11 października 2009

Pedagogiczne pasożyty

Na rynku edukacyjnym w naszym kraju aż zaroiło się od pedagogicznych pasożytów, czyli od osób wykorzystujących stale lub okresowo organizm żywiciela jako źródło pożywienia (realizacji własnych interesów) i środowisko życia. Pasożyt pedagogiczny działa zgodnie z regułą oddziaływania antagonistycznego między organizmami, zgodnie z którą to jemu mają one i wspólne dla nich środowisko przynosić wymierną korzyść. Żywiciel najczęściej nie wie o tym, że jest do takich celów wykorzystywany, i o to pasożytowi właśnie chodzi. Im dłużej może żerować na obcym, tym lepiej. Taka gza wie, że jak nie będzie ten organizm, to znajdzie się inny. Nie ma nawet skrupułów z tego powodu, że jego „gospodarz” mógłby się z tego powodu źle poczuć czy doświadczyć jakichś strat. Nawet korzystne jest dla pasożyta, jak swoimi toksynami zniszczy zagrażający mu organizm, z którego zamierza pozyskać dla siebie jak najwięcej walorów. Nie ma bowiem świadka jego niecnych poczynań. Nie bez powodu naukowcy zwracają uwagę na to, że pasożyt może swoją aktywnością doprowadzić do zniszczenia środowisko, na którym żeruje, a nawet do jego unicestwienia.

Są rzecz jasna różnego rodzaju pasożyty pedagogiczne, jak np.

Pasożyt instytucjonalny - którego celem jest wyssać z instytucji edukacyjnej jak najwięcej dla siebie, niezależnie od tego, jaka może być kondycja tej placówki.

Pasożyt pedagogiczny musi się najpierw w takiej instytucji zatrudnić. Wszystko jedno, na jakich zasadach, byleby tylko uzyskać dostęp do jej struktur, występujących w niej procedur i kadry kierowniczej. Po rozpoznaniu środowiska jako swojego przyszłego żywiciela, musi przejść do ataku i zacząć tę placówkę podporządkowywać swoim celom i interesom. Dla takiego pasożyta – szkoła=on/ona/ono, gdyż płeć pasożyta nie odgrywa tu żadnej roli.

Pasożyt programowy – skupia się na pożeraniu czyichś koncepcji kształcenia lub wychowania, gdyż jego samego nie byłoby stać na żadne. Musi jednak przejąć je w taki sposób, żeby otoczenie nie zorientowało się, że nie jest ich autorem. Niektóre pasożyty wkradają się w łaski dyrektora placówki, by zza jego pleców wydobyć od podwładnych określone programy, dokonać w nich drobnych korekt i przedłożyć jako własne. Trzeba jeszcze przełożonemu autorytatywnie zakomunikować, że jego pracownicy nie są nic warci, ale dzięki szybkiej refleksji i kontroli mogą na niego liczyć jako wyzwoliciela i mędrca.

Pasożyt finansowy – zaczyna każdą swoją relację z przełożonym od wazeliny. Wie bowiem doskonale, że władza jest łasa na komplementy, szczególnie jeśli wyczuje, że ona sama ma jakieś problemy osobiste. Musi się zatem zaprezentować jako osoba, dzięki której zwierzchnik będzie miał w przyszłości same sukcesy. Stając się jego doradcą pozoruje wysokie kompetencje, wrażliwość i poczucie odpowiedzialności za wciąż jeszcze obce mu środki finansowe, ale , jak się dobrze postara, to mogą one wkrótce stać się także jego osobistymi walorami bytowania w danym środowisku. Taki pasożyt im mniej pracuje i tworzy, tym więcej musi zyskiwać, bo przecież na tym polega jego aktywność.

Pasożyt czasowy – należy do tych pracowników, którzy są zatrudnieni na umowę zlecenie czy o dzieło, ale za to pożerając jak najwięcej dla siebie, ma nadzieję na przejście z fazy larwalnej do bytowej.

Endopasożyt – to pracownik szkoły zatrudniony w niej na stałe, pożerający jej zasoby bez odwzajemniania instytucji swoich walorów (skoro ich nie posiada, przyjmuje formę przetrwalnika edukacyjnego). Czai się wewnątrz struktury, zaskarbia sobie akceptację władz zwierzchnich i zasila je nie tyle pracą dla szkoły, ile mówieniem o tym, jak on wiele pracuje i ile go to kosztuje. Właściwie, to taki pasożyt nawet nie może mieć czasu na jakąkolwiek pracę, skoro jego zaangażowanie skupione jest na jej pozorowaniu.

Ektopasożyt – to wpadający do szkoły pracownik na kilka godzin lub co jakiś czas, w zależności od zawartej z placówką umowy. Na niego w ogóle nie można liczyć, gdyż jego nigdy w tej placówce nie ma, kiedy jest jej potrzebny. I słusznie, bo to ona ma być przydatna jemu. Taki pasożyt niczym się nie przejmuje, zawsze może odmówić jakiegoś zaangażowania, bo przecież on tu nie jest na stałe czy na miejscu. Nie można go też obciążyć odpowiedzialnością za cokolwiek.

