04 września 2016

Starszyzna 'interesownie" zachęca młodych do rewolucji społecznej

Adam Cymer – 64 letni publicysta ekonomiczny, a zarazem redaktor naczelny „Nowego Życia Gospodarczego” oraz 66 letni Piotr Kuczyński – także publicysta ekonomiczny, który jest analitykiem Domu Inwestycyjnego Xelion - wydali manifest polityczny dla młodych pt. „Dość gry pozorów. Młodzi, macie głos(y)” (Warszawa 2016).

Być może obaj znają się na ekonomicznych uwarunkowaniach gospodarki wolnorynkowej, ale nie jestem przekonany, że mają wiedzę społeczną na temat kondycji polskiej młodzieży. Piszą swój manifest polityczny z perspektywy dziadków rozgoryczonych wynikami ostatnich wyborów prezydenckich i parlamentarnych z nadzieją, że trafią argumentacją do swoich wnuków i ich rówieśników, by ci wyszli na ulicę, do urn i przywrócili utracony raj solidarnościowej utopii.

Wzrost udziału młodych w przełomowych po ośmiu latach rządów PO i PSL wyborach oraz zaistniała dzięki temu zmiana polityczna w kierunku narodowo-konserwatywnym została dowartościowana tą publikacją nie przed wyborami, ale niemal w rok po nich. Celem tej publikacji jest z jednej strony docenienie siły, mocy sprawczej młodego pokolenia, z drugiej zaś obciążenie go niemalże zobowiązującą nadzieją, że przy następnej okazji zawróci ono bieg historii i jednak włączy się do ruchów antysystemowych odsuwając od władzy patriotyczno-populistyczny „w wyznaniowej otoczce” rząd tzw. „dobrej zmiany”.

Jak piszą:

Rezultat październikowych wyborów parlamentarnych dowodzi trwałej zmiany postaw w młodym pokoleniu. Co prawda zwyciężyło ugrupowanie od dwudziestu pięciu lat współtworzące „system”, z którym młodzi obeszli się dość bezwzględnie, ale ta nowa generacja wyborców zdecydowanie bardziej poparła ugrupowania „antysystemowe”, powstałe w okresie ostatnich kilku miesięcy, wkraczające na scenę polityczną z dość rozbieżnymi programami, ale z atutem młodości, nieobciążone udziałem w budowaniu „systemu”. Młodzi wybrali „zmianę”, ale zasiedziałe od ćwierćwiecza elity nie są w stanie im jej zapewnić. (s. 8).

Autorzy deklarują oczekiwanie, że młodzież lepiej (tzn. zgodnie z ich oczekiwaniami) wyrazi swoje prawdziwe marzenia i potrzebę zmiany, po czym kończą swoją publicystykę polityczną własnymi postulatami na XXI wiek nawiązując w nich rzekomo do 21 postulatów „Solidarności” 1980-1989. Niestety, ale z postulatami robotników i środowisk intelektualnych tamtej doby niewiele to ma wspólnego.

Wprawdzie wpisują gdzie tylko się da kwestie społeczne i kategorię podmiotowości jednostek ludzkich, ale w istocie kreują lewicowy, postsocjalistyczny model państwa, w którym wszelkie regulacje będą uwzględniały koszty społeczne. W ich postulatach nie ma de facto ani edukacji, ani kultury, ani świata wartości transcendentnych, ani intrapersonalnych, bowiem najważniejszy jest rynek i etatystyczna polityka władzy, która musi, ma obowiązek stworzyć bla,bla,bla..., czyli „wypracować mechanizmy…”, „ stworzyć skuteczny mechanizm…”, "jednoznacznie zagwarantować…”, „wypracować model…”, „wypracować strategię i plan działań…”, „powołać narodowe centrum studiów strategicznych…”, „zmienić system stanowienia prawa…”, „radykalnie odpolitycznić sferę gospodarczą…” itd., itp.,itd.

Jakże naiwne jest oczadzenie młodzieży tezą, że partyjniactwo (…) ustąpi miejsca ludziom poszukującym dialogu, kompromisu, otwartym na dobro wspólne. (s. 149) Nic z tych rzeczy. Wprawdzie stan wojenny w PRL nie zniszczył „Solidarności”, ale dokonały tego dzieła tak jej elity, które włączyły się do władzy, jak i służby specjalne oraz nowe formacje polityczne będące mieszanką neolewicy, neoliberalizmu i neokonserwatyzmu.

Wszystkie ekipy rządzące po wałęsowskiej wojnie na górze rozszarpywały polskie sukno w swoją stronę i dla swoich działaczy, nowej nomenklatury. Klęska fenomenu polskiej, a niedokończonej rewolucji „Solidarności” jest udziałem polityków, rządzących i części elit, które uwłaszczały się na majątku państwowym, a potem na środkach z Funduszy UE - Europejskiego Kapitału Społecznego.

Autorzy tego manifestu dla młodych sami sobie zaprzeczają cytując (bez przypisów do źródeł – co jest skandalicznym niechlujstwem) różnych ideologów czy tzw. autorytety III RP, z których myśli jednoznacznie wynika nieefektywność wartości społecznych, kulturowych i edukacyjnych w społeczeństwie, w którym o warunkach jego życia stanowi głównie czynnik ekonomiczny.

Ich ówczesny samozachwyt nad przemianami, których stawali się beneficjentami, nagle nabrał odwrotnego kierunku samorefleksji, stąd nawet tytuły ich książek czy artykułów: „Klęska „Solidarności”; „Byliśmy głupi”, itp. Przywołują Karola Modzelewskiego, który miał po trzech latach transformacji powiedzieć:

Do dziś jestem pod wrażeniem łatwości, z jaką elity wyłonione przez pracowniczy ruch dokonały zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni, porzucając wartości uznawane dotąd za naczelne kryterium polityki społeczno-gospodarczej”. (s. 33)

Dzisiaj nie raczą obaj autorzy dostrzec wolty o kolejne 180 stopni także tego, jakże zacnego opozycjonisty z PRL, kiedy wszedł do Parlamentu wraz z synem. Nie on jeden, bo przecież jest w tym Sejmie syn b. premiera W. Cimoszewicza czy europosła Ryszarda Czarneckiego. To ci młodzi mają zmienić system w naszym kraju na bardziej prospołeczny i propodmiotowy?

Jedyna mądra myśl, jaką przywołują, to Stanisława Ossowskiego, „że polityk potrzebuje nauki jak pijany latarni: nie dla oświetlenia, lecz oparcia”. (s. 65) Niestety, sami z nauk nie skorzystali stwierdzając, nie wiadomo za kim lub za czym, że 50 proc. Polaków to wtórni analfabeci. (s. 75).

Ba, wciskają młodym kit, że można zmienić system nie będąc w partii politycznej, po czym na s. 79 przyznają, że polityka w demokratycznym państwie jest obszarem dominacji partii politycznych, rywalizacji programów, walki o władzę. Rzecz jasna przekonują, że można osłabić tę dominację, jeśli włączą się w ruchy oddolne działając (…) dla państwa, a nie dla określonego układu partyjnego. (S. 79)

Jest też w tej książeczce wiele trafnych uwag czy danych statystycznych (te jednak także bez wskazania źródła), jak chociażby ta, że „Polityka państwa stała się jakąś zadziwiającą grą pozorów. Państwo udaje, że coś robi, ale de facto wyzbywa się kolejnych obowiązków, cedując je na coraz liczniejsze agendy rządowe, na samorządy, na obywateli. Ale nawet z tych instytucji korzysta w niewielkim stopniu. (s. 96).

