31 października 2009

Pożegnanie poetki pedagogii serca i codzienności - Ireny Conti Di Mauro


Dopiero dzisiaj dowiedziałem się z nekrologu, jaki zamieścił Rzecznik Praw Dziecka w jednej z gazet o tym, że 28 października odeszła od nas poetka Irena Conti Di Mauro. Wśród natłoku bieżących wydarzeń i informacji, konieczności załatwiania wielu spraw zawodowych i społecznych często umykają mi te, które odkładam na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzisiaj i nie jutro, bo ciągle wierzę, że nadejdzie taki dzień, kiedy będę mógł poświęcić jakieś jego chwile na spotkanie z tymi, którzy mnie oczekują, zapraszają do siebie. Nie zdążyłem Jej odwiedzić w Konstancinie, gdzie mieszkała i spotykała się z uczestnikami korczakowskich konferencji. Moim marzeniem było zorganizowanie spotkania autorskiego w Łodzi, w otwartym właśnie w tym roku klubie studenckim mojej uczelni. Miałem z Jej strony akceptację i gotowość, kiedy spotkałem się z Nią w Warszawie na korczakowskiej debacie o szkole. Nie zdążyłem pozostając z doznaniem, o którym tak pisała w jednym z najpiękniejszych tomików swoich wierszy (Lubię codzienność…, PIW, Warszawa 2005):

Z tych spotkań do których jak dotąd nie doszło
pozostaje poczucie winy
że tak mało we mnie jeszcze
tego co być powinno.

(s.19)

Istotnie, tysiące spraw naszej codzienności wyłączają mnie często z doświadczania świata w sposób szczególnie osobisty, bezpośredni. Wiem. Mam tego świadomość. Jak mówił Owidiusz: Video meliora proboque, deteriora sequor. A Irena Conti Di Mauro niezwykle pięknie uwrażliwia swoim wierszem na to, co staje się częścią także mojej codzienności:

Techniczniejemy – to od techniki
a nawet wirtualizujemy się
w potrzebie najbardziej intymnych zwierzeń
my autorzy internetowych tęsknot i przeżyć
nieopowiedzianych w odchodzących w przeszłość
w tak zwanych dotychczasowych środkach wyrazu
już nie mowa
już nie gest
już nie pisanie do … przysłowiowej szuflady
(…)
(s. 21)

Każdy z Jej wierszy jest swoistą pedagogią, bowiem niesie zarówno treści krytyczne wobec otaczającej nas rzeczywistości, a więc niejako zobowiązujące nas do refleksji i pracy nad sobą, jak i przesłanie, misję czy zasady, którymi warto kierować się w życiu, by poradzić sobie z najstarszym zawodem świata, jakim jest „bycie człowiekiem”.

Zawód „człowiek” – z czego nie wszyscy
zdają sobie do końca sprawę –
to takie kwalifikacje, które trzeba
doskonalić całe życie bez szansy
na tytuł docenta ba nawet doktora
habilitowanego
ponieważ chodzi o ciągły proces
re-habilitacji człowieka
by człowiek człowiekowi
nie był przysłowiowym wilkiem
który wychodzi z lasu na światłość
podkrada się zagryza wszystko co ludzkie
(…)
(s. 25)

To rzadkość, by poeta słuchał pedagogów, uczestniczył w ich naukowych debatach, wsłuchiwał się w ich mniej lub bardziej trafnie uzasadnione narracje, a zarazem otwierał ich na najważniejsze w życiu sfery ludzkiej egzystencji, jaką są nasze uczucia, najbardziej intymne, a tym samym prawdziwe doznania. Jej twórczość wzmacniała, mocującą się z nieprzychylną wobec pedagogiki serca rzeczywistością, Marię Łopatkową i wspomniane przeze mnie Polskie Stowarzyszenie im. Janusza Korczaka, gdyż potrafiła niezwykle subtelnie pisać o miłości do dziecka jako fundamentalnej przesłance jakości naszego życia.

