09 marca 2010

Edukacja uniwersytecka i kreowanie elit społecznych


W ostatnich latach wzrosło w badaniach naukowych zainteresowanie problematyką akademicką, których autorzy muszą integrować wiedzę zarówno z pedagogiki porównawczej, socjologii edukacji, jak i pedagogiki szkoły wyższej. Wciąż jednak do rzadkości należą prace naukowo - badawcze z obszaru tej ostatniej subdyscypliny pedagogiki, toteż pojawienie się na rynku ksiązki Darii Anny Hejwosz z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu ożywia i pogłębia o zdiagnozowane zjawiska publiczną debatę na temat roli uniwersytetu w ponowoczesnym społeczeństwie. Uwalnia nas zarazem od „lokalnych emocji” podnosząc „obiektywizm debaty” akademickiej i społecznej.

Autorka podejmuje problem dotychczas słabo obecny w polskiej literaturze komparatystycznej, w której model uniwersytetu niemieckiego pojawiał się marginalnie. Dobrze się zatem stało, że został podjęty właśnie teraz, kiedy trwa w naszym kraju szeroko zakrojona debata na temat jakości kształcenia akademickiego w społeczeństwie otwartym i roli w nim uniwersytetów. W wyniku nasilającej się „masowości” kształcenia uniwersyteckiego ścierają się w tej debacie zwolennicy modelu niemieckiego, z przedstawicielami modelu francuskiego czy angielskiego. Skupienie zatem uwagi przez D. Hejwosz na tej problematyce daje szanse na rozpoznanie rzeczywistych, zakorzenionych w dziejach myśli i procesach społecznych prymarnych przesłanek oraz funkcji tego typu uczelni. Rozprawę czyta się z dużą przyjemnością ze względu na język, klarowną strukturę i treść.

Przedmiotem niniejszej książki jest edukacja uniwersytecka w kontekście kształcenia elit społecznych. Imponujące jest podjęcie analizy tej kwestii na przykładzie wybranych, a powszechnie uznanych za prestiżowe uniwersytetów w USA (Harvard), Wielkiej Brytanii (Oxford), Japonii (Tokio), Niemczech (Heidelberg), Republice Południowej Afryki (Kapsztad) i Argentynie (Buenos Aires). Pozwoliło to bowiem na przyjrzenie się swoistości polityki edukacyjnej tych państw i strategii oraz wartości kształcenia w najlepszych uniwersytetach, biorąc pod uwagę odmienność uwarunkowań geograficznych, społecznych, kulturowych, w tym specyfikę pozyskiwania i formowania elit społecznych. Uznanie budzi głębokie osadzenie problemu badawczego i własnych rozważań o miejscu edukacji w procesie stratyfikacji społecznej we współczesnych, socjologicznych interpretacjach edukacji w paradygmacie funkcjonalnym.


Autorka stawia w swojej książce niezwykle ważne pytania i stara się na nie znaleźć odpowiedź lub wskazuje na jej poszukiwania wśród naukowców i związane z tym dylematy, jak np. Co powinien zrobić uniwersytet, aby zachować tożsamość oraz nie przekształcić się w wyższą szkołę zawodową? Co powinien uczynić świat akademicki, aby rezultatem edukacji uniwersyteckiej było wytwarzanie wiedzy i odkrywanie prawdy, a nie jedynie odtwórcze jej przekazywanie? Co wreszcie powinien uczynić, aby absolwenci uniwersytetu byli mądrymi, światłymi, krytycznie myślącymi ludźmi, a nie wyspecjalizowanymi pragmatykami?

