki kształcenia akademickiego przyszłych nauczycieli.

Oczywiście, wydaje im się, że praca w przedszkolu, to tylko zabawa i nie trzeba niczego umieć, by organizować maluchom zajęcia, opiekować się nimi i dbać o ich bezpieczeństwo. Jak u J.J. Rousseau - wystarczy patrzeć, przyglądać się, "podlewać latorośl", a ona sama się rozwinie. Dla ministrów nie ma pedagogiki przedszkolnej i nie ma pedagogiki elementarnej jako odrębnych specjalności, wymagających - od wykonujących w przyszłości zawód nauczyciela - profesjonalnych kompetencji, zorientowanych na określoną grupę wiekową ich podopiecznych. Znamy to, Nie powiodło się w tym kraju kształcenie dwukierunkowe, bo jest zbyt kosztowne, chociaż można tak przygotowywać do zawodu w Czechach, na Słowacji, w Niemczech czy Austrii, to wprowadzono "protezy" - "produkty nauczycielopodobne": fizyk może uczyć matematyki, chemik biologii, geograf historii, a historyk filozofii. Hiszpańskiego może uczyć każdy, kto nie ma żadnego certyfikatu, byle miał narzeczoną czy narzeczonego z tego kraju. Niektórzy kończą jakieś pseudojęzykowe kursy i stają się po nich szkolnymi edukatorami języków obcych. Draaaamat!

Gdzie jest centrum dowodzenia oświatą? Niewątpliwie ma ono miejsce w Ministerstwie Finansów, a tu edukacja nie jest traktowana priorytetowo. Miliony z dotacji unijnych są "przejadane", konsumowane dla doraźnego ratowania takich czy innych placówek, instytucji, etatów, realizowania konkursów, projektów, które wygasają po ich zakończeniu, a więc zmiany są płytkie, tymczasowe.

Na pytanie dziennikarki: Przygotuje Pani projekt zmian? minister edukacji odpowiada: "Punktem wyjścia do dyskusji będą przedstawione przez stronę samorządową i związki zawodowe postulaty oraz wyniki badań."


W "Polska. Dziennik Łódzki" (29.02.2012) mamy kontynuację tego serialu. Na pytanie dziennikarki do minister edukacji: Czy jest możliwy powrót do 8 letniej szkoły podstawowej i 4 - letniego liceum? pada odpowiedź: "U genezy powstania gimnazjum leżało to, że innych warunków i metod nauczania potrzebuje dziecko, a innych dorastający młody człowiek. Mając na uwadze też obniżenie wieku szkolnego, trudno sobie wyobrazić szkołę, w której 6-latek uczy się razem z 15-latkiem". Hmmm. Prowadzę właśnie ogólnopolskie badania we wszystkich typach szkół publicznych. Okazuje się, że dzięki permisywnej w tym względzie polityce MEN mamy w kraju coraz więcej zespołów szkół - szkoła podstawowa i gimnazjum (niektóre przyjmują nazwę: "Zespół Szkół Publicznych - Szkoła Podstawowa i Gimnazjum w..." lub "Zespół Szkół Podstawowo-Gimnazjalnych w ..."). Ciekawe, czy pani minister wie o tym? Zapewne nie wprowadzono tej kategorii do oficjalnych statystyk. Dotychczas mieliśmy tylko zespoły szkół ponadgimnazjalnych. Teraz mamy kolejne dziwolągi - 9-letnie szkoły podstawowo-gimnazjalne. To jest dopiero nowość!


(źródła: http://www.rp.pl/artykul/9160,829303-O-szesciolatkach-minister-edukacji-Krystyna-Szumilas.html?p=3; Podręcznik co najmniej na 3 lata, Z Krystyną Szunilas, minister edukacji narodowej rozmawia Aldona Minorczyk-Cichy, Polska. Dziennik Łódzki, 2012 nr 49, s. 12)

26 lutego 2012

Nie wszystko złoto, co się świeci?

Już kiedyś o tym pisałem, że nazwy własnej "uniwersytet" - "uniwersytecki" -używają nie tylko uniwersytety, ale także te podmioty w sferze usług edukacyjnych, które nie są powiązane z jakimkolwiek uniwersytetem w naszym kraju. No, chyba, że ktoś w nich pracujący, ma uniwersytecki dyplom.

Zastanawiam się zatem nad tym, czy każdy może używać tej nazwy w sytuacji, gdy jest podmiotem gospodarczym powiązanym z edukacją np. gdy jego oferta edukacyjna nie ma nic wspólnego z akademicką, tylko jest adresowana do uczniów szkół podstawowych, gimnazjów czy ponadgimnazjalnych? Czy też możemy nazwać ją uniwersytecką? Czy nie mamy tu do czynienia z nadużywaniem nazwy "uniwersytet" , "uniwersyteckość" tylko po to, by wprowadzić klientów w błąd, sugerując im związek z instytucją, którego nie ma? Czy właściwe jest podnoszenie sobie w ten sposób niczym niezasłużonego prestiżu w rynkowej walce o zdezorientowanego klienta?

Jeżeli czytam informację o tym, że działa w mieście X szkoła uniwersytecka, to w sposób naturalny, oczywisty kojarzę ją z uniwersytetem. Tymczasem istnieje na rynku niepubliczna placówka oświatowa, która w autoprezentacji żadnych powiązań z uniwersytetem nie wykazuje:

"Uniwersytecka Szkoła Kształcenia Indywidualnego jest placówką powstałą na bazie wieloletnich doświadczeń ośrodków edukacyjnych działających w systemie SELF STUDY w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Oferta naszej szkoły stworzona została z myślą o tych, którzy bez wychodzenia z domu, w sposób łatwy i wygodny, bez narzuconych godzin, według własnego rytmu pragną podnosić swój poziom wiedzy oraz kwalifikacje. Te zalety są powodem, dla których wiele osób podejmuje naukę w Uniwersyteckiej Szkole Kształcenia Indywidualnego." http://www.uski.edu.pl/?page=onas

Nie wszystko złoto, co się świeci? W językach obcych tak ponoć brzmi to porzekadło:

angielski: (1.1) all that glitters is not gold
arabski: (1.1) ليس كل ما يلمع ذهبا
bułgarski: (1.1) не всичко, което блести, е злато
czeski: (1.1) navrch huj, vespod fuj
duński: (1.1) det er ikke alt guld, som skinner
hiszpański: (1.1) no es oro todo lo que reluce, no todo lo que brilla es oro
jidysz: (1.1) ניט אַלץ וואָס גלאַנצט איז גאָלד (nit alc wos glanct iz gold)
łaciński: (1.1) non omne quod nitet aurum est
niemiecki: (1.1) es ist nicht alles Gold, was glänzt
nowogrecki: (1.1) ό,τι λάμπει δεν είναι χρυσός
rosyjski: (1.1) не всё то золото, что блестит
szwedzki: (1.1) allt är inte guld som glimmar
włoski: (1.1) non è tutto oro quel che luccica

http://pl.wiktionary.org/wiki/nie_wszystko_z%C5%82oto,_co_si%C4%99_%C5%9Bwieci