Pasożyt kolarz – to taki, który, jak w peletonie kolarskim, ‘wiezie się na czyimś kółku”. Oszczędza własne siły, dzięki czemu jest gotów do finiszowania w najważniejszym dla siebie momencie. Stosuje zasadę 80:20, czyli 80% jego czasu sprowadza się do nicnierobienia a 20% czasu zajmuje mu pozorowanie pracy.

W Internecie mamy już nawet dobre rady, jak być pasożytem w placówce edukacyjnej. Kiedy nie lubimy np. jakiegoś przedmiotu i nie chce nam się uczyć. Oto jedna z takich pedagogicznych rad:

1. Opracuj harmonogram budowania zasłony dymnej. Zasłona dymna polega na wytworzeniu wrażenia, że jesteś wystarczająco dobry z przedmiotów, które cię nie interesują. Na początku roku jest to bardzo łatwe, ponieważ materiału jest jeszcze niewiele i łatwo zabłysnąć swoją wiedzą. Wyznacz zatem terminy swojego błyszczenia na poszczególnych zajęciach i solidnie się do nich przygotuj. Pamiętaj, że robisz to tylko raz, a potem będziesz rozkoszował się bezstresowym kontemplowaniem muchy na suficie, kiedy inni - skuleni w ławkach - będą czekali na wyrok w postaci wyrwania do odpowiedzi.
2. Po postawieniu zasłony zajmuj się tym, co cię naprawdę interesuje, co pewien czas kontrolując gęstość dymu. W razie potrzeby zgłaszaj się do banalnych, ale efektownych przedsięwzięć, które nie wymagają specjalnych przygotowań. No i bezmyślnie nie podpadaj, bo wtedy czar pryska.
W najgorszej sytuacji są oczywiście ci, których nie interesuje żaden przedmiot, ale oni zawsze będą w najgorszej sytuacji, o ile nie zaczną aktywnie szukać swojej pasji.
(źródło: http://biz.blox.pl/2009/09/Zaslona-dymna-w-szkole.html)

Czekam na kolejne przykłady pedagogicznej (szkolnej, akademickiej) gzy.

10 października 2009

MEN rezygnuje z kartek „żywnościowych” na edukacyjną strawę

Niemalże każdy minister edukacji rozpoczynający urzędowanie w Al. Szucha 25 kieruje się zasadą koniecznego wdrażania, kontynuowania lub kwestionowania reform i zmian oświatowych w skali ogólnokrajowej. Podstawowy problem dla misji tego resortu brzmi: Co by tu jeszcze można było zmienić? Co zreformować? Jakie wprowadzić zmiany?

Jednym z takich pomysłów jest - co jakiś czas lansowany lub wyrzucany poza obszar zainteresowań władzy - bon oświatowy. Czym jest ów bon? Kto pamięta jeszcze kartki żywnościowe z okresu PRL, ten bardzo łatwo zidentyfikuje sens wspomnianego rozwiązania. Władze rozstrzygały, ile mięsa z kością i bez kości, ile masła, mąki, mleka, sera, cukru, jajek a nawet wyrobów dziewiarskich mógł obywatel zakupić w ciągu miesiąca. W związku z tym, że podaż była mniejsza od popytu, to klienci musieli czatować, czyhać, aż w którymś sklepie pojawi się potrzebny do życia produkt.

Cóż z tego, że mieli kartki na żywność, skoro sklepy były puste. Władze nie były w stanie zapewnić odpowiedniej do wydanych kartek masy towarowej, toteż przez wiele lat panowała między „głodnymi” ludźmi zajadła rywalizacja. Jeśli do sklepu mięsnego dowieziono zaledwie 30 kg mięsa wołowego z kością, to było wiadomo, że nie wystarczy dla wszystkich oczekujących na zakupienie zgodnie z przydzielonym limitem kartkowym 0,5 kg,, gdyż wystarczało tego zaledwie dla 60 osób, a przed sklepem oczekiwało na mięso 120 osób, a może i 220. I cóż z tego, że każdy z nich miał przydzieloną mu przez władzę kartkę z kuponem upoważniającym do zakupienia 0,5 kg mięsa wołowego, skoro i tak nie było go w sklepie?

Filozofia bonów oświatowych jest do tego bardzo zbliżona. W naukach społecznych określana jest jako alternatywna forma finansowania szkół i placówek oświatowych, bowiem polega na przekazaniu przez władze państwowe rodzicom, posiadającym dzieci w wieku obowiązku szkolnego, uprawnień w formie papieru wartościowego czy odrębnego dokumentu do korzystania z określonej kwoty środków budżetowych, aby mogli przeznaczyć je na kształcenie ich dzieci w dowolnie wybranej placówce edukacyjnej.