Jak pisze w zakończeniu książki: Odkąd edukacja stała się „towarem” dostępnym dla wszystkich, którzy są zdolni ją „kupić”, można zaobserwować nowy typ elit. Są to jednostki, dla których edukacja uniwersytecka jest takim samym towarem jak Pepsi – ma zaspokoić pragnienie zdobycia dyplomu. Ich celem nie jest zatem wiedza, ale produkt końcowy: dyplom, który da im możliwość pomnażania kapitału dzięki praktycznym umiejętnościom zdobytym na uniwersytecie. Pod tym dyplomem jednak niekoniecznie kryje się wszechstronne wykształcenie. (s. 313) Rzeczywiście, niektórzy tak zarządzają szkołami, jakby mieli do czynienia z wytwórnią napojów gazowanych. Nie ma to jednak nic wspólnego z edukacją i wykształceniem, choć niewątpliwie przez jakiś czas staje się dla niektórych okazją do zarabiania pieniędzy. Hejwosz nie bez powodu pisze o elitarnych uczelniach w świecie, odwołując się do bogatych źródeł, a także danych zgromadzonych w wyniku odbywanych staży naukowo-badawczych w USA, Wielkiej Brytanii, Japonii, Niemczech i Afryce Południowej.

Tych, którzy czynią z uczelni wyższej generator zysków, by pod pozorem edukacji praca w uniwersytecie opłacała się przede wszystkim osobom nieudolnie zarządzającym niektórymi w nich jednostkami, książka ta niczego nie nauczy. Dzisiaj nie wystarczy aspirować do czegoś, czego się nie rozumie, tkwiąc w kodzie myślenia jedynie kategoriami kosztów i strat, rentowności i zachłanności, a nie odroczonych zysków, jakie wynikają z długotrwałego procesu dochodzenia do prawdziwej wielkości i mądrości wszystkich uczestników edukacji wyższej. Elitarne uniwersytety – jak stwierdza D. Hejwosz – nie powstają też dzięki przyznanej przez ministra czy jakieś gremium „etykiecie”. Uniwersytet tworzą ludzie i to od nich zależy, jak dana instytucja jest postrzegana w teatrze życia społecznego. Właśnie w teatrze, ponieważ nie ma kiepskich repertuarów – są marni aktorzy. (s. 317). Bywają też kiepscy reżyserzy, scenarzyści i administratorzy. Jak zatem w takich warunkach toczyć walkę o prawdę naukową oraz dbać o jedność badań i nauczania?

Potrzebni są w reformowaniu szkolnictwa wyższego ludzie, którzy nie tylko będą doskonałymi specjalistami w swej dziedzinie, ale przede wszystkim osobami mądrymi, niepokornymi, twórczymi oraz posiadającymi zdolność do przewidywania ii odpowiedniego reagowania na zmieniające się gwałtownie otoczenie. Takimi, które jako elita społeczna będą w stanie dokonywać wyborów moralnych, intelektualnych i politycznych. Wreszcie takimi, które nie będą ignorantami, będącymi w stanie zaakceptować każde kłamstwo. Jeśli pragniemy budować mądre zjednoczone, świadome społeczeństwo, jeśli nie chcemy pozostać na marginesie współczesnego świata, nie możemy pozwolić sobie na przeciętność. Jeśli uniwersytet będzie przeciętny, to i całe społeczeństwo takie będzie.(s. 318).

04 marca 2010

MATMA – zobacz, jakie to proste, funkcjonalne i przyjemne

Słowa uznania należą się dyrektorowi Centralnej Komisji Egzaminacyjnej prof. Krzysztofowi Konarzewskiemu, który uruchomił kampanię multimedialną (TV4 i http://www.interklasa.pl) mającą na celu zainteresowanie młodego pokolenia wartością matematyki w naszym codziennym życiu. Dzięki środkom unijnym zostało przygotowanych przez Centralną Komisję Egzaminacyjną 75 krótkich filmów edukacyjnych, które stanowią znakomitą pomoc w nauce i usystematyzowaniu wiedzy z tego przedmiotu przed maturą.

Od 15 lutego br. można codziennie o godz. 18.55 w TV4 oglądać kolejne filmy cyklu z tego cyklu, zaś po ich emisji spoty są dostępne w portalu Interklasa.pl. Warto zajrzeć na tę stronę także wówczas, gdy nie musimy już zdawać egzaminu z matematyki. Każdy ze spotów jest znakomitym przykładem na to, jak można uczynić edukację czymś przyjemnym, atrakcyjnym i nie zagubić przy tym walorów mądrości. Jedyną słabością są problemy techniczne z tzw. buforowaniem danych. Być może konieczne jest tu jakieś wsparcie technologiczne portalu.