Jeśli młodzi chcą za dziadkami powiedzieć rządzącym „dość!”, to powinni poszukać partnerów do stworzenia ruchu oporu, najlepiej z wykorzystaniem sieci, ale gdyby mieli z tym problem, to czeka na nich KOD, którego manifestacje (…) wskazują, że obywatelska wrażliwość może się skutecznie ujawnić nie tylko w okresie kampanii wyborczych.(s.132).

Mamy zatem kropkę nad „i”. Wszystko stało się jasne. Czy autorzy tego czytadła są pewni, że młodzi są tak naiwni i głupi, by wejść w buty „formacji politycznej”, której starsi zwolennicy już wystawiają się dla nich jako ewentualne ich „zaplecze intelektualne dla przeprowadzenia wielkiej zmiany”?

Jeśli młodzi będą potrzebowali zaplecza, to nie w grupie wiekowej 60+. Mają już swoich doradców. Bez łaski i kitu.

03 września 2016

Periodyk banałów o edukacji



"Edukacja zadecyduje o tym, czy zdołamy dogonić uciekający świat" - tak głosi rzekomy ekspert Platformy Obywatelskiej do spraw edukacji, jakim jest Jarosław Wałęsa - dyrektor Instytutu Obywatelskiego, redaktor naczelny kwartalnika „Instytut Idei”.

Takie banały produkuje ignorant, który uważa, że zna się na tym, o czym pisze. Polska pedagogika nie musi doganiać świata, o czym nie może wiedzieć ktoś, kto nie zna literatury naukowej. Natomiast doganiać trzeba było przez ostatnie osiem lat finansując na światowym poziomie nie tylko edukację powszechną, ale i akademicką oraz badania naukowe. Niestety tego J. Wałęsa nie rozumie. Wypisuje zatem w swoim wstępie do najnowszego numery "Instytutu Idei" komunały w stylu:

"Nakłady na naukę muszą być powiązane z efektami. Potrzebujemy uczelni, w których odwaga naukowa i chęć podejmowania ryzyka, szukania innowacyjności, są nagradzane." (s.6)

Może kiedyś zapozna się z budżetem na edukację i naukę oraz z mechanizmami i procedurami wydatkowania finansów publicznych w latach 2007-2015, a także z raportami na temat marnotrawienia przez rządzących środków publicznych na rzekome doskonalenie jakości edukacji?

Kolejny banał:

Nie możemy dłużej udawać, że model szkoły z XIX wieku idealnie pasuje do rzeczywistości XXI wieku. Jeżeli nie podejmiemy wyzwania, przegramy rywalizację, czy tego chcemy, czy nie. Świat nie będzie na nas czekał. (tamże)

Tu przynajmniej przyznaje, że jego partia polityczna Platforma Obywatelska udawała nowoczesność, skoro realizowała model szkoły XIX wieku. Słusznie zatem upomina się o to, by ją zmienić. Trochę za późno, bo publikująca w tym pisemku b. ministra edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska była właśnie gwiazdą edukacyjnego nieuctwa w zakresie polityki oświatowej i bylejakości. Wystarczy poczytać jej wypowiedzi i zapoznać się z podjętymi decyzjami w okresie kierowania przez nią resortem edukacji.

Zwraca na to uwagę w swoim artykule prof. Tadeusz Sławek - wybitny humanista, filozof i filolog z Uniwersytetu Śląskiego, który stwierdzając: "Potrzebna nam jest szkoła, która pobudza postawy rozumnej niezgody i konstruktywnego sprzeciwu" (s. 13) przyznaje zarazem, że za rządów formacji D. Tusk-E. Kopacz było z tym bardzo źle. A mieli tyle lat i takie szanse. To ten tandem mówił społeczeństwu, co jest demokratyczne, a co nie jest, w czym należy brać udział, a w czym nie.

Kiedy T. Sławek formułuje kolejne oczekiwanie: "Potrzebujemy kształcenia ku budowaniu zaufania, bowiem kryzys zaufania jest jedną z najdokuczliwszych cech współczesnego świata." (s. 15) - to powinien uświadomić sobie, że właśnie PO i PSL razem wzięte umocniły partyjny centralizm w zarządzaniu polską edukacją oraz pozwoliły na trwonienie publicznych pieniędzy na niskiej wartości dydaktyczne środki (np. kiczowaty "Elementarz").

Jak mówić o wartości budowania zaufania w sytuacji, kiedy na nauczycieli przedszkoli nasyła się wizytatorów, żeby nie uczyli pisania i czytania, a przewodniczącymi rad pedagogicznych od czasów PRL są dyrektorzy - jako pracodawcy nauczycieli? Zaufanie w systemie penitencjarnym brzmi dość humorystycznie. Prof. T. Sławek powinien wiedzieć, że wszyscy - od ministra, przez kuratorów oświaty aż po dyrektorów szkół i przedszkoli są nadzorcami (systemowymi klawiszami).

Jak upominać się o zaufanie w sytuacji, kiedy Komentarze do Ustawy o systemie oświaty liczą ponad tysiąc stron! Kto stworzył tę biurokratyczną hydrę? Nauczyciele czy platformerscy urzędnicy-nadzór pedagogiczny i posłowie tej formacji? Kto wdrażał system ewaluacji szkół, który sprowadzał się do niemalże tych samych formułek, banałów i ogólników?

Śląski Uczony słusznie pisze: Edukacja powinna więc służyć tworzeniu i podtrzymywaniu kultury nadziei, której siła polega na wierze, że w sytuacji, w której – jak pisze Jonathan Lear – nie potrafimy zdać sobie do końca sprawy z wielości działających sił i interesów, może wyłonić się coś dobrego, chociaż, być może, nie potrafimy owego „dobrego”
precyzyjnie określić i nazwać.
(s. 16)

Właśnie tą nadzieją żyli młodzi dorośli, którzy udali się do urn wyborczy i dokonali zmiany wraz z rodzicami, bo mieli już dość tych manipulacji, złodziejstwa i arogancji władzy. Za kilka lat kolejne pokolenia będą rozliczać obecną formację rządzącą. Może powinna doczytać artykuł profesora T. Sławka, by uniknąć kardynalnych błędów poprzedników.

Kolejny autor tego numeru - dziennikarz Radia ZET Stanisław Skarżyński - krytykuje politykę koleżanek z PO - K. Hall, K. Szumilas i J. Kluzik-Rostkowskiej. Jako zwolennik sokratejskiego podejścia do kształcenia stwierdza bowiem:

Celem edukacji w perspektywie sokratejskiej nie jest opanowanie przez ucznia katalogu informacji niezbędnych do skutecznego zaliczenia testów, ale budowa kompetencji społecznych i kulturowych. (s.25) Nauczyciele tych testów nie wprowadzili. Natomiast mądrość zawartej w artykule refleksji jest dobrą lekcją dla tej formacji politycznej. Nie wiem tylko, czy ją zrozumie i zaakceptuje.