Bon oświatowy miał oznaczać zniesienie monopolu państwa w oświacie, poddając mechanizmom rynkowym usługi edukacyjne, a zarazem odchodzi od postrzegania i traktowania oświaty jako służby (misji) publicznej na rzecz usługi publicznej. Wiąże się z tym rozwiązaniem nadzieje m.in. na: zdecentralizowanie środków finansowych w oświacie (“pieniądz idzie za uczniem”, a nie jest rozdzielany przez urzędników), realizację polityki prorodzinnej państwa (zwiększenie podmiotowości rodziców), zapoczątkowanie w systemie oświatowym konkurencji między szkołami, stopniową poprawę oferty edukacyjnej i podnoszenia jakości kształcenia, zwiększenie efektywności w gospodarowaniu środkami publicznymi na edukację z racji ich uzależnienia od liczby uczniów, umocnienie pozycji dyrektorów szkół jako menedżerów, a nie administratorów, wymuszenie naturalnego procesu doboru najlepiej wykwalifikowanych kadr pedagogicznych, likwidację rejonizacji, oraz zrównanie statusu szkolnictwa publicznego i niepublicznego.

Niepokój budzą jednak takie słabości tego rozwiązania, jak: pogłębienie zróżnicowania szkół pod względem sprawności kształcenia oraz ze względu na agregację społeczną uczniów według pozycji środowiskowej, konieczność likwidacji części szkół, powstanie barier selektywnej rekrutacji, wzrost odpadu szkolnego, wysokie koszty wdrażania i funkcjonowania systemu. Przygotowywany przez kolejną już ekipę władzy w MEN projekt wdrożenia bonu oświatowego miał uwzględniać zróżnicowanie jego wartości w zależności od regionu zamieszkania uczniów i typów szkół. Takie jednak rozwiązanie nie nadaje się do zastosowania w całym systemie oświatowym, gdyż natychmiast będzie wzbudzać podejrzliwość do zastosowanych wskaźników, a więc rodzić będzie pytania, dlaczego w gminie X rodzice mogą „zakupić” więcej „edukacyjnego mięsa” , a w gminie „Y” już mniej.

Inną kwestią jest jakość oferowanego przez władze oświatowe produktu. Jak płacić za coś, czego jako klienci nie jesteśmy w stanie sprawdzić, zdiagnozować, „posmakować”? Skąd będę miał pewność jako rodzic, że przekazując kupon z mojego edukacyjnego bonu do szkoły X uzyskam w niej dostęp do najwyższej jakości produktów? Skąd pewność, że kiedy rozchoruje się nauczycielka kształcenia zintegrowanego, przez dwa tygodnie moje dziecko nie będzie „karmione” jakimiś „odpadami edukacyjnymi” czy „resztkami spod stołu rady pedagogicznej”, w wyniku czego jego rozwój ulegnie poważnemu zahamowaniu, a może i nabędzie się z tego powodu choroby antyszkolnej? Kto będzie sprawdzał zgodność trafiających na rynek ofert edukacyjnych z ich wysoką jakością tak, bym rzeczywiście płacił za coś, co jest mi obiecywane? Oczywiście, ktoś może stwierdzić, że jak mi się nie podoba, to mogę zabrać dziecko ze szkoły X i przenieść je do szkoły Y. To tak jak z liczbą sklepów mięsnych z pustymi półkami w PRL. Może się bowiem okazać, że w szkole Y towar jest także „nieświeży” , „zepsuty”, a kto wie, czy nawet nie jest toksyczny. Kto zaś zapewni miejsce mojemu dziecku w trakcie trwania roku szkolnego w innej, lepszej placówce, o wysokiej jakości oferta edukacyjnych, gdybym się rozmyślił i chciał je właśnie do niej przenieść? Ile razy można przenosić dziecko z jednej szkoły do drugiej? A ile jest tych szkół w pobliżu miejsca zamieszkania dziecka? Kto jest w nich sprzedawcą edukacyjnych towarów?
To, co się powiodło w Kwidzynie, wcale nie musi mieć sukcesu w Radzyminie czy Aleksandrowie Łódzkim. MEN wycofuje się z wdrażania idei bonu oświatowego w całym kraju. Nie jest w stanie „rzucić” – jak mówiono o dostawach towarów w PRL - do publicznych „sklepów edukacyjnych” odpowiedniej jakości „karmy duchowej” dla dzieci i młodzieży.

09 października 2009

Zrozumiała reklama dźwignią handlu!

Codziennie otrzymuję ofertę następującej treści:

Drodzy Przyjaciele:
są jedną z największych hurtowni i sprzedaży detalicznej w China.We głównie sprzedaży energii elektrycznej produktów, takich jak aparaty cyfrowe, telefony komórkowe, telewizory LCD, laptopy, MP4, GPS, motocykle i inne. to na naszej stronie internetowej (...) kiedy jesteś wolny, będziesz mógł go odwiedzać, myślę, że istnieje coś, co lubisz i chcesz kupić, skontaktuj się z nami swobodnie, jeśli masz jakiekolwiek pytania.
Spodziewać się można dostać dobry kupić tutaj.