(…)
MIŁOŚĆ to dom
a człowiek od samego narodzenia
- i ten mały i ten duży –
jest budującym się bez przerwy domem
pod którego dachem się chroni
i innym dać może schronienie
jeśli będzie kochany
i nauczy się kochać
MIŁOŚĆ I DZIECKO
to mocny fundament i od niego
trzeba zacząć budowę tak by
mogły na nim stanąć pewnie
coraz to nowe piętra dla ludzi

(s. 99)

Poezja Ireny Conti Di Mauro będzie mi szczególnie bliska nie tylko ze względu na Jej głęboko humanistyczne, a więc i pajdocentryczne przesłanie, ale także ze względu na Jej pedagogię wolności, nieustanne upominanie się – jak czynił to Janusz Korczak – o godność dziecka, o poszanowanie jego suwerenności i obdarzanie go prawdziwą, a więc wymagającą, a nie interesowną miłością. Nie godziła się z bezdusznością szkoły, rozwiązań edukacyjnych, które w nierozpoznawalny przez pseudonauczycieli sposób stawały się dla dzieci nośnikiem niemożliwych do wymazania z ich serc i dusz toksyn, cierpień czy krzywd. Rodzicielski ruch na rzecz ochrony dzieci przed strukturalną, a więc prawną i instytucjonalną przemocą dorosłych wobec dzieci mógłby przyjąć niejako za swój manifest wiersz pt. „Nigdy więcej takich klatek dla miłości”, w którym Poetka wyraża swój sprzeciw:

W tej klatce uwięziono 6 lat życia dziewczynki
uwięziono nogi które mogły biegać
uwięziono ręce które mogły przytulać
uwięziono usta które mogły wypowiadać miłość
Obok tej klatki bardzo bardzo dużo dużych klatek
a w nich uwięzione serca i mózgi dorosłych ludzi
(…).
(s. 98)

Jakże zbieżna jest treść tego wiersza z apelem Janusza Korczaka, by dorośli, jeśli chcą wychowywać dzieci w wolności, najpierw sami wyrwali się z niewoli. Słusznie pytała Irena Conti Di Mauro:

GDZIE W JAKIEJ SZKOLE JEST TAKI PRZEDMIOT?
JAK KOCHAĆ I MYŚLEĆ żeby nie marnować daru życia
i tego pięknego świata tak systematycznie niszczonego
na różnych „lekcjach” małych i średnich upokorzeń
a potem na tych „wielkich” lekcjach zabijania

(…)
(s. 96)


Podarowane mi przez Irenę Conti Di Mauro tomiki poezji, z osobistą dedykacją, traktuję nie tylko jako szczególny dar wybitnej twórczości, ale także świadectwo wspólnoty myśli i dążeń, zaufania i nadziei na międzypokoleniowy przekaz najważniejszych wartości w każdym życiu. Żegnam z bólem serca wspaniałą postać polskiej kultury i humanistyki jednym z przesłań, które pozostawiła swoim BLISKIM, a więc i Jej czytelnikom:

Nie marnuj wielkiej okazji
i każdy dzień uczyń dobrym dla miłości
on zawsze będzie pierwszym
ale może też być i ostatnim
i dana ci szansa kochania
już się więcej nie powtórzy.


(Irena Conti Di Mauro, Lubię codzienność, PIW, Warszawa 2005, s. 59)

30 października 2009

Pedagogika pamięci w przeddzień Święta Zmarłych

W tych dniach odwiedzamy groby naszych zmarłych, osób nam bliskich, które kochaliśmy między innymi za to, co czyniły dla nas, w związku z nami czy wespół. Dzięki nim stawaliśmy się bardziej wrażliwymi na losy innych, na ponadczasowe wartości, na to, by nasza wolność osobista nie została uwikłana w przemoc instytucjonalną, bezosobową.

To także czas zadumy nad codziennymi warunkami życia, nad światem doczesnym, w którym NIEOBECNI włączani są przez naszą pamięć w codzienny zakres spraw i zadań. Zapalamy świeczki, kładziemy na grobach kwiaty, by podtrzymać więź życia z Bliskimi. Jest w tym rytuał przywoływania wspomnień, szczególny rodzaj intymności, która nie skończyła się wraz z ich odejściem. Uczestniczymy w wydobywaniu z naszej pamięci tylko pozornej ulotności ludzkiego życia, by podtrzymywać pamięć o nim i ocalić je od zapomnienia. Przez odniesienie się w tych dniach do pamięci o zmarłych, których obecność być może wymazywana nawet była w zadziwiającym pędzie ku realizowaniu doczesnych celów, odzyskujemy zdolność do koniecznego stawiania sobie pytania z przeszłości, by odzyskiwać zarazem to, co czas, dzień po dniu, z wolna nam odbiera.