Pomijam nic nie wnoszący tekst Marka Kaczmarzyka – doktora nauk biologicznych, dydaktyka i memetyka oraz wywiad z Jesperem Juul'em, gdyż na temat potoczności jego wiedzy o szkole wypowiadałem się już w blogu i innych publikacjach. O fundamentalnych błędach naukowych tzw. neurodydaktyków wypowiadali się eksperci PAN, ale pan doktor tego nie doczytał. Nie szkodzi. Nie jest pedagogiem. Nie musiał. Zdecydowanie więcej do powiedzenia na temat szkoły miałby Dariusz Chętkowski, ale niektórym pozostało jeszcze z czasów socjalizmu wyolbrzymianie potocznej wiedzy jako rzekomo znaczącej dla nas tylko dlatego, że wygłasza ją obcokrajowiec.

Jan Gmurczyk jako prowadzący wywiad powinien poznać najpierw radykalne różnice między ustrojem szkolnym w Danii i Polsce, żeby wciskać nam opowiastki Duńczyka o szkole jako rzekomo odpowiadające polskim warunkom. Widać, że Juul zupełnie nie zna się na systemach szkolnych, także innych państw europejskich wygadując bzdury, za które student pedagogiki otrzymałby ocenę niedostateczną. Jedną z nich jest taki oto cytat:

Nie tak dawno temu niektóre państwa, w tym Polska, miały autokratyczne systemy polityczne. Ta spuścizna dziejowa wciąż jest dominującą częścią szkolnego DNA. Sytuacja wygląda podobnie w Austrii, Niemczech, Chorwacji, Serbii i Słowenii, a nawet we Włoszech. (s.33)

Jest wreszcie artykuł b. wiceministra edukacji za rządów SLD, a znaczącego działacza niezależnej oświaty w czasach PRL - Włodzimierza Paszyńskiego, który zaczyna się następującym zdaniem:

PRL miał ambicję ustalania, co jest słuszne, a co nie, definiował oczekiwane postawy obywateli, kontrolował ich poczynania. Może to oznaka nadmiernego przeczulenia, ale plany prezentowane przez obecną władzę jako żywo przypominają mi praktykę tamtych czasów. (s. 36)

Jako żywo, chyba pisał ten artykuł w ubiegłym roku, bo przecież dotyczy on tak minionych rządów SLD, AWS, PIS, PO i PSL, jak i potencjalnie obecnych (jeszcze nie dały dowodu na te założenia). Z jednej strony Paszyński pisze: "Tylko w pespektywie 10–15 lat można planować prawdziwe, dobrze przygotowane zmiany w szkolnictwie." (s. tamże), by zarazem nie dostrzec, że właśnie od reformy M. Handke już upłynęło 15 lat zmian. Czy zatem można już zmieniać ten system, czy też należy przedłużyć jego kadencję na kolejne 15 lat?

Z jego krytyką zapowiedzi PIS-owskich zmian w dużej mierze się zgadzam. Tylko co z tego wynika na przyszłość, skoro jeszcze nie jest teraźniejszością, a unika się odpowiedzialności za współtworzenie przeszłości? Wprawdzie podał się po krótkim okresie zarzadzania centralistycznego MEN do dymisji, więc nie jest zanadto "umoczony" zdradą solidarnościowych elit. Nie dostrzega zniszczenia modelu edukacji w okresie III RP, o który sam walczył w okresie podziemnej działalności w latach 1982-1989? Krótka pamięć czy urzędnicza stronniczość?

Na deser mamy poziom DNA (cyt. za Juul'em) kompetencji w zakresie polityki oświatowej autorki tekstu - JOANNY KLUZIK-ROSTKOWSKIEJ. Powinna mówić w swoim imieniu, a nie tytułować artykuł: "Wszyscy powinniśmy się uczyć". (s. 44) Zaczynać trzeba od siebie, kiedy nie dysponuje się wiedzą, albo ma się ją na poziomie tabloidów. Diagnoza stanu polskiej oświaty tej pani jest właśnie na tym poziomie. Oto zadaje sobie pytanie i sama na nie odpowiada:

Podstawowe pytanie brzmi więc: czy polska szkoła jest gotowa na wyzwania XXI wieku? Czy kadra pedagogiczna jest gotowa poprowadzić nasz kraj do innowacyjności? Moja odpowiedź brzmi: jeszcze nie. (s. 44)

Nie znam żadnych badań tej pani na temat polskich nauczycieli, ani na temat polskiej szkoły. Banalny jest jej wtręt na temat genezy powszechnego nauczania, bo mogłaby się chociaż dowiedzieć po tylu latach udawania kompetentnej ministry, na których ziemiach polskich pod zaborami i kiedy wprowadzany był obowiązek szkolny.

Co akapit, to żenada. Chociaż z tego fragmentu, który tu przytoczę wynika zrozumienie jej ignorancji. Oto pisze:

Dlatego nauczyciel musi sobie pozwolić na powiedzenie „nie wiem”. Musi nauczyć się podejmować związane z tym ryzyko. Powinien też pracować nad budową swojego autorytetu osobistego, bo dziś autorytet nadany mu przez urząd nie wystarczy. (s. 45)

Istotnie, autorytet nadany tej pani przez premier rządu nie wystarczył. Z resztą postulatów też sobie nie poradziła. Przyznała, że to za jej kadencji nierozwiązywalne były dwa problemy:

Aby osiągnąć sukces, musimy uporać się przede wszystkim z dwoma wzajemnie powiązanymi problemami. Pierwszym jest bardzo spłaszczony system wynagrodzeń, który nie motywuje nauczycieli do wysiłku. (s. 45)

Prawda, jakie odkrywcze? Dziękujemy. Nie dostrzegła jeszcze, że sama utrwaliła swoją postawą i aktywnością w MEN ten właśnie negatywny czynnik (Może z wyjątkiem troski m.in. o koleżankę-poseł i dziennikarkę zarazem U. Augustyn. Tu o motywację do pozoranctwa dobrze pani zadbała).

Najbardziej ubawił mnie drugi problem, który J. Kluzik-Rostkowska zazębiła z pierwszym, a mianowicie, kiedy stwierdziła: Dziś dyrektorzy mają znacznie więcej obowiązków niż wolności. Są odpowiedzialni za pracę szkoły, wyniki i jakość nauczania, ale nie mogą sobie swobodnie dobierać kadry pedagogicznej. (s. 46)

To co Pani robiła przez te lata w MEN jako minister, żeby dyrektorzy mieli wolność??? Nie wie pani, czy nie pamięta? Trudno, by dyrektor był wolny w centralistycznym systemie szkolnym, który jest przedłużeniem ustroju w zakresie zarządzania właśnie reprodukowanym przez nią z PRL.

Musi jeszcze była ministrzyca troszeczkę się douczyć. Rozumiem, że ujęta w tytule liczba mnoga dotyczyła jej koleżanek K. Hall i K. Szumilas oraz całej formacji politycznej - PO i PSL. O swoich dokonaniach w PIS jakoś nie wspomniała.