Jeśli produkty są tej samej wartości, co tekst zachęcający do ich zakupienia, to z góry dziękuję!

Test wiarygodności władzy

Szkolnictwo wyższe przeżywa w naszym kraju taki sam kryzys jak każda inna sfera życia społeczno-gospodarczego. Nie ma już znaczenia, czy jest to oświata, kultura, gospodarka czy bankowość. Do społeczeństwa docierają niemalże codziennie informacje o tym, że niektóre z - wydawałoby się renomowanych - uczelni publicznych mogą wkrótce stracić prawo do swoich nazw, gdyż nie spełniają wymogów zawartych w prawie o szkolnictwie wyższym, inne uczelnie publiczne i niepubliczne zostaną ukarane finansowo za źle konstruowane umowy ze studentami, a jeszcze innym uczelniom publicznym grozi zarząd komisaryczny, gdyż ich władze doprowadziły do milionowych zadłużeń i teraz zwalniają z pracy głównie pracowników administracji i obsługi.

Od wczoraj zapanował strach na Wydziale Fizyki i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Łódzkiego, bowiem jego studenci (jeszcze tak niedawno z dumą podnoszący głowę w obliczu setek przyjmowanych na ich wydział studentów Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi, gdyż minister nauki i szkolnictwa wyższego zamknęła im kierunek informatyka na skutek negatywnej opinii Państwowej Komisji Akredytacyjnej) dowiedzieli się z prasy, a nie od swoich nauczycieli, że informatyka otrzymała ocenę negatwyną PKA. Tym samym minister powinna podobnie, jak miało to miejsce w AHE, zamknąć ten kierunek studiów w uniwersytecie. Czyżby czekał nasze społeczeństwo po tzw. aferze hazardowej kolejny test wiarygodności władzy? Na pytanie o dalsze losy studentów informatyki w uniwersytecie, jakie skierowali do władz resortu dziennikarze "Gazety Wyborczej", odpowiedź brzmiała:
- Minister nie zdecydował, co dalej z informatyką na tym wydziale uniwersytetu, bo do dziś czeka na odpowiedź komisji - tłumaczy rzecznik ministerstwa Bartosz Loba.

- Już ją szykujemy, będzie negatywna dla uczelni - powiedział nam wczoraj przewodniczący PKA prof. Marek Rocki. - Nasze wątpliwości wciąż budzi kadra, a konkretnie jej kompozycja. Wykładowcy powinni reprezentować różne specjalności, a prawie wszystkie osoby zadeklarowane przez wydział do tzw. minimum kadrowego są informatykami kwantowymi. To obrzeża informatyki. Brakuje reprezentantów jej głównych nurtów. Nie mamy więc gwarancji, że studenci będą kształceni zgodnie z ministerialnymi standardami - reasumuje prof. Rocki.
(GW z dn. 9.10.2009)

Nie ulega jednak wątpliwości, że organa kontroli państwowej coraz lepiej i skuteczniej egzekwują stosowanie prawa przez instytucje do tego zobowiązane. Szkoda, że trzeba w środowisku akademickim kontroli zewnętrznej. Powinno ono samo z siebie troszczyć się o jak najwyższe standardy własnej pracy i wiarygodność ofert edukacyjnych. W tym wszystkim są ofiary ludzkiej niedoskonałości, nierzetelności, braku etosu pracy, nieodpowiedzialności i poczucia bezkarności, czyli najczęściej studenci. Ujawniane przez media patologie nie są przecież efektem losu czy nieprzewidywalnych, nagłych zdarzeń. To są następstwa zamierzonych działań wielu osób i służb odpowiedzialnych za poprawne funkcjonowanie uczelni publicznej czy niepublicznej.

Zdaniem Michała Kleibera - byłego ministra nauki, prezesa PAN – Stoimy więc przed drugim wyzwaniem – różnicowania szkół na te, które kształcić powinny elity intelektualne kraju i te, których misją powinno być solidne przygotowywanie do zawodu.(Dziennik Gazeta Prawna, 1.10.2009, s. A14) Mogą to jednak czynić elity akademickie i profesjonaliści, a z tymi, jak się okazuje, wiele uczelni ma problemy.