Seksualizacja "akademickości"

Przywracam w tym miejscu kwestie, które zostały wpisane przez komentatorów przy okazji zdarzenia nie mającego z nimi nic wspólnego. Proponuję zatem odłączenie faktu powołania na stanowisko dyrektora Wydziału Edukacji UMŁ od spraw, które pojawiły się ostatnio w mediach, a z powyższym nie mają żadnego związku. Tak w czasopismach publicystycznych, jak i audycjach telewizyjnych podejmowany jest problem prostytucji w środowisku akademickim lub też z nim związanym.

JAPOLAN zachęcał nas następująco do jego podjęcia:
Szanowny Panie Profesorze!

Na stronach "Dlaczego"
http://www.dlaczego.com.pl/news/show/1996/newsy/wykladowca_wyrywa_studentke_video
i "Dziennika Wschodniego
http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100303/KRAJSWIAT/63019864
podano pewną informację.
Proszę o zapoznanie się z w/w wiadomościami i - jeśli jest co komentować - o komentarz.

Z poważaniem,
3 marca 2010 20:28

Wówczas odpowiedziałem, że podejmowałem w swoim blogu ten problem, ale został on całkowicie pominięty przez moich czytelników. Panuje w tej sprawie swoistego rodzaju zmowa milczenia. To znaczy, nikt nie pisze wprost - w jakiej uczelni tego typu sytuacje mają miejsce, kto jest ich głównym "bohaterem", bo w naszym kraju istnieje ciche przyzwolenie na prostytucję także w rodowisku akademickim. Chyba, że któryś z wykładowców uzależnia zaliczenie przedmiotu od usług seksualnych swoich studentek, czy gdy profesor obiecuje "załatwienie" doktoratu lub habilitacji w ramach seksualnego sponsoringu. Kto jednak będzie świadczył w takich sprawach? Jedynie CBA może wykorzystać swoje techniki prowokacji, by walczyć z tym rodzajem prostytucji jako formą korupcji.



A dzisiaj JAPOLAN pisze:

Szanowny Panie Profesorze!

Zapewne pominąłem. Przede wszystkim zaś zwróciłem uwagę na nową informację.

Kiedyś doszła do mnie informacja o pewnym zdarzeniu, w którym miała uczestniczyć studentka prawa (pomijam tu nazwę uczelni, ale można się domyśleć).
Student tego samego kierunku, chyba nawet z tego samego roku, zauważył swą koleżankę w jakiejś restauracji (albo kafejce). Podszedł, zagadnął, przysiadł się i zaczął po koleżeńsku rozmawiać. Po niewielu minutach podszedł do nich jakiś mężczyzna i chciał od studenta pobrać "opłatę za rozmowę". Student usłyszał: "Jak nie płacisz - to spadaj". Sprawa stała się jasna.
I pomyśleć, że taka osoba może zostać sędzią.

Jak walczyć z prostytucją w środowisku studenckim, jeśli obłudnie udaje się, że "mieszkanie ze sobą" (jak mąż i żona) osób w wieku studenckim jest czymś innym niż konkubinat?
Niektórzy rodzice nawet się cieszą. Może - w przypadku rodziców chłopaka - chodzić (o przewrotną) intencję, że może się "w spokoju wyszumieć", a żonę i tak sobie później znajdzie. Przynajmniej na prostytutkach zaoszczędzi. Jakie intencje przyświecają rodzicom (a niekiedy też dziadkom) studentek, nie wiem. Może jest w tym jakaś doza podtrzymywania tradycji rodzinnych - zgodnie z zasadą: "jaka matka, taka córka"?

Jeśli wiele osób żyje jawnie w bezwstydzie, to czy aż takim problemem jest interesowność niemoralnych zachowań. Wielu ludzi pracuje, większość stara się za pomocą pracy zarabiać. Jeśli upowszechnił się nierząd, to dlaczego miałaby dominować jego darmowa (dokładnie: bez użycia pieniędzy) wersja?

Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale słowa o możliwości użycia CBA uznaję za marzenia nie do zrealizowania. Przecież w prawie bardzo prostego rozwiązania, które pozwoliłoby wymusić porządny poziom egzaminów maturalnych. Wystarczyłoby na pracowników uczelni nałożyć prawny obowiązek informowania - wprost, bez żadnego pośrednictwa pracodawcy - o podejrzeniu poświadczenia nieprawdy w świadectwie maturalnym, gdyby w jakiejś pracy pisemnej studenta występowało nadzwyczaj wiele błędów. Sam widziałem prace studentów, których uczciwie należałoby uznać za prawie analfabetów.

Jeśli swoiście sprostytuowana została matura, to czyż może dziwić prostytuowanie się tych, którzy oficjalnie się uczą?

Z poważaniem,


Dodatkowym komentarzem jest - jak się okazuje - kolejny list, tym razem Michała Januszewskiego, który porusza tę kwestię w następujący sposób:

Problem jest bardzo widoczny na uczelniach, uważam, że na studiach doktoranckich powinno się wprowadzać przedmiot który w ramach dydaktyki pokazywałby modele relacji nauczyciel - student. Nie chodzi tylko o zwalczanie sponsoringu, takiego czy innego. Bardzo często relacja o charakterze seksualnym nawiązywana jest we wzajemnym splątaniu się emocjonalnym czy innych okolicznościach wytwarzanych przez niezaspokojone potrzeby. Asymetria pozycji bardzo często "nakręca" mechanizmy zbliżające do siebie ludzi, studentka cieszy się, że zauważa ją nauczyciel, a ten, że udało mu się uwieść młodą kobietę. W ten sposób nauczyciele, a i pewnie nauczycielki korzystają ze swojej pozycji wyznaczanej im przez ustrój uczelni. Paradoksalnie wszyscy są zadowoleni, przynajmniej przez jakiś czas, a zbliżającego się dramatu wynikającego z dekonstrukcji wspomnianej asymetrii, nie da się uniknąć.

Uważam, że byłoby wskazane aby nauczyciele, także Ci, którzy będą uczyć w szkołach gimnazjalnych, zawodowych czy licealnych, zdobyli wiedzę z zakresu etyki relacji międzyludzkich. Tę wiedzę potrafili zaaplikować do swojej pracy i pozostawali uwrażliwieni na sytuacje, które przynoszą kłopoty.


Warto zatem po raz kolejny podjąć problem seksualizacji środowiska akademickiego, w którym zdarza się, że albo kobieta (studentka, nauczycielaka akademicka), albo mężczyzna (student, nauczyciel akademicki) stają się w hierarchicznych stosunkach obiektami konsumpcji - jak można byłoby to określić za prof. Zbyszko Melosikiem (por. Z. Melosik, Tożsamość, ciało i władza w kulturze konsumpcji, Impuls, 2009). Jak się okazuje, patriarchalne stosunki między płciami są tutaj - niezależnie od roli i statusu społecznego - potwierdzone i wzmocnione.

Prostytucja, także w tym środowisku, ma charakter tak żeński, jak i męski, obejmując nie tylko studentów czy nauczycieli akademickich, ale także kadry administracyjne, i to niezależnie od tego, czy mówimy o szkolnictwie publicznym czy niepublicznym. Właśnie ukazała się w Impulsie książka Katarzyny Charkowskiej pt. Zjawisko prostytucji w doświadczeniach prostytuujących się kobiet (Kraków 2010), której autorka przeczy stereotypowemu poglądowi jakoby prostytutki były osobami odartymi z uczuć wyższych, chłodnymi i obojętnymi na emocje czy też że były wychowywane w środowiskach patologicznych. Jak stwierdza: Przeprowadzone badania (…) potwierdzają natomiast, że wpływ środowiska rodzinnego może mieć, a nawet ma wpływ na kształtowanie się poglądów dziecka, ale nie na jego decyzję o rozpoczęciu świadczenia płatnych usług seksualnych. Połowa badanych kobiet nie wychowywała się w środowisku patologicznym ani nie doświadczyła przemocy fizycznej, psychicznej czy seksualnej ze strony któregokolwiek z rodziców.