Już po tym artykule odechciało mi się dalej czytać. Lektura "Instytutu IDEI" okazała się stratą czasu. Żal na nią oczu lub tuszu na wydruk tekstu. Dobrze, że to pismo jest bezpłatne, bo tak, jak kiczowaty elementarz, nadaje się na surowiec wtórny.



02 września 2016

W oczekiwaniu na koniec szkoły hipokryzji i politycznej gry w "Chińczyka"


Szanuję i cenię ludzi, którzy są słowni, a więc wiarygodni oraz solidnie pracują. Tym razem mamy kolejnego ministra edukacji, który więcej OBIECUJE, niż jest w stanie uczynić. Po co zatem podejmuje się kierowania szkolnictwem w kraju, skoro nie ma odpowiedniej wiedzy, umiejętności zarządzania, ani nie jest w stanie pokazać Polakom, jaką ma wizję polskiej edukacji? Minister Anna Zalewska obiecywała pod koniec czerwca, że po wakacjach przedstawi założenia reformy? Gdzie one są?

Wiem, wiem. Będą, ...nastego września. Tymczasem daje się dziennikarzom zarobić na wierszówkach (opozycyjni mają mniejszy dostęp, posłusznym podrzuca się nieco więcej), bo w końcu to oni mają zastąpić ministra i jego doradców w sondowaniu nastrojów społeczeństwa, a szczególnie środowiska oświatowego. Nie radzą sobie młode doradczynie w Gabinecie Politycznym pani minister. Może powinny skorzystać z oferty jednej z prywatnych szkół wyższych, która kształci specjalistów w zakresie "doradztwa politycznego".

Jak wyjaśnia się tę nową rolę zawodową? "Od polityków różnią się przede wszystkim praktyczną wiedzą na temat działania rynku medialnego i technik kreowania wizerunku. Dobry specjalista powinien również pozostawać w cieniu: to nie jemu przeznaczone są blask reporterskich fleszy i studyjnych reflektorów." U Joanny Kluzik-Rostkowskiej szefową Gabinetu Politycznego była trenerka dramy. Skutecznie do niej doprowadziła ten resort.

Być może teraz jest taki postmodernistyczny trend, że im młodszy doradca, im mniej doświadczony, ale za to mądrzejszy od ministra (skoro jest jego doradcą), tym chyba lepiej dla centralistycznego nadzoru? Przyznaję rację twórcom tego kierunku studiów , którzy piszą: "Doradca nie jest jednak cudotwórcą. Nie z każdej osoby da się zrobić polityka – bez charyzmy po prostu się nie obędzie."

Właśnie dlatego włącza się do polityki firmy badające opinię publiczną, by dobrać takie dane, które wzmocnią polityczne rozwiązania. Pamiętamy to z okresu rządów PO i PSL. Wykazywała to TV Niezależna. Jak czytam, jaki odsetek Polaków popiera reformę, której założeń prawnych i pedagogicznych nikt nie znał, to zastanawiam się nad rzetelnością tej firmy i sensem płacenia jej za usługę z pieniędzy publicznych. Zostawmy to jednak na boku.

Co dzieje się za murami "Szarego Domu", czyli MEN? Która frakcja partii rządzącej wygra ostatecznie swój model indoktrynacji, przepraszam - "wychowania"? Zlikwidujemy gimnazja? Czemu nie. Co to za różnica, skoro nie stoją za tym rozwiązaniem żadne argumenty naukowe, psychologiczne, pedagogiczne, dydaktyczne? Likwidujmy. To potrafimy robić najlepiej. DO tego nie potrzeba żadnej charyzmy.

Trzeba było uroczyście otworzyć nowy rok szkolny 2016/2017, który - jak mówiła pani minister - będzie "dobrym rokiem", tak jak każda zmiana musi być dobra. Kto chciałby złej zmiany? Niech się przyzna. Szkoda, że minister edukacji zabrakło odwagi, by właśnie tego dnia spotkać się z nauczycielami publicznego gimnazjum. Mogłaby stanąć twarzą w twarz z nauczycielami, uczniami i rodzicami tych szkół, by wyjaśnić im powody zmiany i powiedzieć na zakończenie apelu - "Pamelo żegnaj".

Tymczasem medialne wiadomości upubliczniły wypowiedź minister A. Zalewskiej, że to GIMNAZJA SAME SIĘ PODDAŁY. Ona wcale nie miała ochoty ich likwidować. Chyba któryś z urzędników podrzucił jej informację, że gimnazja łączono w minionych latach w zespoły szkolne ze szkołami podstawowymi (Wszystkie? Wszędzie?). Niech więc nauczyciele i samorządowcy nie narzekają teraz na to, że skróci się ich "mękę" o jeden rok! Zamiast dziewięcioletniej szkoły (6+3), MEN proponuje jej skrócenie do ośmioletniej. O co zatem chodzi? Po co ten krzyk?!

Ciekaw jestem, jak długo jeszcze będziemy manipulować polskim szkolnictwem? Ile jeszcze kadencji musi upłynąć, żebyśmy odzyskali szkoły dla naszych dzieci, nie godzili się na realizowanie za ich pośrednictwem partyjnych interesów władzy i prowadzenie rozgrywek politycznych? Może minister określi wizję edukacji polskiej?

Tylko niech nikt już nie mówi o rzekomej zmianie w nauczaniu historii, bo nasi nauczyciele naprawdę są wykształceni i rozgarnięci. Nie potrzebują do tego programów IPN-u. Wystarczy im uzgodniona w kraju podstawa programowa kształcenia ogólnego i odpowiedni wymiar godzin do realizacji zajęć. To nie nauczyciele zdecydowali o tym, ile ma być godzin kształcenia historycznego i w jakiej strukturze organizacyjnej!

Czy ktoś w tym kraju ponosi odpowiedzialność za to przestawianie "klocków"? Czy nasze dzieci muszą płacić cenę ministerialno-partyjnych "gier planszowych" pod tytułem "Chińczyk", czy też inaczej jeszcze nazywanej - "Człowieku, nie irytuj się!"?

Kto wymyślił szczątkowe, fragmentaryczne czytanie książek? KTO? Nauczyciele? Dyrektorzy szkół? Czy może minister edukacji podpisał rozporządzenie w zakresie dewastacji kulturowej? Czy był to minister konstytucyjny a zarazem niespełniony dziennikarz, którego wyjęto z partyjnego kapelusza?

Po co wydawano miliony na zmiany struktur, podręczników (tu królowało kolesiostwo niekompetentnych nauczycieli), na konferencje, szkolenia, certyfikaty, skoro i tak idzie to do śmieci? W Polsce nie ma żadnej ciągłości politycznej, a zarazem ponadpartyjnej w sprawach, które dotyczą przecież prawie wszystkich obywateli. Trzeba własną nomenklaturę jakoś wyżywić, dowartościować, odpłacić jej stanowiskami za poparcie? A w szkołach co? Znowu ZAPARCIE.

Co jedni dali, to drudzy odebrali, co jedno skrócili, to następni wydłużyli, jak jedni coś przyspieszyli, to kolejni to spowolnili itd. Jak w piaskownicy. Jak jeden walnie łopatką, to drugi sypnie mu piaskiem w oczy. Czy naprawdę dorośli politycy nie zamierzają skończyć z tymi zabawami?