08 października 2009

Stanowisko Komitetu Słowianoznawstwa PAN

Otrzymałem "Stanowisko Komitetu Słowianoznawstwa PAN
w sprawie założeń do nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym oraz ustawy
o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki", którego treść dotyczy także pedagogów. Brakuje nam tego typu analiz i odniesień do proponowanych przez rząd zmian w kluczowych dla rodowiska akademickiego ustawach. Może zatem niniejsze stanowisko zainteresuje liczną rzeszę nauczycieli akademickich zajmujących się pedagogiką. Oto treść tego dokumentu:

Komitet Słowianoznawstwa PAN w maju 2008 r. ustosunkował się do pierwszej konsultowanej społecznie wersji założeń nowej ustawy o szkolnictwie wyższym i nauce, zgłaszając szereg uwag krytycznych i podzielając stanowisko licznych środowisk naukowych, reprezentujących zarówno dziedziny nauk ścisłych, jak i nauki humanistyczne.
Z uwagą zapoznaliśmy się więc z konsultowaną obecnie wersją założeń do nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym oraz ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki.
Nowa wersja wydaje się bardziej kompletnym aktem, uwzględniającym podstawowe zagadnienia dotyczące organizacji polskiej nauki. Z zadowoleniem można stwierdzić objęcie regulacją procedury uzyskiwania tytułu naukowego, czego brak był ważnym mankamentem poprzedniej wersji, która skupiała się głównie na uzyskiwaniu stopnia doktora. Istotną korektą jest także zachowanie habilitacji.
Organizacja nauki polskiej i dydaktyki na poziomie szkolnictwa wyższego niewątpliwie wymaga zmian i korekt, dostosowujących do zmienionych realiów społecznych i gospodarczych, a także ułatwiających większą obecność naszych naukowców i ich osiągnięć poza krajem. Dlatego też szereg regulacji zaproponowanych w przedłożonym do konsultacji akcie wydaje się korzystnych – należą do nich na przykład rozwiązania, które pozwolą na większą koncentrację badań, na integrację dydaktyki i nauki, lepsze przygotowanie absolwentów szkół wyższych do potrzeb kraju, itp. Istotne i pozytywne wydają się także rozstrzygnięcia odnoszące się do kwestii etyki zawodowej naukowców, zabezpieczenia przed konfliktami interesów, nepotyzmem, itp.

Jednocześnie uważamy za konieczne zwrócenie uwagi na niektóre kwestie, budzące w dalszym ciągu nasz niepokój.

1. W wielu miejscach tekstu słusznie akcentuje się potrzebę sprostania warunkom konkurencyjności w zakresie nauki i dydaktyki w kraju i na arenie międzynarodowej. Podstawowym uzasadnieniem są tu jednak często wskaźniki ilościowe, podczas gdy to właśnie jakość kadry a nie jej ilość może nam zapewnić sukcesy w tym zakresie.
1.1. Ułatwienia administracyjne w odniesieniu do przebiegu kariery naukowej nie gwarantują przyszłej jakości kadry i efekt takich poczynań może być wręcz przeciwny. Już obecnie III stopień studiów – 4-letnie studia doktoranckie – owocuje niejednokrotnie spadkiem poziomu prac doktorskich, gdyż sprostanie często podkreślanym w tekście Założeń wysokim wymaganiom w odniesieniu do prac doktorskich i habilitacyjnych jest możliwe tylko pod warunkiem zdobycia odpowiedniego doświadczenia, opanowania warsztatu naukowego i uzyskania liczącego się dorobku naukowego, co wymaga niezbędnego wysiłku i czasu. Dlatego też niektóre proponowane regulacje wydają się nierealistyczne i stoją w sprzeczności z dążeniem do wzrostu liczby osób doktoryzowanych (por. np. w związku z tym s. 33: Ustanowienie warunku otwarcia przewodu doktorskiego w postaci minimum jednej publikacji w indeksowanym czasopiśmie naukowym o zasięgu co najmniej krajowym lub udział z prezentacją w międzynarodowej konferencji naukowej posiadającej wysoką rangę naukową). Regulacja taka niewątpliwie jest słuszna w odniesieniu do młodych, wybitnych doktorantów / pracowników naukowych, nie sprosta jej jednak większość osób kształconych w trybie studiów doktoranckich (zwłaszcza, że zdaniem ustawodawcy ich liczba ma lawinowo rosnąć). Gdzie znajdzie się miejsce na druk pierwszych prac naukowych młodych adeptów? Trzeba tu też przypomnieć zasadnicze trudności finansowe, z którymi spotyka się obecnie szereg czasopism – zwłaszcza tych, które do tej pory umożliwiały właśnie debiuty młodych naukowców. Wydaje się, że obecne uregulowania tej kwestii są bardziej realistyczne. Zdumienie budzi także możliwość zwalniania wybitnych studentów z obowiązku pisania pracy magisterskiej - dla tak zdolnego studenta obowiązek ten nie powinien stanowić trudności, a regulacja tego typu wprowadza nieuzasadnioną uznaniowość, która łatwo może być nadużywana.
1.2. Fakt utrzymania habilitacji należy przyjąć bardzo pozytywnie. Jednak i w tym wypadku z pewnymi motywacjami dla zmian trybu ich przeprowadzania trudno się zgodzić. Niejasne jest stwierdzenie, że (s. 35) procedury habilitacyjne są postrzegane jako bardzo czasochłonne i sformalizowane, a jednocześnie zawierające duży element uznaniowości. Nie w ilości uchwał rad wydziałów trzeba widzieć zagrożenie dla przebiegu i poziomu habilitacji (a w efekcie – poziomu samodzielnych pracowników naukowych, którym daje się prawa promotorskie) – niektóre etapy (wymienione w tabeli na s. 36) sprowadzają się do kilku głosowań na tym samym posiedzeniu. Zagrożenie takie kryje się w odstąpieniu od wykładu habilitacyjnego oraz od obowiązku przedstawiania rozprawy habilitacyjnej w dotychczasowej formie i w dopuszczeniu możliwości przeprowadzenia dyskusji habilitacyjnej, zwłaszcza w przewodach w grupie nauk humanistycznych i społecznych. To właśnie w braku jasno sformułowanych warunków dla takiego „odstąpienia” zawarte jest bardzo duże zagrożenie „uznaniowością”, której twórcy założeń tak bardzo chcieliby uniknąć. W przypadku nauk humanistycznych opublikowanie poważnej, samodzielnie przygotowanej pozycji uważamy za warunek podstawowy. Przede wszystkim zaś zgłaszamy swój niepokój w związku z przepisami dotyczącymi powoływania centralnej komisji (taka centralizacja sama w sobie stanowi zagrożenie i stwarza możliwości nadużyć), głównie zaś w związku z niejawnym (niepublicznym) trybem przeprowadzania procedur habilitacyjnych na forum tej komisji. Konfrontacja z szerszym gronem kompetentnych osób, dopuszczenie do publicznej dyskusji z habilitantem, ocena jego przygotowania do pracy dydaktycznej, komunikatywności i wiedzy podczas kolokwium i wykładu pozwalają na zobiektywizowanie ocen zawartych w recenzjach i wydają się nieodzowne. Być może nawet regułą powinno być przeprowadzanie tych etapów w uczelniach niemacierzystych dla habilitanta. Projekt ustawy paradoksalnie postuluje publiczną obronę prac magisterskich! (por. s. 48). Paradoks zawarty jest także w procedurze nadawania tytułu, w której daje się prawo recenzenckie osobom, które same nie mają tytułu profesora!
W efekcie omawianych wyżej regulacji dojść może do obniżenia poziomu przygotowania przyszłych samodzielnych pracowników naukowych.