Nie mówmy o sponsoringu, tylko wprost - o prostytucji. Po co nadawać temu zjawisku określenie, które z charytatywnością i pomocniczością ze strony tzw. sponsora nie ma nic wspólnego?

03 marca 2010

Nowa dyrektor Wydziału Edukacji UMŁ z Giertychem w tle

Po przeszło sześciu latach urzędowania został odwołany dotychczasowy dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Miasta Łodzi - Jacek Człapiński, a jego miejsce ma zająć w dniu dzisiejszym pani mgr Beata Florek, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 203.

Warto przypomnieć, że to jest właśnie ta nauczycielka, która stała się ofiarą „haków” ministra edukacji narodowej lat 2006-2007 - Romana Giertycha, w wyniku których nie została kuratorem oświaty mimo dwukrotnie wygranego konkursu na to stanowisko. Była wówczas dla nas przykładem pedagoga, który jako jeden z pierwszych w tej grupie kandydatów do zarządzających nadzorem pedagogicznym doświadczył fikcji demokracji i arogancji wadzy (jak by powiedział Jacek Fedorowicz) centralnej w wyniku odejścia przez nie od ustawowych pryncypiów.

Wspominam o tym dlatego, że dzisiaj Roman Giertych wniósł pozew do sądu przeciwko b. premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu dowodząc zarazem publicznie, jak ważne są dla niego reguły demokracji. Tymczasem sam w 2007 r. po wygranym przez B. Florek konkursie na kuratora oświaty nie podpisał jej nominacji, gdyż – jak stwierdził – wprawdzie wygrała go zgodnie z obowiązującym prawem, ale prócz wygranego konkursu, trzeba mieć jeszcze powierzenie przez wojewodę i zgodę ministra edukacji. (…) Na panią Beatę Florek się nie zgodziłem, bo przecież to ja biorę polityczną odpowiedzialność za nieprawidłowości w kuratoriach. A skoro tak, to czy nie mogę mieć wpływu na wybór ich szefów? Czy byłoby uczciwe, gdybym nie mógł mieć takiego wpływu?

Jak się mają dzisiejsze wypowiedzi R. Giertycha na temat jego troski o demokrację w obliczu ówczesnych komentarzy, które dowodziły jego autorytaryzmu i arogancji w rozstrzyganiu wyników konkursu? Jak twierdził w powyższej sprawie:

(…) politycznie to ja ponoszę odpowiedzialność i dlatego muszę mieć wpływ i będę miał wpływ na wybór kuratorów. Jeśli ktoś oczekuje, że będę brał odpowiedzialność za osobę, na którą w komisji konkursowej głosowało ZNP, marszałek z SLD (w przypadku pani Florek w komisji zasiadało dwóch przedstawicieli marszałka z SLD) i dwa związki, które zostały założone przez działaczy ZNP, to jest to po prostu nieporozumienie. Ja nie zgodzę się na taką sytuację i tak nie będzie.

Co ciekawe, gdy koalicyjny rząd PiS-LPR-Samoobrona był w stanie głębokiego kryzysu i zapowiadało się rozwiązanie Parlamentu, w czerwcu 2007 r. w akcie desperacji została podpisana umowa koalicyjna, która w tajnym aneksie zawierała iście prodemokratyczny zapis, jaki wywalczył dla siebie (bo przecież nie dla dobra polskiej oświaty) w ramach politycznych targów o władzę minister R. Giertych. Był on następującej treści:

Pkt.9 – prawo Ministra Edukacji Narodowej do wskazywania kandydatów na kuratorów oświaty.

Podziwiałem odporność Pani Beaty Florek na ówczesny klimat wokół wybrania jej na kuratora oświaty oraz na to, w jaki sposób została potraktowana przez w/w ministra. Dzisiaj wkracza do struktur samorządowych władz oświatowych jako "kombatantka wśrod ofiar politycznych manipulacji". Życzę Jej w nowej roli dużo satysfakcji osobistej i spełnienia profesjonalnych marzeń dotyczących zarządzania edukacją w skali województwa, które na jakiś czas zostały zahamowane. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze!