Jak pisze w wydanej dzięki prof. Oldze Czerrniawskiej - wybitny andragog Duccio Demetrio – Pamięć pielęgnowana przez nas samych (również z myślą o innych) wyzwala w nas moc ponownego przeżywania i potęguje sens uczenia się o życiu lub przynajmniej o niektórych jego fragmentach, które udało się nam rozumowo ogarnąć. ... dlatego, że zmierzch pamięci kładzie kres wszelkiego rodzaju , powodując zanik antropologicznej potrzeby gromadzenia okruchów życia, ich reinterpretowania, przeżywania i poddawania swoistej „reinkarnacji” przez tych, którzy żyć będą po nas. (Pedagogika pamięci. W trosce o nas samych, z myślą o innych, Wyd. AHE, Łódź 2009, s.14)

Demetrio przygotowuje nas swoją pedagogiką pamięci do sztuki wspominania, zastanawiania się nad minionymi wydarzeniami, nadawanymi przez innych znaczeniami, uświadamiania sobie umysłowych intryg i zawiłości, obłudy i hipokryzji zagłuszających sumienie, które w dniu tak szczególnym wyzwala w nas retro patię. Poetyka cieni, nostalgia otulona woalem melancholii, kruchość jestestwa, każde niemal bycie kiedyś, dawno temu, w określonym miejscu i z towarzyszeniem danego uczucia, pozostawiają częstokroć (niejednokrotnie nazbyt często) bolesne, niechciane ślady, przed którymi żadna pora z kalendarza życia nie jest w stanie się uchronić. (tamże, s. 16) Słusznie wskazuje na to, że wielu spośród nas ucieka od przeszłości, unika bolesnych pytań i wspomnień, skupiając się na przyszłości i zagłuszając własne sumienie. Znalazłszy usprawiedliwienie swych okrucieństw, podłości i bezeceństw grzebią we niepamięci i nie powracają doń nigdy.(s. 33)

Czy rzeczywiście uwolnienie się z pozornego nieistnienia Bliskich, z wytłumionego sumienia wspólnych zdarzeń i doznań ułatwia nam skupianie uwagi wyłącznie na tym, co nas czeka, na jakiejś przyszłości, gdzieś, z kimś i kiedyś, by tkwiące w nas poczucie winy skrywane za parawanem władzy stanowiło i tak łatwo rozpoznawalny przez innych przejaw zakłamania? Z wysp autobiograficznej pamięci nie da się uciec, choć można je w tych dniach oświetlić. Ważne, by móc – jak twierdzi A. de Musset – nawlekać, niczym paciorki różańca, korale życia na wspólny sznur codzienności w poszukiwaniu tych, które są tylko moje i szczególnie mi bliskie.(s. 25)

29 października 2009

Zapiski gimnazjalisty na marginesie zeszytu

W czasie mojego akademickiego tournee po Śląsku Cieszyńskim zostałem obdarowany wydaną przez kilkunastoletniego ucznia – Artura Moszczeńskiego książeczką pt. Na marginesie. Niech trwożą się nauczyciele, pedagodzy i wychowawcy w naszym kraju! Uczniowie przystępują do ataku. Nie chcą zamieszczać swoich notatek, uwag czy opinii o szkole, nauczycielach czy innych osobach oraz wydarzeniach z nią związanych na marginesach zeszytów czy na wyrwanych karteczkach, tylko zaczynają publikować to, co jeszcze tak niedawno skrywane było w tornistrach lub w domowych biurkach.

Autor niniejszych zapisków od lat rejestrował zabawne wypowiedzi uczniów ze swojej klasy i nauczycieli. Jak stwierdza we wstępie: Stworzenie takiego spisu wcale nie jest łatwe. Przede wszystkim należy opracować właściwy sposób zapisywania, aby jednocześnie uważać na lekcji. Najlepszym miejscem do notowania wychwyconych zwrotów jest margines kartki zeszytu – stąd tytuł. Notowane słowa także są wypowiadane nieoficjalnie, „na marginesie” lekcji. (s. 7)

Artur nie jest wprawdzie prekursorem tej formy demistyfikowania ukrytego wymiaru codziennego życia szkoły, ale wzbogaca ją o nowe egzemplifikacje tego, co dla uczniów, szczególnie w nowej szkole jaką jest gimnazjum, staje się okazją do „testowania” także własnego poczucia humoru. Maria Dudzikowa pisała w jednej ze swoich książek (pt. Pomyśl siebie… Minieseje dla wychowawcy klasy, Impuls, Kraków 2007), że tego typu postawa uczestniczącego obserwatora jest niczym innym, jak włączaniem się do wspólnoty szkolnego śmiechu, by nie tylko z niej nie wypaść (w szkole nie warto być ponurakiem), ale i nie być klasowym błaznem czy wzbudzającym zakłopotanie arogantem.

