12 października 2015

Doktoro- i profesoropodobni


Mam tu na uwadze zjawisko konsumowania przez niektóre osoby uzyskanego przez nie osiągnięcia, sukcesu. Każdy z nas pokonuje w toku edukacji określone progi - zdaje egzaminy, uzyskuje dyplomy, świadectwa czy certyfikaty, które mają świadczyć o nabytej cnocie czy wartościach.

W środowisku szkolnym okazuje się, że uczniowie, którzy na rok czy nawet dwa uzyskają certyfikat sukcesu (np. zwycięstwo w olimpiadzie przedmiotowej stanowiące przepustkę do dowolnej uczelni na zgodny z nim kierunek kształcenia), jak się okazuje - już w czasie I roku studiów mają kłopoty lub problemy z podtrzymaniem wysokiego statusu i ocen. W wielu bowiem przypadkach okazuje się, że uzyskana dość wcześnie nagroda niejako zwolniła ich z dalszej autoedukacji, uwolniła od samodyscypliny, systematyczności w uczeniu się, od kontynuowania pasji poznawczej, jeśli była ona powodowana jedynie motywacją wertykalną typu - "mieć", a nie także horyzontalną typu - "być".

Podobnie jest w szkolnictwie wyższym. Co z tego, że zatrudniamy w nim po doktoracie młodych naukowców, skoro dla wielu z nich był to jedynie środek do realizowania zupełnie innych celów, aniżeli naukowo-badawcze i dydaktyczne. Być może dla ich przełożonych także tak instrumentalne motywacje były ważniejsze, aniżeli dalsza troska o rozwój współpracowników i ich dalsze projekty badawcze. Prof. Zbyszko Melosik w swojej monografii naukowej pt. Uniwersytet i społeczeństwo" zwraca uwagę na zjawisko "spoczywania na laurach" tak niektórych profesorów, jak i ich współpracowników.

Ta tendencja staje się swoistego rodzaju "rakiem na uniwersyteckiej tkance" rozkładając środowisko naukowe od wewnątrz, które bardziej jest zainteresowane podtrzymywaniem spokoju, wygodnictwa, bezpieczeństwa socjalnego, aniżeli aktywnym realizowaniem założonych funkcji własnej uczelni, katedry czy zakładu. To zdumiewające, że mamy w uniwersytetach bardzo wysoki odsetek pasożytowania na obsadzonych stanowiskach przez tzw. profesorów nadzwyczajnych (a więc doktorów habilitowanych) czy na stanowiskach tzw. "wiecznych" adiunktów, często przesuwanych po kilkunastu latach pracy zaledwie dydaktycznej na etat wykładowcy czy starszego wykładowcy.

Jeśli zatem prof. Barbara Kudrycka usiłowała pozorowaną "rewolucją" w szkolnictwie wyższym nieco przewietrzyć patologiczną, bo nieodpowiedzialną wobec nauki i społeczeństwa politykę kadrową, to poniosła sromotną porażkę, głównie dzięki akademickim pasożytom w kierowniczych togach i ze stopniami naukowymi. To bowiem, co miało służyć bezpieczeństwu wolnej pracy naukowo-badawczej naukowców, zostało wykorzystane przez większość tych, którzy są utytułowaną podróbką", takim doktoro- czy profesoropodobnym "produktem" neoliberalnej polityki bez polityki.

Tacy wolą zajmować się wszystkim, tylko nie nauką, nie rozwojem własnej dyscypliny, środowiska czy szkoły naukowej. To porażające, że przez okres co najmniej pięciu lat kierujący katedrą czy zakładem doktor habilitowany bardziej troszczył się o swoje drugie miejsce pracy i zatrudniania w nim swoich kolesi oraz członków rodzin, aniżeli o zespół naukowo-dydaktyczny w podstawowym, a uniwersyteckim miejscu pracy! Dlaczego? Z prozaicznego powodu, bo tu nikogo to nie obchodziło, czy i jak taki pozorant pracuje, byleby jakoś toczyła się dydaktyka i byleby na papierze zgadzała się liczba sprawozdawanych danych.