EDUKACJA powinna być DOBREM OGÓLNONARODOWYM, zarządzanym ponad podziałami politycznymi i religijnymi, uspołeczniona tzn. kontrolowana przez ekspertów Rady Edukacji Narodowej czy Komisji Edukacji Narodowej. Niech Polacy wreszcie zrozumieją, że w edukację trzeba inwestować, bo szkoła i nasze dzieci nie są własnością jakiejkolwiek partii politycznej, związku zawodowego nauczycieli czy też Episkopatu.

SZKOŁA PUBLICZNA - to nie szkoła ukrytych interesów rządzącej formacji, to instytucja, której organ prowadzący i nadzór pedagogiczny (mój Boże - co za penitencjarna, jeszcze z czasów PRL nomenklatura więzienna) wspomaga rodziców w procesie kształcenia i wychowania, ale ich w tym nie zastępuje oraz ich z tego procesu nie wyklucza.

Nie obchodzą mnie wojny polsko-polskie, których ofiarami stają się po raz kolejny nie tylko dorośli, podzielone już rodziny (bo nawet na pogrzebach prowadzi się polityczne spory i kampanie), ale przede wszystkim dzieci i młodzież. Merytorycznie niepokoi mnie kolejny, a stracony rok lub lata w wyniku ignorancji i arogancji władzy pod szyldem "reformy".

Nie będziemy kształcić zniewolone umysły przyszłych nauczycieli, bo oni nie mają być przedłużonym ramieniem niekompetentnej władzy, tylko mają edukować, wspomagać integralny rozwój młodych osób, mają być innowacyjni i ustawicznie samokształcący się. Trzeba im dobrze płacić i jeszcze więcej wymagać. Jako podatnicy mamy prawo nie życzyć sobie permanentnego marnotrawienia pieniędzy na finansowanie kolejnych strat szkolnych.

Niech nie cieszą się w opozycji ani Katarzyna Hall, ani Krystyna Szumilas, ani Joanna Kluzik-Rostkowska, ani Roman Giertych, ani Krystyna Łybacka czy Mirosław Handke wraz z ich wiceministrami czy dyrektorami departamentów w MEN minionych kadencji, bo niszczyli polską edukację w sposób wyrafinowany, cyniczny, niektórzy nawet pozałatwiali sobie różne sprawy, a teraz, z ustami pełnymi frazesów wypowiadają się we wszystkich możliwych mediach na temat rzekomej ich troski o teraźniejszość polskiej szkoły. Szczyt hipokryzji.


01 września 2016

DO SZKOŁY

31 sierpnia 1930 r. można było kupić w Poznaniu za 45 groszy tygodnik "WIELKOPOLSKA ILUSTRACJA", który wydawał Antoni Kawczyński. Ten numer został poświęcony rozpoczynającej się następnego dnia szkole.

Jak napisano na stronie tytułowej: Ojciec prowadzi za ręce swoje dwie pociechy, zdążające do szkoły. Uśmiechnięte twarzyczki malców mówią, że wakacje spędzili wesoło i przyjemnie, a teraz wezmą się do pracy z tem większym zapałem".

Na str. 4-5 znalazła się historia "Pierwszy dzień w szkole" napisana przez anonimowego autora J.G., a zilustrowana przez L. Prauzińskiego. Może ktoś rozszyfruje autora wiersza, w którym odsłania nie tylko różnice społeczne między uczniami, ale i szkolne porachunki między nimi, do jakich dochodziło w czasie przerwy.



Jak dzisiaj mogłaby wyglądać historyjka pierwszego dnia w szkole? W moim wydaniu tak:

"DO SZKOŁY? eeeee..."

Letnia pora się skończyła,
siedmiolatek jest wesoły,
bo minister ustaliła,
że już może iść do szkoły.

Plecak jest zapakowany
mama w drzwiach nerwowo czeka,
Jaś jest bowiem niewyspany,
z wyjściem z domu mocno zwleka.

On się musi zalogować
na facebooku lub twitterze
w szkole przecież chce serfować,
jest zbyt mały do e-zwierzeń.

Wreszcie z mamą próg przekroczył
zmienił buty, wszedł do sieci,
teraz nic go nie zaskoczy
skoro w klasie są e-dzieci.

E-podręcznik i ćwiczenia
ekran też interaktywny
taka szkoła nie dla lenia
nikt jej nie jest już przeciwny.

Minecraft już na nich czeka
będą także programować
w czasie zajęć nikt nie zwleka
kiedy ma się zalogować.

Każdy wie, że edukacja
jest kluczowa dla rozwoju,
Taka szkoła, to atrakcja -
pełna frajdy i e-znoju.


Wszystkim uczniom życzę jak najlepiej spędzonych dni w szkole, nauczycielom - jak najwięcej doznawanej satysfakcji i wdzięczności z tytułu ich trudnej pracy, zaś rodzicom zintensyfikowanego zainteresowania własnymi pociechami i realnego włączenia się w sprawy organizacyjno-wychowawcze i opiekuńcze szkoły.

31 sierpnia 2016

Rozliczania z PRL ciąg nieskończony


Media upubliczniły oczekiwanie posła PIS - Jerzego Gosiewskiego, by przeprowadzić ostateczną lustrację środowisk oświatowych i akademickich. Do trzech ministrów (administracji, obrony i sprawiedliwości) poseł zwrócił się z zapytaniem, czy udało się przeprowadzić pełną lustrację i wyeliminować wszystkie osoby, które były współpracownikami SB. Natomiast do resortów oświaty i szkolnictwa wyższego zaapelował o zmianę prawa w taki sposób, aby możliwe było przeprowadzenie lustracji i wyeliminowanie z pracy w oświacie, nauce i szkolnictwie wyższym wszystkich osób, które w przeszłości były pracownikami lub współpracownikami służb bezpieczeństwa, ewentualnie członkami władz komunistycznych.

Minister edukacji Anna Zalewska nie powinna mieć żadnego problemu z odpowiedzią na pytanie o to, ilu jeszcze byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa oraz członków władz PZPR, SD i ZSL z okresu PRL pracuje w szkolnictwie publicznym? Wydaje się, że są już poza jego instytucjami, na emeryturze. Może jednak się mylę.

Jeśli jeszcze gdzieś są zatrudnieni, to zapewne w szkołach niepublicznych, prywatnych, gdyż w tych zatrudnia się osoby bez względu na wiek życia, o ile tylko są sprawne psychofizycznie. Na stan kadr w szkołach niepublicznych MEN nie ma żadnego wpływu. Ba, one mogą być jeszcze zatrudniane w strukturach władz czy instytucjach samorządowej oświaty, o czym przekonali się łodzianie, kiedy to SLD wszedł w koalicję z Platformą Obywatelską i zatrudnił b.SB-ka w Wydziale Edukacji. Ponoć - jak donosił "Dziennik Łódki" - szykowany był nawet na stanowisko kierownicze.

Natomiast tego typu działacze mogą być zatrudnieni w uczelniach wyższych (uniwersytetach, politechnikach czy akademiach) jako nauczyciele akademiccy, a może i w administracji. Zdaniem posła z okręgu olsztyńskiego (...) wskazane byłoby przeprowadzenie jej (lustracji - dop.) gruntownie wśród pracowników nauki i szkolnictwa wyższego, głównie na wydziałach humanistycznych. Dlaczego tylko na tych wydziałach?