2. Szereg proponowanych przepisów ogranicza w poważny sposób możliwość działania profesorów tytularnych po ukończeniu 70. roku życia: pozbawienie profesorów biernego prawa wyborczego w wyborach do RGNSziW oraz PKA (s. 31) RGNSziW oraz PKA. Taka regulacja budząca zdziwienie, ponieważ pozbawia tych praw osoby z wielkim doświadczeniem zawodowym, mogące bardzo często z powodzeniem spełniać takie obowiązki. Ograniczenia możliwości dalszej pracy, dotyczące profesorów w wieku ponad 70. lat, stoją też w rażącej sprzeczności z aktualnym dążeniem do wydłużania kariery zawodowej. Czyżby właśnie profesorowie byli tą grupą, której doświadczenie jest najmniej cenne?
Kolejna uwaga dotyczy problemu objęcia dodatkiem do emerytury profesorów, którzy przeszli na emeryturę przed wprowadzeniem statusu stanu spoczynku. Odkładanie tej regulacji może skazywać te osoby przez wiele lat na niskie emerytury i jest bardzo niesprawiedliwe. Postulujemy przemyślenie trybu przyznawania takich świadczeń.

3. Poprawa jakości to również stworzenie takich warunków zatrudnienia dla kadry, aby nie była zmuszona do podejmowania pracy na więcej niż jednym etacie. Jak wiadomo, odbija się to bardzo niekorzystnie na pracy naukowej i dydaktycznej. Niejasne jest więc sformułowanie: ograniczenia możliwości pracy na więcej niż dwóch etatach (s. 39). Regulacja w tym względzie powinna być bardziej jednoznaczna: zamiast ograniczenia winno być wykluczenie możliwości pracy na więcej niż dwóch etatach, co powinno równocześnie wiązać się z zapewnieniem wynagrodzenia na odpowiednim poziomie.