Taki pseudokierownik katedry, a często i zakładu najbardziej troszczył się o własne wygodnictwo, a kiedy odszedł za lepszą kasą do pseudoszkółki, czyli wyższej szkoły prywatnej(tę zresztą też doprowadził do ruiny to udał się do kolejnej szkoły na konsumpcję), nie poniósł z tego tytułu żadnych konsekwencji. Nikt za jego kadencji nie uzyskał w kierowanej jednostce ani habilitacji, ani nie zyskał promocji doktorskiej, ani też nikt nie wnioskował o grant naukowy do NCN. Ba, nikt też - poza samym "kierownikiem" - nie otrzymał żadnej nagrody czy odznaczenia. Może i słusznie, bo i za co, skoro współtowarzyszyli mu w tej konsumpcji.

Nie było też żadnej w takiej katedrze i zakładzie realnej współpracy międzynarodowej, poza prywatnym kontaktem z kolesiami ze Słowacji czy Czech, którzy byli mu potrzebni do wzmocnienia rzekomych atutów uniwersyteckiego pseudokierownika w innym miejscu pracy. Żenada i zgroza.

Niektórzy rektorzy, dziekani, dyrektorzy instytutów uczestniczą w tej grze pozorów, często dla własnego spokoju i bezpieczeństwa, a często z bezradności wobec prawnych regulacji w statutach uczelni, które reprodukują tak ujęte pasożytnictwo. Jak pisze Z. Melosik, tego typu postawy działają (...) głównie poprzez sferę afektywną, poprzez nasze nadzieje, ambicje, pragnienia, obawy, niepokoje, urazy". To one ukierunkowują naszą pracę i kierownicze doświadczenie w środowisku akademickim, wyznaczają naszą aktywność, obojętność lub nawet postawy sabotujące interesy własnej uczelni. Ilu mamy we własnym środowisku naukowców, którzy mają nie tylko pasję badawczą i dydaktyczną, ale także poczucie odpowiedzialności za zachowanie wysokich standardów we własnej instytucji?

Nie chodzi tu o zwalnianie doktorów czy profesorów, którzy nie są dynamiczni, kreatywni, odpowiedzialni i zidentyfikowani z własną uczelnią, bo pewnie administracyjnymi regulacjami niczego się nie uzyska. Chodzi tu o proces akademicki, o kształtowanie się kultury akademickiej pracy i współodpowiedzialności w każdej jednostce, a nie o nieustanne nadzorowanie czy kontrolowanie kogoś czy szczucie jednych przeciwko drugim. Każda jednostka powinna wypracowywać własne regulacje, mechanizmy pozyskiwania utalentowanych naukowców czy kandydatów do tej roli i rozstawania się z pasożytami, którzy wykorzystają każdą okazję, by podcinać gałąź, na której od wielu lat bezużytecznie siedzą.


O tych m.in. problemach będzie debatować - w czasie ostatniego w tej kadencji posiedzenia - Komitet Nauk Pedagogicznych PAN. Być może ktoś sięgnie do ciekawej rozprawy Oskara Szwabowskiego pt. Uniwersytet. Fabryka. Maszyna. Uniwersytet w perspektywie radykalnej (Warszawa 2014), w której pisze m.in. o potrzebie dostrzeżenia tego, że są w uniwersytetach "gnijące truchła", które są niezdolne do jakiejkolwiek walki o universitas czy utrzymują zdegenerowaną klasę pseudointelektualistów utrudniających pragnienie tworzenia dóbr wspólnych i realizację idei uniwersytetu. Co zatem zrobić, by nie żyć w świecie akademickiego bólu i cierpienia w ich różnych zakresach oraz wymiarach?

11 października 2015

Czy znowu zmieni się uniwersum symboliczne w oświacie, szkolnictwie wyższym i nauce?

