31 sierpnia 2015
Rocznica zdradzonej przez elity władzy rewolucji SOLIDARNOŚCI
Urlop spędziłem w kolebce polskiej SOLIDARNOŚCI. Po 35 latach od czasu podpisania przez prosowiecki rząd Porozumienia ze strajkującymi w Stoczni Gdańskiej szukałem na Wybrzeżu śladów tamtych czasów.
Okrągła rocznica powinna ściągnąć tłumy wiernych etosowi SOLIDARNOŚCI, przede wszystkim byłych działaczy podziemnej opozycji. Mnie jednak zainteresowało to, co poprzedzało główne uroczystości, a mianowicie spotkania ówczesnych działaczy, sympatyków, entuzjastów odzyskania wolności. Udałem się na jedno z nich, by doświadczyć wartości wspomnień z tamtego czasu.
Zaciekawiła mnie idea b. działaczy NZS, opozycjonistów, strajkujących w Gdańsku, by poświęcić wspólne spotkanie pamięci tych wydarzeń, związanych z nimi postaci, a nawet anegdotom. Po tylu latach można już śmiać się z sytuacji, które wówczas niosły z sobą grozę.
Zapewne czas robi swoje, bo z każdym rokiem uczestniczy w tego typu spotkaniach coraz mniej osób, gdyż w dn. 28 sierpnia było ich zaledwie dwanaścioro. Tymczasem organizatorzy przygotowali bardzo interesującą wystawę zdjęć, plakatów, odezw, podziemnych gazetek, a nawet materiały wideo i wyeksponowane na specjalnych panelach wypowiedzi młodych dorosłych i uczniów szkół średnich na temat tego - CO NAM DAŁA SOLIDARNOŚĆ?
Jeden z uczniów napisał: "Solidarność" pomogła nam zrozumieć, że każdy może zmienić swoje życie. Wystarczy, że uważnie wysłuchamy opinii innych i razem zdecydujemy, co jest najważniejsze. Pojęcie "solidarność" wyraża pragnienia, jedność ludzi dążących do osiągnięcia celu, jakim jest demokracja.
W pewnym momencie ludzie poczuli potrzebę zjednoczenia. Po wprowadzeniu w kraju demokracji każdy obywatel czuje się dumny i otwarcie wypowiada swoje opinie . Myślę, że to jest wielkie osiągnięcie. Gdy zmieni się świadomość człowieka, nikt już nie jest w stanie tego cofnąć.
Urodzeniu po 1989 r. - w większości - nie są w stanie zrozumieć tych czasów, ani też nie są zainteresowani poznaniem tej historii. Kogo dzisiaj obchodzi ówczesne 21 postulatów? Co stało się z relacjami między podpisującymi słynne Porozumienie Gdańskie z władzami PRL?
Oto jeszcze jedna z zarejestrowanych na panelu wypowiedzi:
Urodziłam się w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Gdy miałam rok, wybuchła elektrownia w Czarnobylu. Gdy skończyłam 5 lat , mój kraj zmienił nazwę na Rzeczpospolita Polska. Gdy zdawałam maturę, wstąpiliśmy do Unii Europejskiej.
Dziś jestem 25-letnią kobietą, ukończyłam studia biotechnologiczne w Polsce, odbyłam praktyki w Holandii, zjeździłam pół Europy, mam przyjaciół w wielu europejskich miastach. Wiem - mogę tu dużo. Jak będzie dalej? Teraz szukam pracy - na razie próbuję u siebie, w Polsce. Myślę, że zarówno dla mnie, jak i dla Rzeczpospolitej będzie to ważny egzamin.
Nie żyje już Anna Walentynowicz, której sylwetkę dostrzeżemy na fotografii. Pięknie, że gdańszczanie postawili Jej pomnik w Gdańsku-Wrzeszczu, przy którym znajdziemy interesującą wystawę dokumentującą Jej życie i opozycyjną działalność. Wprawdzie mało kto zatrzymuje się przy niej, ale można żywić nadzieję, że ta "uliczna historia" znajdzie swoich czytelników i utrwali pamięć społeczną o tamtych wydarzeniach.
30 sierpnia 2015
Dlaczego MEN od sześciu lat nieustannie okłamuje polskie społeczeństwo?
Na stronie Ministerstwa Edukacji Narodowej widniej wpis pod następującym tytułem: Dlaczego 6-latki powinny rozpocząć naukę w szkole?