4. Ocena przepisów dotyczących zarządzania uczelniami wymagałaby rzetelnej, szczegółowej dyskusji. Ograniczymy się więc tylko do pewnych kwestii.
4.1. Nie do przyjęcia jest ogromne poszerzenie władzy rektora kosztem organów kolegialnych oraz znaczne poszerzenie możliwości interwencji ministerialnej, w wyniku której może dochodzić do zawieszania organów kolegialnych! Takie ograniczenia autonomii szkół wyższych mogą skutkować bardzo negatywnie, ułatwiając działania wynikające z bieżącej polityki, nie zawsze korzystnej w dłuższej perspektywie czasowej.
4.2. Zgodnie z propozycją zawartą w Założeniach rektorem może zostać osoba ze stopniem doktora (a więc teoretycznie ktoś, kto 4-5 lat temu ukończył studia!), a przecież nieodzowne jest, aby rektor był uznawanym przez środowisko autorytetem, także naukowym, a także był osobą, która w odpowiedzialny i bardzo świadomy sposób będzie decydowała o wyborze priorytetów. Z niewiadomych powodów ustawodawca decyduje się na wariant niesłychanie ryzykowny, powierzając większość decyzji jednej osobie i stawiając na pierwszym miejscu wymagania menedżerskie.
4.3. Funkcjonowanie uczelni w znacznym stopniu uzależnione zostaje od liczby studentów, ponieważ głównie od tej wielkości ma zależeć wysokość dotacji ministerialnej. W warunkach niżu demograficznego zasada limitowania liczby studentów w uczelniach publicznych wobec możliwości ich zwiększania w uczelniach niepublicznych świadczy o preferencyjnym stosunku do tych ostatnich. Jednocześnie sam ustawodawca stwierdza (s. 6) dużą przewagę liczebną szkół niepublicznych istniejących obecnie w Polsce. Wiele z nich to szkoły małe, dysponujące nieliczną kadrą, nie zawsze oferujące wysokim poziom nauczania. Trudniejsze warunki niżu powinny doprowadzić w naturalny sposób, przy poszanowaniu zasad konkurencyjności, do wyeliminowania najsłabszych z nich.
Wspomniane wyżej problemy wymagają ponownego przemyślenia. Szereg rozstrzygnięć pozbawia środowisko uczelni jakiegokolwiek wpływu na zarządzanie, co sprawia, że proponowany model jest antydemokratyczny.

5. W dalszym ciągu wyrażamy niepokój wobec zagrożeń, jakie niesie finansowanie oparte o konkursy dla ciągłości pewnych projektów, zwłaszcza humanistycznych, których realizacja niejednokrotnie wymaga znacznie dłuższego czasu. Zagraża to szczególnie istotnym dla kultury narodowej i humanistyki polskiej takim fundamentalnym pracom, jak słowniki, wydawnictwa encyklopedyczne, leksykony, atlasy problemowe (np. dialektologiczne), itp. W poważny sposób utrudnia również rytmiczne wydawanie periodyków.


*

Nasze uwagi są głosem przedstawicieli nauk humanistycznych. Proponowany kształt ustawy nie pozostanie bez negatywnego wpływu na kondycję tych nauk, które są i zawsze stanowiły niezwykle istotny dział wiedzy. Dehumanizacja społeczeństw wobec ogromnej wagi, jaką przypisuje się technicyzacji, stanowi poważne niebezpieczeństwo. Wydaje się, że tym, co stanowi dominantę Założeń, jest podporządkowanie wszelkiej działalności w sferze nauki i kształcenia efektom finansowym, potrzebom rynku. Tymczasem niektóre ważne dziedziny wiedzy prawom rynku podporządkowane być nie mogą! Konieczne jest zatem wnikliwe przeanalizowanie treści poglądu wyrażonego przez ODCE, a cytowanego w Założeniach (s. 12): Zarządzenie szkolnictwem wyższym w XXI wieku wymaga połączenia misji akademickiej ze zdolnością zarządzania, a nie zastępowaniem jednego elementu drugim.




Przewodnicząca Komitetu Słowianoznawstwa PAN


Prof. dr hab. Małgorzata Korytkowska

07 października 2009

Tajne przez poufne

Dziennik Gazeta Prawna chce koniecznie podwyższyć nakład, skoro aż dwa teksty poświęca temu, że "W zerówkach odbywają się tajne komplety" (2009 nr 195). Autor stwierdza, że wbrew przepisom w niektórych przedszkolach sześciolatki uczą się czytać i pisać. Czynienie sensacji z faktu, że w kilku przedszkolach w kraju nauczycielki są tak ubezwłasnowolnione i tak zastraszone, że wbrew logice i wbrew pedagogice wychowania przedszkolnego "muszą" w sposób tajny, by nie dowiedział się o tym nikt z kuratorium oświaty, prosić rodziców o zakupienie podręczników i materiałów pomocniczych do nauczania pisania i czytania ich sześcioletnich pociech, jest albo dowodem na głupotę odpowiedzialnego za przedszkola wizytatora z kuratorium, albo nadinterpretowaną inicjatywą samego nauczyciela. Jest to zarazem smutny obraz naszego systemu wychowania przedszkolnego, skoro tak odczytuje się obowiązującą podstawę programową w zakresie wychowania przedszkolnego. Dotyczy ona przecież edukacji dzieci od 3 do 5 roku życia. Czy rzeczywiście trzeba wizytatorów uczyć czytać dokumenty oświatowe, by przestali spychać konieczny proces edukacyjny sześciolatków do „podziemia”? Czy rzeczywiście potrzebne są tajne komplety dla dzieci z tej grupy wiekowej?

05 października 2009

W co się bawić, czym się bawić?