Jak poradzi sobie z tym problemem minister J. Gowin, skoro w/w mogą być obecni i aktywni w wyższych szkołach prywatnych i w państwowych wyższych szkołach zawodowych na różnych stanowiskach, nauczycielskich lub administracyjnych? Chyba nie ma żadnych szans na wyeliminowanie ich z aktywności, bo ta może wygasnąć jedynie w sposób naturalny. A nie są te role dziedziczone?

Poseł J. Gosiewski zastanawiał się nawet nad tym, (...) czy pełna lustracja powinna objąć jeszcze inne grupy zawodowe", ale nie wiedzieć, dlaczego, odstąpił od tego pomysłu. Czyżby nie należało ich tropić w placówkach kultury i sztuki, w administracji państwowej i samorządowej, w ministerstwach, w biurach poselskich i senatorskich, w mediach publicznych i radach nadzorczych spółek z udziałem Skarbu Państwa czy spółek komunalnych, w sądach, policji, wojsku, w zakładach karnych, itd.? Edukacja jest wszędzie.

MEN nie odpowiedział na pytanie, czy zamierza zmienić prawo tak, by objąć wszystkich pracowników szkół lustracją. Przypomniał jednak posłowi, że już teraz każdy kandydat na dyrektora szkoły urodzony przed 1 sierpnia 1972 r. jest zobowiązany do złożenia oświadczenia lustracyjnego. I to dyrektor, jak pisze MEN, odpowiada za dobór kadry i kontrolę treści przekazywanych w szkole.



W 1998 r. na łamach ogólnopolskiego dziennika „Życie” wypowiadali się na temat dziedzictwa PRL w polskich uniwersytetach znaczący intelektualiści, których opinie poprzedzały przyjętą przez Sejm w okresie rządów AWS Uchwałę w sprawie potępienia totalitaryzmu komunistycznego. Znacząca była wypowiedź wybitnego socjologa Leszka Nowaka, który stwierdził m.in.:

Kto był tępym marksistą, pozostaje tępym liberałem czy zwolennikiem chrześcijańskiej nauki społecznej – cudów jeśli idzie o ludzki rozum nie ma: albo się go ma pod jakimkolwiek znakiem ideowym albo pod żadnym (…) Postulat zwalniania z uczelni miernot jest niewykonalny (…) bo oznaczałby, że AWS – a także, choć w znacznie mniejszym stopniu UW – musiałby dokonać selekcji wśród swych „naukowych reprezentantów” na uczelniach. (…) Wszelka operacja tego typu mogłaby uruchomić taki ogrom prywaty, nadużyć, a stąd i krzywd ludzkich, tak zepsuć atmosferę na pracujących resztką sił zabiedzonych uczelniach, że doprawdy nie warto jej podejmować. (L. Nowak, Miernoty na każdy ustrój, Życie 10 lipca 1998 s. 13)

Jeśli ktoś szuka innych argumentów, to może sięgnąć do wypowiedzi Zdzisława Krasnodębskiego, Antoniego Dudka, Ireneusza Krzemińskiego, Piotra Gontarczyka, Ryszarda Legutko, Zbigniewa Zaborowskiego, Adama Podgóreckiego, Jerzego Eislera czy Krystyny Śreniowskiej. To było gorące lato, w trakcie którego uczeni odpowiadali sobie i nam na pytanie, czy uniwersytety w Polsce, a szczególnie nauki humanistyczne i społeczne są skansenem PRL?

29 sierpnia 2016

Kto milczy - ten się zgadza, czy może jest tchórzem?




Już prawie 14 tys. osób podpisało petycję w obronie polskiej szkoły. Jej inicjatorem jest wprawdzie ZNP, ale - jeśli wczytać się w treść komentarzy - to przekonamy się, że ich autorami są nie tylko nauczyciele, działacze ZNP, a więc przedstawiciele oczywistej opozycji wobec rządu czy beneficjenci różnych form wsparcia finansowego w okresie rządów PO i PSL, ale także rodzice, dziadkowie, obywatele spoza zawodu nauczycielskiego. Treść zamieszczonej 14 lipca br. petycji jest krótka:


Przedstawione 27 czerwca 2016 r. przez minister edukacji Annę Zalewską "nowe" rozwiązania w edukacji oznaczają powrót do systemu sprzed 1999 roku, zupełnie nieodpowiadającego współczesnemu rozwojowi cywilizacyjnemu. My, jako rodzice, nauczyciele, samorządowcy, osoby, którym leży na sercu dobro dzieci, nie możemy wyrazić na to zgody! Jeżeli chcemy szkoły prawdziwie samorządnej, wolnej od indoktrynacji, musimy połączyć siły, pokazać nasz sprzeciw, zablokować działania szkodliwe, podyktowane wyłącznie politycznymi przesłankami!

Zamiast doskonalić obecny system oświaty, Ministerstwo Edukacji Narodowej, bez żadnych konsultacji, ignorując wyniki badań międzynarodowych, świadczących o wysokich osiągnięciach edukacyjnych polskich uczniów, postanowiło zburzyć struktury szkolnictwa. Zostawmy strukturę systemu oświaty w spokoju. Zacznijmy ten system wspierać i racjonalnie doskonalić, zamiast go burzyć. Będzie to dobra zmiana dla Ucznia, Rodzica, Nauczyciela, a także wszystkich osób i instytucji związanych z oświatą. BRONIMY POLSKIEJ SZKOŁY PRZED CHAOSEM!


Misją portalu "petycje.pl" jest wzmacnianie ruchów obywatelskich czy osób troszczących się o dobro wspólne. Petycje są publikowane w mediach każdego dnia, więc stworzenie petycji jest świetnym sposobem, na zwrócenie uwagi opinii publicznej i organów decyzyjnych. Czy kierownictwo PIS, a następnie MEN czyta tego typu petycje? Wątpię, chociaż kto wie, czy któryś z urzędników tego resortu nie monitoruje publikowanych w mediach opinii, protestów i/lub komentarzy.

Politycy powinni jednak zapoznać się z treścią zamieszczonych pod petycją komentarzami. Ona sama zajmuje trzecią pozycję wśród najbardziej popularnych, a to oznacza popieranych własnym podpisem (jawnym lub ukrytym). Na I miejscu jest petycja dotycząca: "Cofnięcia zmian personalnych w Programie Trzecim PR", którą podpisało 41 331 osób, na II - "Wspieramy polski rząd" - z poparciem 20 041 obywateli, a na III miejscu ta dotycząca obrony polskiej szkoły - 13 494 osób (dane sprzed 2 dni - być może dzisiaj liczba ta uległa zwiększeniu).


O braku zaufania i dzielności wśród podpisujących petycję świadczy fakt, że ok. 10 proc. sygnatariuszy zdecydowało się nie ujawniać swojego nazwiska w internecie. Tu widzę związek petycji ZNP z upominaniem się przez Aleksandra Kamińskiego o dzielność jako moralną wartość. Coś z tą dzielnością wśród Polaków jest nie tak, skoro ktoś popierając tego typu apel nie ma cywilnej odwagi podpisania się pod nim. Tym samym wystawia sobie świadectwo tchórza, ale kryjąc się za anonimowym wpisem uspokaja zarazem wysoką samoocenę.