Utrwalenie przez ucznia zabawnych sytuacji może być zarazem sposobem na zamanifestowanie własnej postawy wobec kogoś lub czegoś, krytyką z przymrużeniem oka, a może i okazją - nie tylko dla nauczycieli, bo także dla rówieśników - do przyjrzenia się samym sobie w nieco krzywym zwierciadle.

Oto kilka przykładów:

Lekcja języka polskiego:
N: Co zrobiła Zosia?
Ktoś: Pasła.
N: Co pasła?
Malwina: Kury.
N: Co jeszcze?
Ktoś: Indyki
N: Indyki. Ale co jeszcze robiła?
Edyta: Dzieci.
Edyta: … dzieci pasła.


Lekcja chemii:
Grażyna: Po co pani tyle cząstek rysuje? (do przerysowania)
N: Żeby ci zrobić na złość.
Grażyna: Aż tak mnie pani nienawidzi?


Lekcja języka angielskiego:
Magnetofon (zapowiada kolejne zadanie): Five:…
[Nic się nie dzieje]
N: Five!
[Nic się nie dzieje]
N: It refused to co-operate.


Lekcja religii:
N: [do Malwiny]: Agata, nie gadaj z koleżanką!
Malwina: Ale proszę pani, to nie jest moja koleżanka, to moja „siostra”!

Lekcja historii:
N: Powstanie… [dzwonek] … wybuchnie na następnej lekcji.
Lekcja geografii:
N: Indianie to mongoloidzi…
Grażyna [po napisaniu poprawy sprawdzianu z rolnictwa, w czasie lekcji]: Sprawdzi mi to pani teraz?
N: Grażyna, nie mogę mówić o Indianach i patrzeć na twoje rolnictwo!


Lekcja języka niemieckiego:
N: Welcher Tag ist heute?
Ktoś: Heute is…
N: „is”?
Ktoś: jes, jes.

Projekt „Partnerstwo dla wiedzy - nowy model zarządzania szkolnictwem wyższym"

przewiduje:
• stworzenie mechanizmu wyłaniania krajowych naukowych ośrodków wiodących (KNOW) - będą wybierane w drodze konkursów przez komisje z udziałem międzynarodowych ekspertów.
• tworzenie regionów wiedzy - m.in. obowiązek powołania w uczelniach publicznych konwentu z udziałem pracodawców i samorządu.
• zmiany w ustroju uczelni publicznej - m.in. dodatkowe kompetencje rektorów oraz dopuszczenie dwóch trybów powoływania rektora, kierowników podstawowych jednostek organizacyjnych oraz dyrektorów instytutów: tradycyjnego i konkursowego.
• lepsze wykorzystanie potencjału badawczego i dydaktycznego polskich uczelni - m.in. ograniczenie wieloetatowości w uczelniach (drugie zatrudnienie lub prowadzenie działalności gospodarczej będzie wymagało zgody rektora lub kierownika jednostki naukowej).
• uproszczenie finansowania szkół wyższych -m.in. finansowanie podmiotowe zostanie wsparte finansowaniem zadaniowym prowadzonym w trybie konkursowym
• poprawę jakości kształcenia - m.in. wprowadzenie dwóch rodzajów oceny jakości kształcenia przez PKA: oceny programowej (dotyczy kierunku studiów) oraz oceny instytucjonalnej (dotyczy podstawowej jednostki organizacyjnej uczelni).