Moje pokolenie zna bardzo dobrze tekst piosenki Wojciecha Młynarskiego, który już przed laty słusznie stawiał pytanie o to, co czynić z czasem wolnym, gdy możliwości wszystkie wyczerpiemy ciurkiem? Ówczesna rzeczywistość była dość ponura i szara, toteż nie bez powodu obawiał się nadejścia takiego stanu, kiedy nawet już nie będą miały wzięcia szare komórki do wynajęcia…
Na szczęście coś się w tym kraju zmieniło. Wprawdzie nie posiadamy pełnej diagnozy naszego społeczeństwa dotyczącej tego, w co się bawią dzieci, młodzież , dorośli a nawet osoby starsze, kiedy doskwiera im nadmiar wolnego czasu, ale wybrawszy się na drugą już edycję Targów Gier i Zabawek w Łodzi mogłem dokonać pomiaru etnograficznego, czyli obserwacji z ukrycia i uczestniczącej. Budynek hali, w której różne firmy prezentowały oferty gier, zabawek, publikacji interaktywnych i możliwości zagospodarowywania przestrzeni domowych i w placówkach oświatowo-wychowawczych, by móc aktywnie uczyć się, sprawdzać swoje umiejętności czy doświadczać ciekawych interakcji społecznych, zapełniał się od rana do wieczora. Każde ze stoisk wystawienniczych spełniało kilka funkcji: po pierwsze handlową, bo można było zakupić wybraną grę czy zabawkę, po drugie społeczną, gdyż w obszarze wielu z nich, a w zależności od rodzaju ekspozycji, została wygospodarowana przestrzeń dla zwiedzających, w której opiekunowie dzieci byli zapraszani do wspólnej zabawy ze swoimi pociechami, po trzecie funkcja edukacyjna, sprowadzająca się do edukowania dorosłych (sic!) przez młodzież w grach planszowych, łamigłówkach, modelarstwie, w przeprowadzaniu w warunkach domowych ciekawych i atrakcyjnych eksperymentów i po czwarte funkcję agonistyczną, bowiem w trakcie trwania targów odbywały się Mistrzostwa Polski w gry planszowe oraz konkurs budowli z klocków Clics.

Każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie. Dzieci się doskonale bawiły, czego najlepszym dowodem był ujawniany silny opór z ich strony przed opuszczeniem hali targowej. Ale i niektórzy dorośli najchętniej pozostaliby w tej przestrzeni dłużej, gdyż rzeczywiście prawie wszystkie produkty były tu dostępne gratis do tego, by można było rysować, malować, rozwiązywać zagadki, sterować roboraptorami, robospienami, femisapienami, joebotami czy bawić się robotami ukrytymi we wnętrzach pluszaków, budować przy pomocy małej kielni, małych cegiełek i specjalnego „cementu” domy oraz pałace (ta zabawka uzyskała Złoty Medal) a nawet wykonywać zdjęcia cyfrowym aparatem z wyświetlaczem LCD, którego gumowe uchwyty zostały dostosowane do dziecięcych rąk, a specjalna obudowa chroniła przed zniszczeniem w sytuacji upadku na ziemię.

To rzeczywiście był raj dla dzieci, które mogły przekonać się na własnej skórze o walorach nowoczesnych zabawek, wymagających bezpośredniego kontaktu z nimi i z innymi uczestnikami zabaw. Na każdym ze stoisk częstowano dzieci cukierkami, co utrwalało stereotyp o właściwych relacjach dorosłych z dziećmi, kiedy ci pierwsi obdarzają je słodyczami, a nie np. owocami. Obawiałem się, że w czasie targów będą eksponowane gry komputerowe i automaty do symulacyjnego zabijania wirtualnych postaci. Na szczęście tak się nie stało. Dzieci opuszczały pomieszczenia targowe z żalem tylko dlatego, że ich rodziców nie zawsze było stać na zakupienie niektórych zabawek czy gier. Następne takie targi, których organizatorem jest "Interservis", mają się odbyć w dn.8-10.10.2010. Mam nadzieję, że będą im towarzyszyć także konferencje oświatowe, warsztaty dla nauczycieli (w tym roku takie warsztaty prowadzili nauczyciele z Polskiego Stowarzyszenia Montessori), a nawet szkolenia dla rodziców i wychowawców różnego typu placówek edukacyjnych. Może włączą się w tę inicjatywę uczelnie publiczne i niepubliczne a także stowarzyszenia, które w zabawie postrzegają szansę na lepsze wychowanie i kształceni młodych pokoleń. Już teraz zachęcam do ogłoszenia konkursu na najlepszą pracę naukowo-badawczą (licencjacką, magisterską, doktorską czy habilitacyjną), której autor ukaże rolę i funkcje gier oraz zabawek w ujęciu pedagogicznym, społeczny, psychologicznym, politycznym, historycznym lub ekonomicznym. Warto się razem bawić i uczyć – mądrze, zgodnie z zasadami współżycia społecznego, a przy tym bezpiecznie i pięknie.