Peter L. Berger i Thomas Luckmann wskazywali w swoich analizach socjologicznych na zagrożenia uniwersum symbolicznego, jakie mogą pojawiać się ze strony grup heretyckich, których aktywizacja społeczna rzutuje negatywnie na porządek instytucjonalny uprawomocniony przez to uniwersum. W Polsce mamy jednak sytuację, w której to nie grupy heretyckie, jakieś mniejszości kulturowe, ale zmieniające się bardzo często u władzy grupy polityczne ze swoimi radykalnie odmiennymi programami, modelami kultury i systemami wartości stają się odpowiednikami grup heretyckich sprawiając, iż owo zagrożenie wynika z tego właśnie procesu. Funkcją bowiem – jak pisze Piotr Żuk - „myśli panujących” jest legitymizacja owego panowania, a także przesłanianie charakteru panowania – ukazywanie interesów klasy panującej jako dobra ogólnospołecznego, a panujących myśli i przekonań jako prawdy uniwersalnej i powszechnie uznawanej. (P. Żuk, Struktura a kultura. O uwarunkowaniach orientacji emancypacyjnych w społeczeństwie polskim, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe „Scholar” 2007, s.154)

Od prawie dwudziestu lat obserwujemy i doświadczamy w naszym kraju zmieniające się co 2-4 lata uniwersum symboliczne, którego nośnikiem staje się klasa panująca, dysponująca tak siłą materialną, jak i duchową do stanowienia w tym zakresie o zakresie i jakości m.in. edukacji. Skoro każda władza od lewicowej, po prawicową czy liberalną dąży do wytworzenia i utrzymania zgodnego z jej programem politycznym typu kultury, to zarazem opowiada się ona także za określonym typem człowieka – obywatela i pożądanych z jej perspektywy rozwiązań oświatowych. Dochodząc do władzy podejmuje w pierwszej kolejności działania eliminujące rozwiązania poprzedników, a zarazem przeciwników politycznych, traktując sferę oświatową nie jako sferę publiczną, ale partykularnych interesów. Nic dziwnego, że wykorzystuje prawo i właśnie system oświatowy, szeroko pojmowane instytucje opiekuńczo-wychowawcze i socjalne jako narzędzie do osiągania tego celu.

Wsłuchajmy się zatem w trakcie spotkań z kandydatami do Sejmu i Senatu w to, co i jak mówią o edukacji, szkolnictwie wyższym czy nauce. Obyśmy po raz kolejny nie obudzili się z przysłowiową ręką w nocniku po tegorocznych wyborach. Dotychczasowi politycy lekceważyli środowisko oświatowe i akademickie jako ważny czynnik suwerennego wpływu na politykę oświatową oraz w zakresie nauki i szkolnictwa wyższego. Zostały one zawłaszczone przez polityków dla celów ich partyjnych grup odniesienia, a ukazywanych - rzecz jasna - społeczeństwu jako cele ogólnonarodowe, ogólnopaństwowe, jako działania na rzecz dobra publicznego.

10 października 2015

Nierzetelność akademicka, czyli "akademicki cyrk"


Ta kategoria naruszenia etyki ma swój wyraz w Kodeksie Etyki Pracownika Naukowego, jaki został uchwalony przez Zgromadzenie Ogólne Polskiej Akademii Nauk - w rozdziale pt. "Nierzetelność w badaniach naukowych". Rzecz dotyczy przewinień nauczycieli akademickich przeciwko obowiązującym w środowisku akademickim zasadom etycznym i przyjętym w nim dobrym praktykom.

Rażącym przewinieniem, które w sposób szczególny godzi w etos badań naukowych, jest fabrykowanie i fałszowanie wyników badań oraz plagiatowanie. W powyższym dokumencie wyjaśnia się to następująco:

* Fabrykowanie wyników polega na zmyślaniu wyników badań i przedstawianiu ich jako prawdziwych;

• Fałszowanie polega na zmienianiu lub pomijaniu niewygodnych danych, przez co wyniki badań nie zostają prawdziwie zaprezentowane;

• Plagiatowanie polega na przywłaszczeniu cudzych idei, wyników badań lub słów bez poprawnego podania źródła, co stanowi naruszenie praw własności intelektualnej.

O wszystkich tych kategoriach pisałem już wielokrotnie w blogu. Będę zresztą do nich powracał, bowiem twórczość niektórych Polaków w zakresie nieetycznych zachowań mogłaby być wysoko lokowana w światowych rankingach.