Rozpoczyna go akapit sprokurowany przez manipulatorów w zakresie komunikacji społecznej. Za to płaci się z budżetu państwa osobom, które nie mają merytorycznych kompetencji do zabierania głosu w tej sprawie, ale są gotowe wytworzyć każdy komunikat, bez względu na prawdę. Ta manipulacja została oparta na trzech tezach:
1) Większość 6-letnich Europejczyków chodzi do szkoły.
2) Nasze dzieci i szkoły też są na to gotowe.
3) Rodzice mają wybór.
Odwróćmy zatem pytanie na: Dlaczego 6-latki w Polsce nie powinny rozpoczynać szkoły?
Po pierwsze, większość Europejczyków chodzi do szkoły, ale w szkole tej przebywa w oddziałach przedszkolnych albo ma do 7 roku życia edukację przedszkolną. We Włoszech nawet czteroletnie dzieci uczęszczają do szkoły, gdzie... mają edukację przedszkolną. Podobnie jest w Wielkiej Brytanii, Niemczech itd. Wystarczy pojechać do Czech, żeby zobaczyć, że dzieci sześcioletnie w szkołach realizują program edukacji przedszkolnej. Ba, Czesi, w odróżnieniu od polskiego rządu, nie zrujnowali własnego systemu edukacyjnego, by politycy mogli robić na tym własne interesy finansowe.
Po drugie, ani polskie dzieci, ani polskie szkoły nie są gotowe na edukacje szkolną sześciolatków. Sześciolatki nie mają dojrzałości emocjonalno-społecznej do zinstytucjonalizowanego i systematycznego uczenia się. Zaledwie 10 proc. posiada dojrzałość umysłową. Ustawami tego się nie zmieni. Operowanie raportem NIK jest manipulacją, bowiem kontrola NIK nie objęła wszystkich szkół w Polsce, tylko 88 (!). Co ciekawe, MEN ignoruje ostrzeżenie tego organu: "NIK sygnalizuje, że istotnym problemem dla niektórych szkół może być konieczność organizacji zajęć dla oddziałów klas I-III w systemie zmianowym.W całym kraju wzrośnie bowiem, nawet o 70 proc., liczba uczniów w klasach pierwszych.
W miastach powyżej 50 tysięcy mieszkańców liczba zorganizowanych klas z pierwszakami będzie w wielu szkołach większa od liczby sal lekcyjnych przygotowanych na przyjęcie najmłodszych uczniów. NIK odnotowuje, że problem ten wystąpi przede wszystkim w szkołach położonych na terenie miast na prawach powiatu (24,2 proc.) oraz w gminach miejskich (26,4 proc.). W najmniejszym stopniu problem ten dotknie szkół położonych w gminach wiejskich (6,8 proc.). Dlatego dyrektorzy szkół, zwłaszcza w dużych miastach, muszą zadbać o ułożenie planów lekcji w sposób uwzględniający dobro najmłodszych uczniów."
W Polsce jest ok. 14,5 tys. publicznych szkół podstawowych! Na jakiej podstawie dokonuje się generalizacji danych NIK, której kontrola nie jest - bo być nie musi - prowadzona zgodnie z metodologią badań w naukach społecznych?! To nie są badania upoważniające do jakiejkolwiek generalizacji wniosków.
To jest organ władzy centralnej, który podejmuje w pierwszej kolejności kontrole wymagane prawem, wynikające z ustawy o NIK; pozostałe kontrole planowe podejmowane są po szczegółowej analizie istotnych problemów państwa. Zadaniem NIK nie jest prowadzenie badań o charakterze naukowym, natomiast - co oczywiste - wykorzystuje niektóre narzędzia, techniki czy metody badań statystycznych.
Po trzecie, rodzice w Polsce nie mają żadnego wyboru. To jest chyba najbardziej arogancki sposób traktowania Polaków przez rządzących tak, jakby nie potrafili czytać i pisać. Wybór mieli rodzice do 2009 r., ale wraz z wprowadzanym przez rząd przymusem realizowania obowiązku szkolnego przez dzieci od 6 roku życia, wybór jest pozorny. To prawda, że rodzice mogą wnioskować o odroczenie sześciolatka, albo nawet cofnąć go ze szkoły podstawowej do przedszkola. To jednak jest wybór negatywny, a rodzice powinni mieć PRAWO WYBORU POZYTYWNEGO, zgodnie z Konstytucją III RP i Ustawą o systemie oświaty.