Czyżby niektórzy sygnatariusze ulegli plotce, że po wakacjach rządzący przystąpią do wypełniania cel więziennych swoimi oponentami? Jeśli ktoś tak myśli, to niech odnajdzie na liście nazwisko znajomej czy znajomego i zapyta, jakich doznał szykan ze strony zwierzchników oświatowych czy samorządowych.

Aleksander Kamiński pisał w okresie okupacji w swoim znakomitym studium pt. "Wielka gra", że wśród „piekących” wprost cech narodowych Polaków na plan pierwszy wybija się – obok umiłowania wolności, dobroci i wielkoduszności – swoista niedomoga, jaką jest niepełna dzielność. Rozumiał przez nią obniżony poziom zaangażowania człowieka w działanie, które cechuje wygodnictwo, próżniactwo, słabość organizatorska, nierzetelność, niesłowność, niedokładność, powierzchowność w myśleniu i działaniu.

Niepełna dzielność to (...) nie tylko mięczakowatość naszych dusz, wywodzącą się z panującej w naszym charakterze dobroci, nie tylko brak twardości – płynącej z tego samego źródła, ale także brak wytrwałości, brak nawyku w przezwyciężaniu samego siebie . (A. Kamiński („J. Górecki”), Wielka Gra, Niezależne Wydawnictwo Harcerskie, Warszawa 1981, Wyd. III, s. 75)

Kamiński napiętnował niechlujstwo fizyczne i moralne, ordynarność, rozkład czy zakłamanie życia rodzinnego, towarzyskiego, społecznego, wszechwładne panowanie konwenansu, ostentacyjne miłosierdzie i ckliwą filantropię, sobkostwo i karierowiczostwo, wygodnictwo i snobizm. Gdyby dzisiaj żył zapewne powtórzyłby swoją diagnozę i niepokój o kondycję moralną Polaków. Człowiek wprawdzie jest w swej istocie lękliwy, gdyż instynkt samozachowawczy powstrzymuje go przed działaniem w sytuacjach zagrożenia, to jednak nie powinien poddawać się dramatowi o rosnącej skali trudności, ale zmagać się z samym sobą.

W wydanym po odwilży w 1958 r. zbiorze opowiadań "Narodziny dzielności" Kamiński skierował do czytelników pytania, które miały wzbudzać refleksję nad tą wartością. Pytał zatem o to:

Co to jest dzielność? Jaki czyn zasługuje na nazwę dzielnego, a jaki nie? Czy na przykład dzielność musi wypływać z siły fizycznej, czy też nie jest to konieczne? Czy może być dzielnym człowiek bardzo fizycznie słaby i niepozorny? Czy każdy przejaw ludzkiej odwagi, energii, przedsiębiorczości i pomysłowości zasługuje na to, aby go nazwać dzielnym? Czy może być na przykład dzielny oszust? Albo dzielny złodziej?

(...) Czy dzielność można w sobie rozwijać i wzmacniać? Czy człowiek na świat przychodzi dzielny lub pozbawiony dzielności, które może albo zaprzepaścić, albo też przez odpowiednie ćwiczenie i nawyki rozwijać?
(A. Kamiński, Narodziny dzielności. Opowiadania dla młodzieży, Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1958,s 143-144)

Uformowanie przez nas dzielności jest tak samo trudne w czasach pokoju, jak bohaterstwo w czasie walki. Oczywiście, że sytuacja wojny jest wyjątkowa na tle niepodległego życia narodu, gdyż stwarza niebywałe okazje do działania właśnie ludziom dzielnym, śmiałym, o wielkiej sile ducha i patriotycznej ofiarności. Nie dotyczy to jednak wszystkich. W tak trudnych chwilach odsłania się też ludzkie tchórzostwo i małość wśród części zniewolonego społeczeństwa.

Efektem wychowania w dzielności jest m.in. nieuleganie opinii środowiska. Każdy z nas powinien wzmacniać w sobie i doskonalić poczucie własnej siły i odwagi, powinien swoje otoczenie przyzwyczajać do tego, żeby się liczono z każdym jego słowem. Twoja odwaga powinna się wyrażać na zewnątrz przez odważne zawsze mówienie prawdy. Kłamać i blagować – nigdy, albowiem blaga i kłamstwo są cechami tchórzów (Wielka gra", s. 59)

Jak sprawić, by tchórzostwa wśród Polaków było w czasie pokoju mniej? Dał przykład prof. Krzysztof Konarzewski. Może więc i inni odkryją swój pogląd na sprawę.

27 sierpnia 2016

Patologie w szkolnictwie wyższym w Polsce


Dr Jacek Stachowicz opublikował swoją dysertację doktorską na powyższy temat, lokując ów problem w latach 1990-2007. Swoje studium prowadził pod kierunkiem socjologa edukacji prof. APS dr. hab. Janusza Gęsickiego, który od szeregu lat zachęca swoich seminarzystów do odsłaniania prawdy o błędach i wypaczenia doby transformacji ustrojowej tak w szkolnictwie wyższym, jak i w szkolnictwie powszechnym.

Nie ukrywam podziwu dla tych badań, bowiem otwierają one z jednej strony przysłowiową "Puszkę Pandory", z drugiej zaś pozwalają przynajmniej dostrzec, jeśli nie zrozumieć, zakres rozwiązań prawnych i organizacyjnych, które przyzwalały na patologie, wdrażały je, utrwalały i sytuowały w coraz to nowych zakresach działań instytucjonalnej edukacji na wszystkich stopniach i poziomach kształcenia. Mamy zatem do czynienia z badaniami idiograficzno-eksplikacyjnymi, które odsłaniają cząstkę prawdy o złożonej rzeczywistości społecznej, która znajdowała swoje upełnomocnienie w decyzjach polityków i kryjących się za nimi lobbystów.

Sformułowany problem badawczy - W jakim stopniu patologie organizacyjne występujące w szkolnictwie wyższym w Polsce w latach 1990-2007 stanowiły skutek błędnych rozwiązań systemowych w sektorze akademickim? (s.8) - wyraźnie wskazuje na związek przyczynowo-skutkowy, który usiłuje się rozwiązać pozaeksperymentalnie. Czy można post factum ustalić taką zależność, to już jest inna, aczkolwiek równie istotna kwestia. W naukach społecznych podejmuje się takie zagadnienia właśnie po to, by z pewnego dystansu czasu i na podstawie analizy źródeł prawa oraz dzięki rekonstrukcji wtórnej danych empirycznych, w tym także statystycznych, przeprowadzić dowód w rozwiązywaniu problemu badawczego.

Autor redukuje swój problem badawczy do patologii organizacyjnych, bo dzięki temu nie musi poszukiwać innych zmiennych niezależnych. Tę zaś definiuje i określa jej znaczenie. Sformułowany problem badawczy ma jednak zależnościowy charakter sugerując już występowanie patologii na skutek błędnych rozwiązań systemowych. Te zaś stanowią zmienną globalną, która nie jest łatwa do operacjonalizacji, by można było uchwycić jej zaistnienie.