(źródło: Powstają założenia nowej reformy edukacji. Rozmowa z Romanem Giertychem wicepremierem rządu RP i ministrem edukacji, Gazeta Szkolna 2007 nr 10-11, s. 7)

01 marca 2010

Dyskryminacyjna misja TVP?

Otrzymałem list od pedagoga specjalnego, w którym pisze o tym, że TVP ma zamiar ograniczyć produkcję i emisję programów zawierających napisy do tekstu mówionego. Tym samym osoby głuche zostaną pozbawione dostępu do informacji i szeroko rozumianych dóbr kultury. Dla osób pełnosprawnych te napisy nie mają większego znaczenia, ale dla osób z zaburzeniami słuchu są czasem jedynym źródłem wiedzy o świecie. Jeśli chcecie Państwo pomóc, to proszę podpisać petycję, która znajduje się na stronie internetowej:
http://www.petycje.pl/petycjePodglad.php?petycjeid=4953

i przekazać informację o niej innym.

Takie są polskie realia, które wymuszają na niepełnosprawnych nieustanną walkę o równe prawa w dostępie do wiedzy i edukacji. Możemy im w tym pomóc. Na usta ciśnie się przy tym pytanie: co się stało z misją telewizji publicznej? Czy jest to misja dyskryminacyjna?

26 lutego 2010

Rekrutacja do liceów i techników w Łodzi wreszcie bez minimalnych progów punktowych?

Trzeba było czekać w Łodzi przeszło dwa lata, by nastąpiła oczekiwana zmiana w polityce naboru do szkół ponadgimnazjalnych. Do ub. roku było tak, że władze Wydziału Edukacji Urzędu Miasta Łodzi określały minimalne progi punktowe na poziomie 70 punktów (na 200 możliwych) dla absolwentów gimnazjów, którzy ubiegali się o przyjęcie do liceów i techników.

Śp. pamięci dyrektor Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych w Łodzi Jan Stupak walczył z administracyjnym ogranicznikiem, apelując do organu prowadzącego o prawo do przyjmowania do liceum kandydatów z mniejszą liczbą punktów. Uważał, że nie wolno stosować administracyjnych ograniczeń dla młodzieży, której wynik egzaminu gimnazjalnego, oceny na świadectwie i brak szczególnych osiągnięć w toku edukacji pozbawiają ją szansy ubiegania się o miejsce w upragnionej szkole. Różne są bowiem czynniki warunkujące ten stan rzeczy, które nie tkwią przecież tylko po stronie uczniów. Skoro zatem tyle mówi się o wyrównywaniu szans edukacyjnych młodzieży, o jej prawie do uczenia się i suwerennym wyborze szkoły, to trzeba im wyjść naprzeciw, znaleźć rozwiązania, które będą miały charakter inkluzyjny, a nie ją wykluczający czy marginalizujący.

Była kurator oświaty Wiesława Zewald (jako odpowiedzialna obecnie m.in. za oświatę wiceprezydent miasta Łodzi) zapowiedziała zmianę stanowiska w sprawie kryteriów rekrutacyjnych do szkół ponadgimnazjalnych. Jak stwierdziła: nie powinno się z góry ustalać limitu punktów na poziomie władz samorządowych, gdyż to rady pedagogiczne powinny podejmować w tej sprawie suwerenne decyzje.

Gdyby żył dyr. Jan Stupak, to miałby w zarządzaniu procesem rekrutacyjnym o jeden stres mniej, natomiast mógłby podjąć działania na rzecz wsparcia części młodzieży w jej dalszej karierze edukacyjnej. Jest to rzadki sposób myślenia o roli szkoły jako instytucji czy środowisku społecznym, którego funkcją założoną jest przede wszystkim wspomaganie innych w ich rozwoju, a nie spychanie ich na margines, zachęcanie do ucieczki od odpowiedzialności za własną edukację czy poszukiwanie sposobów ominięcia progów w sposób nie licujący z dobrymi obyczajami i/lub nawet prawem.