Jednym z takich wytworów kreatywnej pseudonaukowości jest wymyślenie sobie przez tajne grono słowacko-polskich akademików rzekomego wydawnictwa naukowego, które nie istnieje ani jako instytucja, ani jako zbiór publikacji, natomiast jest wykazywane w ich indywidualnych osiągnięciach jako szczególny rodzaj osobistych zasług.

Nawet prof. teologii z Polski, ks. Tadeusz Zasępa (b. rektor Katolickiego Uniwersytetu w Rużomberoku na Słowacji) nie uwierzył swoim współpracownikom oraz "habilitacyjnym klientom" w ich wybitny talent pisarski i naukowy, skoro osobiście udał się do Szwajcarii, by sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje tam międzynarodowe wydawnictwo, w którym od pewnego czasu rzekomo publikowali kandydaci do słowackich docentur i profesur.


Wydawnictwo było... wykreowaną fikcją z adresem na poste restante. Ani widu, ani słychu. Za to strona internetowa była i jest piękna - z okładkami książek, radą wydawniczą itd. Ciekawe, ile płacili za udział w tym "cyrku" sami zainteresowani? Czy to było w pakiecie do uzyskania docentury?

Niestety, niektórzy nasi naukowcy też zaczynają kreować niby-naukę, kiedy w komunikatach o organizowanych konferencjach wpisują jako jedną z atrakcji pobranie opłaty od osoby, która zadeklaruje, że nie będzie w niej uczestniczyć, a w zamian za to oferuje jej się opublikowanie artykułu (rzekomego referatu). Tego typu sprawami powinny zacząć zajmować się uniwersyteckie komisje etyki. Chyba, że chcemy mieć "słowackie standardy".



08 października 2015

Narodowy Program Czytelnictwa czas zacząć... ale od MEN


W pełni pochwalam Narodowy Program Czytelnictwa, który ma być hitem programu przedwyborczego pani ministry edukacji narodowej Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Obawiam się, że jednak zamiast hitu znowu mamy kit ... propagandowy. Nie jest to bowiem pierwszy program tego rządu, który ma błyskotliwe hasło, ale w istocie odsłania hipokryzję rządzących. Ministra edukacji niewiele czyta na temat edukacji. Powinna zatem zacząć od siebie.

W Polsce od 8 lat mamy rozpoznawalny w terenie trend ubywania bibliotek publicznych. Może zatem dowiedzmy się, co kryje się za tym programem i dlaczego został wyjęty z kapelusza władzy? Czyżby do tej pory polski rząd nie utrzymywał bibliotek publicznych w naszym kraju? Czy dotychczasowy system ich finansowania jest tak zły, dramatyczny, że trzeba połączyć ze sobą cele edukacyjne z celami kulturalnymi? Z jakich środków publiczne biblioteki kupowały książki do swoich placówek?

Przypominam sobie, jak to w tej kadencji PO i PSL podjęły akcję oszczędnościową, która polegała na wymuszaniu likwidacji szkolnych bibliotek. Czy to nie Związek Nauczycielstwa Polskiego protestował przeciwko tej niszczącej akcji MEN? Może najpierw MEN poinformuje społeczeństwo, ile bibliotek szkolnych zostało zamkniętych, zlikwidowanych, i gdzie zostały przekazane ich woluminy? A Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego może pochwali się, ile bibliotek publicznych musiało zniknąć z naszych wsi i miasteczek?

Dobrze, że wreszcie się opamiętano i postanowiono zaplanować (bo z realiami zawsze tego typu obietnice mocno się rozmijają, gdyż nagle pojawiają się jakieś niespodziewane okoliczności) na lata 2016-2020, że (...) z budżetu państwa zostanie przeznaczone 435 mln zł (po 87 mln zł w każdym roku). Samorządy, które chcą wziąć w nim udział, będą musiały dołożyć wkład własny – 231 mln zł. W sumie będzie to ponad 660 mln zł. (...)

W programie wyznaczono trzy priorytety. Pierwszy to zakup nowości wydawniczych do bibliotek publicznych, drugi – poprawienie infrastruktury bibliotek w gminach wiejskich, miejsko-wiejskich lub miejskich do 50 tys. mieszkańców.