Autor tej rozprawy nie dociekał powodu, dla którego w pierwszych dwóch latach działania Sejmu kontraktowego (po Okrągłym Stole) w ciągu 111 dni od powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego jedną z 13 ustaw zmieniających ustrój polityczny, gospodarczy i społeczny była także Ustawa o szkolnictwie wyższym, a zabrakło w niej ustawy o systemie oświatowym, chociaż miały one sprzyjać tworzeniu zrębów państwa demokratycznego? Jakim siłom politycznym upadającego ustroju socjalistycznego zależało na tym, żeby akurat w szkolnictwie wyższym możliwe było równoległe do państwowego sektora tworzenie wyższych szkół prywatnych bez jakichkolwiek ograniczeń i bez jakiegokolwiek nadzoru nad ich powstawaniem oraz działaniem?

Siłą tą - jak wskazują na to historycy - były służby specjalne poprzedniego reżimu oraz nomenklatura PZPR, której pozwolono na uwłaszczeniu się na państwowym majątku z doby PRL i osadzeniu w strukturach akademickich w dużej części ludzi, którzy mogli dorabiać się wielkich fortun na wywołanej eksplozji łatwego dostępu do studiowania dla każdego, kogo tylko było na to stać.

Tak, jak można było kupić sobie prywatnie u stomatologa lepsza plombę, tak i bez jakichkolwiek progów egzaminacyjnych można było stać się studentem szkoły wyższej kształcącej na najmniej kosztochłonnych kierunkach studiów. Wystarczyła tylko kreda i tablica oraz wynajmowane w soboty i niedziele od szkół państwowych pomieszczenia czy zakupienie po zaniżonej cenie budynków likwidowanych zakładów pracy.

O tym autor tej książki nie pisze, a przecież po kilku latach transformacji ukazywały się pierwsze publikacje o skandalach i aferach związanych z walką założycielskich czy kanclerskich "gangów" o przejęcie milionowych kwot z tytułu pobieranego czesnego czy rozwijania wydziałów zamiejscowych nie tylko w kraju, ale i poza jego granicami. Prasa donosiła i wygaszała na "czyjeś życzenie" publikacje o patologicznych w przestrzeni prywatnej szkołach wyższych m.in. w Łodzi, Warszawie, Rykach, Brzegu czy Łowiczu.

Jacek Stachowicz rejestruje w monografii podoktorskiej dane, które pozwolą historykom szkolnictwa wyższego na głębsze badanie tych procesów. Polecam tę rozprawę, gdyż jest ona dobrym początkiem do dalszych badań naukowych. Trudno, by młody doktorant poradził sobie w ciągu kilku zaledwie lat z ogromem danych, jakie przyszło mu analizować.

Wpadł zresztą w typową dla początkujących adeptów nauki pułapkę wishfull thinking, czyli takiego sposobu konceptualizacji własnych badań, który opiera się na wizji „negatywnego scenariusza” zanim jeszcze pozyska naukowe ku temu dowody. To jest typowe podejście w krytycznej pedagogice, by koniecznie wykazać negatywny skutek określonych rozwiązań w badanym systemie (w tym przypadku - szkolnictwie wyższym).

Główny problem badawczy brzmi u Stachowicza: "W jakim stopniu patologie organizacyjne występujące w szkolnictwie wyższym w Polsce w latach 1990-2007 stanowiły skutek błędnych rozwiązań systemowych w sektorze akademickim? Badacz zatem wie, że miały w tym okresie miejsce patologie organizacyjne w szkolnictwie wyższym oraz że były one następstwem błędnych rozwiązań systemowych. Pragnął jedynie określić stopień nasilenia się tej zależności, to znaczy - jak rozumiem - czy był on niski, średni czy wysoki.

To jednak wymagałoby badań empirycznych, zależnościowych, bowiem nie da się powyższej korelacji uchwycić w wyniku jedynie analizy treści, a w tym gotowych już wniosków instytucji kontrolnych takich organów centralnych jak Państwowa Komisja Akredytacyjna oraz Komisja Akredytacyjna Wyższego Szkolnictwa Zawodowego, Centralna Komisja Do Spraw Stopni i Tytułów, Najwyższa Izba Kontroli i Rada Głowna Szkolnictwa Wyższego.

Każdy z tych organów miał inne zadania ustawowe, mimo że przedmiotem jego zainteresowań było tylko lub także szkolnictwo wyższe oraz pełnienie tylko i wyłącznie funkcji kontrolnej lub tylko i wyłącznie funkcji opiniodawczej. Te obszary działania szkolnictwa wyższego, które są dla jednego z organów priorytetowe, najważniejsze, kluczowe, to dla innego zupełnie nie mają one żadnego znaczenia. Najlepszym tego przykładem jest organizacja procesu dydaktycznego i funkcjonowania uczelni. O ile interesowała ona PKA i KAWSZ czy nawet NIK, o tyle nie była przedmiotem zainteresowania Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów.

W którymś jednak miejscu spotykały się ze sobą odsłony nieprzestrzegania prawa lub też wykorzystywania wbrew funkcjom założonym tych szkół braku określonych regulacji lub też ich nieścisłości, małej precyzji, być może nawet celowo stworzonych luk dla nieuczciwych podmiotów akademickich. Każdy, kto przeczytałby treść zgromadzonych przez autora tej pracy uchwał powyższych organów, napisałby ją zupełnie inaczej, gdyż możliwości odczytywania ich zawartości jest bardzo wiele.

Gdyby J. Stachowicz zapoznał się z regulacjami i artykułami krytycznymi na temat tego, jak funkcjonują w/w organy kontrolne i/lub opiniodawcze, to mógłby rzeczywiście odpowiedzieć na pytanie o zachodzące zależności między patologiami organizacyjnymi szkół wyższych a błędnymi rozwiązaniami systemowymi.

Niestety, nie odkrył tych zależności, a jedynie mógł wnioskować pośrednio o ich występowaniu. Sam nie badał ani sposobu i zakresu podejmowania uchwał przez np. Prezydium PKA, a tylko ten organ wystarczyłoby wziąć pod lupę, by stwierdzić, ile w nim samym jest patologii organizacyjnych, aksjonormatywnych i decyzyjnych. Mamy zatem znakomity początek, godny naśladowania trop dociekania patologii.

Nie wolno badaczom zapominać, że "ryba psuje się od głowy". Autor tej rozprawy skupił się na szkołach wyższych - uniwersytetach, politechnikach, prywatnych i państwowych wyższych szkołach zawodowych, wymieniając niektóre z nazwy własnej i wskazując na mające w nich miejsce dysfunkcje, a nawet przestępstwa. Jacek Stachowicz pisze o patologiach, ale już nie docieka powodów ich zaistnienia, wśród których jedną z wielu jest demoralizacja i lekceważenie prawa w strukturach władzy - MNiSW i PKA, które w istocie odpowiadają za ten stan rzeczy, bo go także współtworzyły.

Gratuluję promotorowi tej dysertacji prof. APS Januszowi Gęsickiemu, który doprowadził do powstania bardzo solidnej dysertacji doktorskiej. Czas na kontynuację tego typu badań, o znacznie głębszym charakterze i zakresie analizowanych zjawisk zgodnie z ściśle przyjętymi kryteriami.