Tyle Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Taka jest tendencja, taka polityka. Czas najwyższy skończyć z pseudoszkółkami wyższymi, które są przykrywką dla ich właścicieli do pozorowania troski o kształcenie, o prowadzenie badań naukowych czy o spełnianie minimów kadrowych, by w rzeczy samej prowadzić biznes i upajać się wzrastającymi środkami na koncie. Być może jeszcze bije im licznik z odsetkami, ale wkrótce zostaną zmuszeni do udowodnienia, ile w działaniach ich uczelni jest prawdziwej akademickości, kształcenia wyższego, ile realnych i udokumentowanych sukcesów całej kadry naukowej, a ile jedynie formalnie spełnianych kryteriów. Kandydaci na studia muszą wiedzieć, czy gwarancją dla wartości studiowania są znaczący w nauce profesorowie i pracownicy pomocniczy, z afiliowanym przy tej uczelni dorobkiem naukowym, czy tylko ci, którzy widnieją w tabelach sprawozdań, a przy tym nie wnoszący niczego ponadto do ich rozwoju?

Czas zacząć głębiej przyglądać się setkom szkółek i uczelni wyższych, publicznym i niepublicznym ale nie tak, jak przeprowadza się inwentaryzację towarów w magazynie jakiejś hurtowni. Być może nadchodzi czas nie tylko delegalizowania niektórych uczelni wyższych, ale także ich autodelegalizacji. Szybko się bowiem okaże, że król, choć ma odsetki lub wielką tradycję, po prostu jest nagi. Jak stwierdziła p. Minister: W dzisiejszych czasach to właśnie takie uniwersytety jak Uniwersytet Jagielloński muszą być tymi, które oświetlają i wskazują drogę tym wszystkim uczelniom, które swej liczebności nie potrafiły przekuć w jakoś. Jesteście najlepszą uczelnią w Polsce, pomóżcie wytyczyć kierunek, w którym powinno iść szkolnictwo wyższe
(za: http://www.nauka.gov.pl/mn/index.jsp?place=Lead08&news_cat_id=908&news_id=9027&layout=2&page=text)

Minister nie stwierdziła, że wspomniana jakość dotyczy wszystkich kierunków studiów i prowadzonych w tej uczelni badań naukowych, ale że ona musi być uczelnią wzorcową dla innych. To wielkie wyzwanie, tak dla tych najstarszych uczelni, jak i dla najmłodszych, skoro o dowody jakości toczyć się będzie gra.

Na wiarygodny wizerunek uczelni trzeba pracować latami, ale stracić go można bardzo szybko. Media na to tylko czekają. Nikt już nie docieka rzeczywistych powodów zadłużeń uczelni publicznej, tylko pisze się o tym, jak studenci obrzucili jej rektora jajkami. To jest news.

27 października 2009

Samorządność wczoraj i dziś. Wychowanie do społeczeństwa obywatelskiego

To tytuł konferencji naukowej, jaką zorganizował w Cieszynie ZAKŁAD EDUKACJI INTEGRALNEJ I OBYWATELSKIEJ na WYDZIALE ETNOLOGII I NAUK O EDUKACJI Uniwersytetu Śląskiego. Lubię takie debaty, gdyż trwają one jedynie do południa i skupione są na wąsko określonym zagadnieniu tak, by można było je oświetlić z kilku stron: w perspektywie historycznej, socjologicznej, psychologicznej a przede wszystkim – pedagogicznej. Małe jest piękne i mądre, co było słychać, widać i czuć. Przywołam jedno z wystąpień, gdyż gospodarze przygotują odrębną rozprawę z treścią wygłaszanych referatów.

Prof. dr hab. Wiesława Korzeniowska mówiła o wychowaniu do współdziałania (na przykładzie życia codziennego wsi górnośląskiej XIX i początków XX wieku). Gdyby komuś wydawało się, że historia jest nudna lub zbyteczna, to po wysłuchaniu referatu na pewno zmieniłby zdanie. W pięknej stylistyce i narracji zostaliśmy bowiem przeniesieni w świat nie tak bardzo odległy, a jakże znakomicie udokumentowany historycznymi wydarzeniami, tradycjami, zwyczajami i obyczajami czy rozpoznanymi już przez badaczy stylami codziennego życia.

Podobnie, jak pisał o tym przed laty wybitny polski socjolog Józef Chałasiński, mieszkańcy polskiej wsi są tymi, którzy przechowują, utrwalają i przekazują z pokolenia na pokolenie narodowe wartości, znaki polskiej tradycji i kultury. Jak stwierdziła prof. W. Korzeniowska - plebejski skład etniczny stał na straży egalitaryzmu stosunków społecznych, czego najlepszym przykładem jest ogromne wyrobienie społeczne Ślązaków, ich samodzielność, solidarność w stosunkach międzyludzkich i czynnych postawach wobec organizacji społecznych. Walcząc o swoje prawa religijne, narodowe, traktowali w sposób szczególny konieczność systematycznego wprowadzania dzieci w świat dorosłych, by miały niezbędną wiedzę i nabyły doświadczeń. To prawda, że ich życie codzienne było pełne nakazów i zakazów, ale stanowiły one środek do tego, by młode pokolenia nauczyły się godnego życia.