Trzeci priorytet to rozwijanie zainteresowań uczniów przez promowanie i wspieranie rozwoju czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży, w tym zakup nowości wydawniczych. Na ten cel, do 2020 r. – z budżetu MEN – zostanie przeznaczone 150 mln zł.


Tak więc, pojawia się kolejna kampania populizmu przedwyborczego, który akurat nie ruszy obywateli, bo oni już nie czytają książek i czasopism. Czytają teksty w darmowym Internecie i artykuły prasowe on line. Tymczasem brakuje rzetelnego raportu o stanie polskich bibliotek publicznych, także tych szkolnych i realizowanych przez nie założonych funkcji. Diagnozy o stanie czytelnictwa Polaków są paraliżujące, ale też częściowo wymagają rzetelnej interpretacji.

U nas wszystko można upozorować. Jeśli wskaźnikiem przydatności biblioteki szkolnej i jej pracowników ma być liczba wypożyczeni, odwiedzin czytelni itp., to można uzyskać pożądany wynik w bardzo łatwy sposób. Wystarczy zobowiązać uczniów do tego, by wypożyczali książki często, jak najczęściej. Dlatego niektóre dzieci przychodzą do biblioteki z pytaniem: czy może mi pani wypożyczyć jakąś niezbyt ciężką książkę do czytania?

Mamy też wśród nauczycieli - bibliotekarzy klasycznych obiboków, bo to jest fajna fucha, z której dyrektor nie jest w stanie nikogo rozliczyć. Oto jedna z dyrektorek słusznie skarży się na postawę nauczyciela-bibliotekarza szkolnego:

"Dzieciom wypożycza książki. Ustawia ich w kolejkę i od pierwszego odbiera daje drugiemu w kolejce a od drugiego daje pierwszemu. W tamtym roku wywiesił kartkę: Biblioteka nieczynna, bo przygotowywał z dziewczynkami utwory na apel. Wchodzę do biblioteki a na ekranie komputera jakiś model samolotu. Zwracam uwagę, że jest w pracy a to jest jego prywatne zainteresowanie. Odpowiedź- Ja mogę bo nie piję kawy. Powaliło mnie z nóg i wybuchłam. 30 lat to kawał pracy, ale pracował pod skrzydłami swoich rodziców, bo byli kierownikiem ojciec a potem matka dyrektorem. Potem dyrektorka nie pracowała na komputerze, to on siedział i robił za sekretarkę. I tak mu zostało. Nie organizuje projektów, konkursów, wyjazdów dzieci , nie zachęca do czytania. Nie reaguje na moje upomnienia ,nagany rozmowy. Spływa po nim. I jak go zwolnić. Komisja?"

Program popieram, bo będzie kasa na pensje także dla takich "pracowników". Ręczne sterowanie czytelnictwem z Warszawy, zza biurek ministrów będzie kolejną klapą. Pozostaną jednak zakupione książki. Na jak długo i dla kogo?

Tymczasem PKP Intercity uruchomiło już we wrześniu program "Książka w podróży". Może w partyjnych busach kandydatów do Sejmu też są książki? W niektórych zapewne są książeczki ... czekowe.

07 października 2015


Ukazał się nowy numer kwartalnika „Studia z Teorii Wychowania”. Jego edycja zawiera nową propozycję, która – mam nadzieję – zostanie zaakceptowana przez środowisko nauk humanistycznych i społecznych zainteresowane badaniami w zakresie pedagogiki.

Przede wszystkim wraz z 2015 rokiem nasz periodyk stał się kwartalnikiem. Wynika to z wzrostu zainteresowania publikowanymi w nim tekstami, jak i jest następstwem poszerzającego się z każdym rokiem grona naszych autorów, z różnych środowisk akademickich w kraju i poza granicami. To właśnie z tego powodu podjęliśmy decyzję o najbardziej oczekiwanej przez wszystkim dostępności do zawartości czasopisma, które jest indeksowane w znaczących bazach naukowych.

Wprowadzamy nowy dział licząc na to, że spotka się on z dużym zainteresowaniem mimo jego „eksperymentalnego” charakteru. Po raz pierwszy bowiem na jego łamach, z czym nie spotkaliśmy się dotychczas w polskim czasopiśmiennictwie naukowym, ma miejsce DEBATA - DYSKURS – KRYTYKA poświęcona tylko jednej rozprawie naukowej. W tym numerze dotyczy ona najnowszej książki profesora Lecha Witkowskiego, który wyraził zgodę na taką formułę prowadzenia sporu z treścią jego książki.