Większość dyrektorów szkół ponadgimnazjalnych jest przeciwna zniesieniu progów punktowych. Zawsze lepiej jest mieć nadzieję, że uda się dobrać sobie do kształcenia tych najlepszych (punktacyjnie) absolwentów gimnazjów, niż męczyć się z mniej umotywowanymi czy mniej uzdolnionymi do dalszego kształcenia. W tej grupie wiekowej jest z każdym rokiem mniej kandydatów do edukacji ponadgimnazjalnej na skutek niżu demograficznego. Trzeba będzie zatem albo te progi obniżyć, albo przekształcać licea lub technika w zasadnicze szkoły zawodowe. Uczniowie i ich problemy edukacyjne oraz egzystencjalne są tu mniej ważne.

(Źródło: Maciej Kałach, Słabi uczniowie nie będą skazani na zawodówkę, "Polska. Dziennik Łódzki" z dnia 2010-02-25 s. 4)

25 lutego 2010

O pracach naukowo-badawczych dotyczących III RP

Nie ukrywam, że stanowią dla mnie niebywałe zaskoczenie sytuacje, w których ktoś w sposób autorytatywny stwierdza, że wie najlepiej i nikt nie ma powodu, by podważać jego poglądy czy tezy. Tak stało się w czasie debaty akademickiej, w toku której jeden z profesorów zakwestionował w temacie pracy naukowej zapis wskazujący na okres prowadzonych dociekań. Autor rozprawy podjął w swoich badaniach analizę zjawisk pedagogicznych, jakie miały miejsce w III RP i wyeksponował ten okres w tytule dysertacji. Jeden z dyskutantów wstał i zaprotestował przeciwko temu określeniu, gdyż w jego przekonaniu „III RP” nie istnieje, nie ma takiego tworu w sensie prawnym, historycznym i konstytucyjnym. Podkreślił nawet, że nie ma takiego określenia w Konstytucji RP. Ten, kto posługuje się taką periodyzacją, stosuje zatem w rozprawie akademickiej żargon językowy, który powinien mu zostać wytknięty przez recenzentów jako błąd merytoryczny.

Byłem zdumiony, gdyż sam przed rokiem wydałem książkę, która w podtytule wskazywała na …. III RP. Żaden z recenzentów nie wytknął mi tego jako błędu. Zapytałem więc wspomnianego profesora o to, której Rzeczypospolitej dotyczą wyniki przeprowadzonych badań naukowych przez daną osobę, bo chyba nie pierwszej i nie drugiej RP, skoro autor opisuje zjawiska mające miejsce w naszym kraju po 1989 roku? Nikt z nas nie dysponował przy sobie tekstem najważniejszego dla rozstrzygnięcia tego dylematu aktu prawnego, jakim jest Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej uchwalonej 2 kwietnia 1997 roku przez Zgromadzenie Narodowe, a zatwierdzonej w ogólnonarodowym referendum 25 maja 1997 roku.

Nie mogłem uwierzyć zapewnieniom dyskutanta, że taka nazwa dla okresu Rzeczypospolitej nie istnieje w znowelizowanej Konstytucji, a tym samym, że jest to potoczne określenie. Sięgnąłem zatem po powrocie z konferencji do tekstu ustawy zasadniczej, gdzie przeczytałem w Preambule: Wszystkich, którzy dla dobra Trzeciej Rzeczypospolitej tę Konstytucję będą stosowali, wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka, jego prawa do wolności i obowiązku solidarności z innymi, a poszanowanie tych zasad mieli za niewzruszoną podstawę Rzeczypospolitej Polskiej.

Doprawdy, warto czasem dyskutować z osobami, które w sposób autorytatywny starają się narzucić innym swój, czasami błędny, punkt widzenia lub w dobrej woli ostrzec przed czymś, co im wydaje się błędem. W wielu kwestiach mogą mieć zatem rację. Wspomniany tu profesor, który zapoczątkował debatę na temat niepoprawności określenia - III RP zasługuje na szacunek, gdyż w wyniku dyskusji odstąpił od swojej opinii. To była dla nas wszystkich kształcąca dyskusja. Znam jednak takich, dla których we wszystkich sprawach, nawet w niczym niezwiązanych z ich wykształceniem i osobistymi kompetencjami, tylko oni mają rację. Niektórzy zazdroszczą takim osobom ich wysokiego self-esteem. We mnie to nie wzbudza takich emocji.