Cisnęło się zatem pytanie, jak to jest możliwe, że w dobie modernizacji polskich wsi i miast, przemian społeczno-politycznych i gospodarczych zaczęliśmy jako naród pomniejszać wartość i zdobycze doskonale rozwiniętej przed przeszło stu laty samorządności wiejskiej? A prof. W. Korzeniowska przywoływała nawet tak odległe fakty historyczne, jak chociażby dotyczące wsi Kadłubek, której mieszkańcy w 1605 r. wykupili się z rąk właściciela z feudalizmu, wykupili wieś, las i karczmę na swoją własność. Ba, nawet opracowali regulamin korzystania z karczmy.

Czyż nie warto byłoby dzisiaj pójść tym tropem i tak, jak prości chłopi zorientowali się, że są przepisy, dzięki którym można się było wykupić od pana, zachęcić rodziców, uczniów i nauczycieli do poznania prawa oświatowego do lepszego wykorzystania go dla potrzeb własnego wyzwolenia z istniejących w polskiej oświacie absurdów, paradoksów czy toksycznych, pseudowychowawczych rozwiązań? Pomyślałem na kanwie tej historycznej narracji o tym, dlaczego wciąż wydaje się tak trudne przekształcanie polskich szkół publicznych w edukacyjne wspólnoty, zespolone więzami wspólnie konstruowanych tradycji, systemem wartości i uzgadnianych sposobów ich urzeczywistniania? Dlaczego tak znakomite wzory nie przekładają się na życie samorządowe polskich szkół, tylko wciąż godzimy się na zarządzanie nimi w sposób centralistyczny, zdejmujący z nas odpowiedzialność i zakłócający poczucie sensu osobistego zaangażowania?

Jak mówiła prof. W. Korzeniowka – w tych wsiach nawet pan feudalny nie spełniał samodzielnie władzy, cedując decyzje na gromadę, która nie była jednostką administracyjną, ale swoistego rodzaju formą realizacji uprawnień samorządowych. Wszyscy mieszkańcy wsi, płacący podatki, rozstrzygali o wielu sprawach wsi. To gromada pełniła funkcje znaczące dla całej społeczności, m.in. godząc spory między mieszkańcami czy organizując wybór wójta i radnych.

Czyż rady szkół zgodnie z obowiązującą Ustawą o systemie oświaty nie miały być taką właśnie formą realizacji przez rodziców, uczniów i nauczycieli uprawnień samorządowych do współdecydowania o wszystkim, co ma miejsce w szkołach? A czyż typowe dla ówczesnych osad formy obywatelskiej aktywności np. sprzątanie dróg publicznych, obieranie drzew z gąsienic, nocne stróżowanie, itp., nie mogłoby przyjąć w szkołach formy wspólnotowej aktywności, odpowiedzialności i zaradności? A spółdzielczość, pomoc w budowie domu, przy pracach polowych, naprawie dróg czy zwyczaj zakładania skrzynek gromadzkich (karbony), by zgromadzone przez gromadę sumy były do dyspozycji osób w sytuacjach jakichś katastrof, nie mogłyby dzisiaj, w toku prac rad szkolnych być wzorem do podejmowania inicjatyw na rzecz wyrównywania szans edukacyjnych najsłabszych i najzdolniejszych uczniów? Skoro rodzice mogli przychodzić na zebrania zgromadzeń wiejskich z dziećmi, by przyuczać je do wspólnotowego rozwiązywania różnych spraw, to dlaczego nasze dzieci nie uczestniczą w zebraniach nauczycieli z rodzicami? Czyż nie była to piękna forma kształtowania w środowisku społecznym bractwa zgody? A nasze szkoły są takimi bractwami?