Po ukazaniu się w ubiegłym roku monografii naukowej Lecha Witkowskiego pt. Niewidzialne środowisko. Pedagogika kompletna Heleny Radlińskiej jako krytyczna ekologia idei, umysłu, wychowania. O miejscu pedagogiki w przełomie dwoistości w humanistyce (Kraków: Impuls 2014) skierowałem do wszystkich jednostek akademickich w kraju zaproszenie do zapoznania się z tym dziełem i napisania przez zainteresowanych recenzji, tekstów polemicznych czy studiów na kanwie tej rozprawy, by możliwa była wreszcie debata nad jedną rozprawą.
Redakcja Studiów z Teorii Wychowania jest otwarta na tego typu nową formę poszerzonej i pogłębionej dyskusji nad wybraną książką, która - zdaniem naukowców - nie powinna być obojętna dla środowiska pedagogicznego. Cieszę się, że udało się uruchomić naukowy dyskurs. Już teraz zapraszam do zgłaszania naszej redakcji kolejnej książki, która została wydana w 2015 r., żeby można było zachęcić do podobnej nad nią dyskusji na łamach "Studiów z Teorii Wychowania" w 2016 r.

Kolejną nowością w naszym periodyku jest dział: ROZPRAWY DOKTORANTÓW. Postanowiliśmy otworzyć przestrzeń dla najmłodszych stażem pasjonatów wiedzy, którzy powinni mieć możliwość podzielenia się wynikami własnych badań w ramach ich wcześniejszych, a wyróżnionych w uczelni prac dyplomowych czy podyplomowych. Możemy w każdym numerze przeznaczyć na to odpowiednią przestrzeń, by młode pokolenie miało szansę na włączenie się do najbardziej znaczących i oczekiwanych w nauce zmian, transformacji, dyskursów czy opublikowanie dowodów na ich zaistnienie.

Serdecznie zapraszam do współtworzenia z nami czasopisma, które jest wydawane pod patronatem Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN z nadzieją na wzbogacanie pluralizmu w pedagogice otwartej.

06 października 2015

Dlaczego wicedyrektor Departamentu Współpracy Międzynarodowej wydaje zaświadczenia według własnego widzimisię?



W Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego jest Departament Współpracy Międzynarodowej (DWM), a w nim wicedyrektorem jest pani Danuta Czarnecka, która zajmuje się m.in. uznawalnością dyplomów zagranicznych.

Komisja Wyborcza Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk skierowała pismo do minister nauki i szkolnictwa wyższego, w którym informuje, że w trakcie prac tej Komisji - powołanej na mocy Uchwały Zgromadzenia Ogólnego PAN z dnia 6 grudnia 2011 roku, w celu przeprowadzenia wyborów do KNP PAN na kadencję 2015-2018 - napotkała problem związany z formalną i merytoryczną stroną wydawanych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zaświadczeń ekwiwalencji do dyplomów, uzyskanych przez polskich naukowców w Republice Słowackiej.

Jak się okazuje, w zaświadczeniach występuje równoważność do stopnia naukowego doktora habilitowanego nauk pedagogicznych, którego to stopnia zarówno w dacie wydania zaświadczenia, jak i w chwili obecnej polskie przepisy prawa nie przewidują. W związku z tym występuje wątpliwość czy wspomniane zaświadczenia są ważne z mocy prawa, gdyż nie są oparte na żadnej podstawie formalnej.

Drugi problem dotyczy zaliczania przez panią wicedyrektor dyplomów z zakresu pracy socjalnej do dziedziny nauk społecznych lub dziedziny nauk humanistycznych. Tutaj również nie znajduje Komisja podstawy prawnej do tego typu kwalifikacji, gdyż w Polsce praca socjalna nie występuje w wykazie ani dziedzin naukowych, ani dyscyplin naukowych. Pani wicedyrektor wystawia od lat zaświadczenia, z których część w ogóle nie była tłumaczona przez tłumacza przysięgłego. Sama zatem przypisywała ten sam kierunek kształcenia, z którego Polacy uzyskiwali na Słowacji tytuł naukowo-pedagogiczny docenta raz do dziedziny nauk, innym razem do dyscypliny, z którą wydany tytuł nie ma nic wspólnego itd., albo w ogóle nie określała tożsamości słowackiej habilitacji z polskim odpowiednikiem dyscyplin naukowych.