26 października 2009

Magister Urquel

Student Wydziału Prawa Uniwersytetu w Pilznie był na tyle pilny w analizie literatury, że odkrył plagiat swojego prodziekana. Nawet nie mógł przypuszczać, że ta demistyfikacja spowoduje kontrolę prac dyplomowych. W jej wyniku okazało się, że w tej uczelni w ekspresowym tempie kończyli fikcyjne studia wpływowi politycy. Oj, ktoś nawarzył im piwa. I to jakiego? Teraz będziemy rozróżniać jego nowy gatunek - "Magister Urquel" oraz "Doktor Strong".

25 października 2009

Naukowe GPS-y

Chcesz zostać magistrem czy doktorem nauk, w dwa lata a może i szybciej? Nie ma problemu. Pomoże ci w tym INFOBROKER. Ładna nazwa. Już nawet widzę, jak uczelnie zaczną otwierać kształcenie w tej specjalności, a do Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułu wpłynie wniosek o utworzenie nowej dyscypliny naukowej, jaką jest: infobrokerologia, czyli nauka o kreatywnej naukowości. Skoro w gospodarce rynkowej wszystko jest na sprzedaż, to dlaczego nie stopnie naukowe? Fałszywych dyplomów jeszcze się u nas nie sprzedaje, ale czyni się to pod płaszczykiem usług infobrokerskich, a – jak niektórzy je nazywają jeszcze inaczej – usług konsultingowych z różnych dziedzin nauki i wiedzy. Po co się męczyć, studiować, ślęczeć nad książkami, chodzić do bibliotek czy archiwów, skoro są tacy, którzy chętnie uczynią to za nas, gdyż jest to ich sposób na zarabianie na życie.

Naukowe GPS-y zajmują się profesjonalnym wyszukiwaniem, selekcją, gromadzeniem i prezentacją informacji na nasze życzenie. Wystarczy sformułować „złotej rybce”, że chcemy posiąść wzór rozprawy doktorskiej z filozofii, socjologii a nawet matematyki, a ta chętnie to życzenie spełni. Trochę to kosztuje, ale ile, to jest już tajemnicą handlową. Uczciwość – rzecz kupiecka. Kupczyć więc można wszystkim. I nie ma się co obawiać, gdyż – jak zachęcają pomysłodawcy – można liczyć na profesjonalnie napisane prace doktorskie, magisterskie, licencjackie itd. na bazie m.in. Internetu, baz danych, zasobów bibliotek, archiwów oraz innych, dostępnych mediów i nośników informacji (zarówno polskich jak i zagranicznych), w tym zapewne przeformatowanych i już obronionych rozpraw naukowych. Złota rybka wyszuka nam informacje z dziedziny gospodarki, nauki, techniki, prawa, ochrony znaków towarowych i patentów oraz innych dziedzin życia, wg naszych potrzeb.

Opracowania i inne materiały wykonywane są ściśle według wytycznych i zaleceń zleceniodawcy, a więc promotora pracy dyplomowej czy naukowej, z uwzględnieniem ewentualnych korekt i uwag, a przy tym serwis gwarantuje w pełni ochronę prywatności. Wykonane prace mogą być wykorzystane – jak stwierdza się dla uniknięcia odpowiedzialności prawnej - tylko „w sposób nie naruszający przepisów Prawa Autorskiego oraz art.272 Kodeksu Karnego oraz w sposób nie naruszający obecnie panujących regulacji prawnych, co oznacza że opracowanie nie stanowi "gotowca" do prezentacji jako praca własna - a jedynie wzór”. Infobrokerski serwis informuje także, że nie ponosi odpowiedzialności za wykorzystanie przekazanych materiałów, w szczególności za niezgodne z prawem działania zleceniodawcy ani wyrządzone szkody z tym związane.

Utworzenie przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej” fikcyjnej szkoły wyższej i napawanie się sukcesem z tytułu odebrania dużej liczby telefonów i maili od zainteresowanych studiami magisterskimi w trybie przyspieszonym jest niczym w porównaniu z realnie istniejącą usługą „dyplomową i naukową”. Inna rzecz, że takich pseudomagistrów i pseudodoktorów jest bardzo łatwo rozpoznać, gdyż nie są w stanie aktywnie i z zaangażowaniem uczestniczyć w życiu swojej grupy zawodowej bez konsultingowego GPS-a, czyli „Gdzieś Prowadzącego Suflera”. Może dlatego nie przyjeżdżają na konferencje naukowe, nie piszą recenzji i artykułów naukowych oraz nie są w stanie zaprojektować własnych badań. Muszą na to zgromadzić odpowiednią kasę.