Trzeba przyznać, że brak kontroli nad poprawnością wydawanych zaświadczeń budzi poważne zastrzeżenia nie tylko wśród członków komitetów naukowych PAN - Nauk Pedagogicznych, Filozoficznych i Socjologicznych. Coraz częściej dziekani wydziałów uczelni akademickich wprowadzani są w błąd przez zainteresowanych tym akademików, którzy przedkładają dowolne tłumaczenia i zaświadczenia, które ze stopniami i tytułami naukowymi w Polsce niewiele mają wspólnego. Minister Lena Kolarska-Bobińska obiecała, że do końca wakacji zostanie wprowadzony aneks do umowy międzyrządowej, który wyeliminuje "turystykę habilitacyjną" niektórych nauczycieli akademickich czy osób ze stopniem naukowym doktora na Słowację.

Jak poinformowała w sierpniu br. Komitet Nauk Pedagogicznych PAN pani wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego dr hab. Daria Lipińska-Nałęcz resort podjął działania mające na celu zmianę postanowień Umowy między Rządem Rzeczypospolitej Polskiej a Rządem Republiki Słowackiej o wzajemnym uznawaniu okresów studiów oraz równoważności dokumentów o wykształceniu i nadaniu stopni i tytułów uzyskanych w Rzeczypospolitej Polskiej i Republice Słowackiej. W typowej dla urzędu narracji pismo kończy się stwierdzeniem: "Podejmujemy obecnie intensywne prace nad jak najszybszym zakończeniem procedury zawarcia umowy międzynarodowej". Tej samej treści deklarację otrzymaliśmy rok temu.

Może zatem w opublikowanej na stronie resortu Strategii rozwoju szkolnictwa wyższego i nauki na lata 2015- 2030 pani minister dopisze, że już nigdy więcej jej urzędnicy nie będą niszczyć polskiej nauki uznawaniem w dowolny sposób dyplomów Polaków, które uzyskali oni poza granicami kraju na warunkach dalece odbiegających od polskich standardów naukowych, nie wspominając już o europejskich.

05 października 2015

Edukacyjna kampania polityczna na drożdżach populizmu

Minister edukacji narodowej przyspieszyła ze swoją kampanią wyborczą do Parlamentu. Tak to niestety w naszym kraju jest, że jak ktoś jest w strukturach władzy, tym bardziej rządowej, to osobistą kampanię wyborczą ma za darmo, gdyż płacą za nią podatnicy. Każdy wyjazd ministra do dowolnego regionu, każde jego spotkanie z kimkolwiek - ze związkowcami, z uczestnikami jakiejś konferencji oświatowej, z dziećmi w przedszkolu, z rodzicami uczniów wybranej szkoły publicznej czy z radą pedagogiczną szkoły prywatnej, do której posyła się własne dzieci itd., itd., w swej istocie nie służy polskiej edukacji.

Przypomniał mi się jeden z żydowskich dowcipów, bardzo znany, a więc nie muszę go tu wprost cytować, jak to Mosiek narzekał na ciasnotę we własnym mieszkaniu. Wraz z żoną i pięciorgiem dzieci musiał zmieścić się w jednym pokoju. Rabin poradził mu, by wprowadził do swojego pokoju jednego osła. Po kolejnej wizycie Mośka, który utyskiwał, że z osłem jest jeszcze ciaśniej, rabin polecił, by wziął do domu kolejnego osła itd. aż do siedmiu. Kiedy wyczerpany psychicznie Mosiek przyszedł poskarżyć się, że już w ogóle nie ma jak mieszkać i żyć, i chyba się powiesi, rabin zaproponował, by wyprowadził z pokoju wszystkie osły i niech przyjdzie do niego następnego dnia, by zdać relację. Rzeczywiście, kolejnego dnia Mosiek przyszedł do rabina, by mu podziękować za dobrą radę. Teraz, bez osłów, mieszka i żyje mu się cudownie.

Podobną socjotechnikę, czyli manipulację społeczeństwem stosuje niekompetentna ministra edukacji (nie tylko zresztą ona i w tym resorcie), a mianowicie, zezwala resortowi zdrowia na to, by ten zakazał sprzedaży w szkolnych sklepikach tzw. niezdrowych produktów spożywczych oraz żeby w wydawanych dzieciom obiadach nie było soli, pieprzu albo cukru. Kiedy powstanie bunt, sprzeciw lub unaocznione marnotrawstwo (wylewanie setek litrów zupy, której dzieci nie chcą jeść i wyrzucanie do zlewek niedosolonych ziemniaków itp.), nagle pojawia się ZBAWCZYNI - ministra Joanna Kluzik-Rostkowska, która - jak rabin - powiada: "wyrzucimy te zapisy do kosza!", "tak nie wolno! Trzeba dzieciom solić lub słodzić, dać im prawo do zakupu drożdżówek..." i już.

Pewnie sądzi, że ma za sobą kolejny sukces polityczny. Tak myśli i działa rząd, który postrzega swój naród jako ciemnotę. Wstyd mi za taką władzę. Ratujmy dzieci, rodziców i polską edukację przed populistyczną władzą, która kpi sobie z własnego społeczeństwa. Nie o drożdżówki tu tylko chodzi, chociaż jest to dobry przykład, gdyż drożdże ignorancji usiłuje się ukryć pod ideologią populizmu, a więc prymitywnego "kupowania" ze środków publicznych przychylności niekompetentnej władzy. Nie wmówi nam J. Kluzik-Rostkowska, że nie wiedziała, jakie rozporządzenie wyda w powyższej sprawie jej kolega z resortu zdrowia.

Podobnie jest z innymi bublami, które destrukcyjnie wpływają na polską edukację. Nic tu nie pomoże "kupienie" sobie ekspertyz, niestety, także naukowców, gdyż nauka ma to do siebie, że potrafi odsłonić prawdę także ich manipulacji. Za jakiś czas tej władzy nie będzie, ale ich raporty i publikacje są dostępne. Będziemy je przypominać i przywoływać.

Wiemy, czym skutkuje populizm ministry edukacji w przypadku rzekomo darmowych podręczników szkolnych. Nauczyciele nie chcą z nich korzystać, wydawcy, których produkty miały europejski standard właśnie przeprowadzają zwolnienia grupowe, a MEN ukrywa przed społeczeństwem rzeczywiste koszty edycji bubli dydaktycznych z pieniędzy podatników. Wystarczy też zajrzeć do księgarń, żeby zobaczyć jak drogie są zeszyty ćwiczeń do tych MEN-skich knotów. Kto na tym de facto zarobił i dlaczego rodzice i ich dzieci na tym nieustannie tracą? Czekamy na rzetelne badania tych kwestii nie licząc na to, że przeprowadzi je podległy MEN instytut.

Ciekawe, jakie znaczenie dla polskiej edukacji miała obecność ministry edukacji na inauguracji roku akademickiego w Warszawskiej Szkole Filmowej? Czyżby liczyła na jaką rolę? Czy może poszukiwała wyborczego wsparcia w tym środowisku? Ciekawe, co myśli pani minister o uczniach szkół ogólnodostępnych, bo o studentach powiedziała w czasie tej inauguracji:

Kiedy myślimy o studentach medycyny, większość z nas mówi: oni tylko się uczą. Kiedy myślimy o studentach filmówek: oni się bawią. Dla mnie jesteście dostarczycielami emocji. Czekam na więcej. Życzę Wam wszystkiego najlepszego.


Mam nadzieję, że po wyborach ktoś skończy z tą demagogią, populizmem, bo szkoda utrzymywać z pieniędzy publicznych polityków, którzy są toksyczni dla polskiej edukacji. Jak czytam o wystąpieniach ministry edukacji, to mam apetyt na drożdżówkę i coca-colę. Smacznego.