Ministerstwo pseudoedukacji kompromituje się stwierdzeniem, że: Cofnięcie reformy przede wszystkim wywołałoby ogromne perturbacje organizacyjne w systemie oświaty.(...) W sytuacji, odstąpienia od obowiązku szkolnego 6-latków, problemem będzie kwestia kontynuacji zatrudnienia przez niektórych nauczycieli. Może dojść do sytuacji, w której w szkole nastąpi zmniejszenie liczby oddziałów.
W świetle powyższego DZIECI W OGÓLE NIE SĄ PODMIOTEM TROSKI POLSKICH WŁADZ.
Przypomnijmy - obniżenie wieku obowiązku szkolnego jest elementem reformy emerytalnej w Polsce. Im szybciej nasze dzieci skończą szkołę, tym wcześniej będą musiały zarabiać na spłacenie gigantycznych kredytów, jakie zaciągnęły rządy PO i PSL oraz wzmocnić system finansowania emerytur i rent.
Powoływanie się przez MEN na rzekomo naukowe diagnozy akurat w przypadku sytuacji sześciolatków w szkołach świadczy tylko i wyłącznie o tym, że w MEN prowadzona jest polityka zakłamywania rzeczywistości.
Stwierdzenie: "Wszystkie głosy krytyczne, jakoby dzieci 6-letnie miałyby nie dawać sobie rady w porównaniu z dziećmi 7-letnimi – chociażby na sprawdzianie – są raczej niezasadne."
Co to znaczy, że krytyka jest RACZEJ NIEZASADNA? Tego nam MEN nie wyjaśnia.
Zapewne to prawda, że:
"Uczniowie urodzeni w 2003 r., którzy poszli do szkoły w 2009 r. (w wieku 6 lat), w porównaniu do uczniów urodzonych w 2002 r., uzyskali średnio:
•z języka polskiego – wyniki wyższe o 4 punkty procentowe (p.p.);
•z matematyki – wyniki wyższe o 7 p.p.;
•z języka angielskiego – wyniki wyższe o 5 p.p."
Ta diagnoza nie dotyczy wszystkich sześciolatków urodzonych w 2003 r., gdyż tylko niewielki ich odsetek (poniżej 10%) trafił do szkół podstawowych.
Dlaczego MEN wraz z IBE przemilcza ten fakt??? Jak mogą podpisywać się pod takim łgarstwem niektórzy naukowcy?
Dlaczego nie informuje się społeczeństwa, jaki odsetek rodziców sześciolatków został objęty sondażem, z którego - zdaniem ministry edukacji - wynika, że: "W badaniu z 2011 roku 91,9% rodziców było zadowolonych – 73,5% spośród nich nawet zdecydowanie zadowolonych z faktu, że ich dziecko uczęszcza do pierwszej klasy szkoły podstawowej." Jak można tak perfidnie manipulować danymi statystycznymi?
Jak ma się argument: Dzieci, które idą wcześniej do szkoły, zyskują wcześniejszy dostęp do lepszej niż w przedszkolu infrastruktury naukowej (zyskują darmowa naukę języka obcego i zajęcia pozalekcyjne), sportowej (boiska i place zabaw) i informatycznej" do tego, że w przedszkolach jest często lepsza infrastruktura naukowa, niż w wielu I klasach szkół podstawowych?
Czytamy w Raporcie NIK - podaję tylko jeden przykład (proszę zwrócić uwagę na liczbę objętych kontrolą szkół podstawowych:
"(...) w 27 szkołach (84,4%) nie zapewniono uczniom klas pierwszych możliwości pracy przy osobnym komputerze w pracowni komputerowej (zalecenie nr 11 podstawy programowej)
* w 14 szkołach (43,8%) nie wyposażono sal lekcyjnych klas pierwszych w kilka zestawów komputerowych z dostępem do Internetu i oprogramowaniem odpowiednim do wieku (zalecenia nr 3 i 11 podstawy programowej);
* w sześciu szkołach (18,8%) nie wyposażono sal lekcyjnych klas pierwszych w sprzęt audiowizualny (zalecenie nr 3 podstawy programowej);
* w sześciu szkołach (18,8%) nie zapewniono uczniom klas pierwszych możliwości realizacji zajęć z wychowania fizycznego w sali gimnastycznej i na boisku (zalecenie nr 14 podstawy programowej);
* w czterech szkołach (12,5%) w salach lekcyjnych klas pierwszych nie została urządzona część rekreacyjna (zalecenie nr 3 podstawy programowej)."
Wreszcie pojawia się kolejny pseudoargument:
Ewentualny obowiązkowy „powrót” 6-latka do edukacji przedszkolnej spowoduje niemożność pełnej realizacji tzw. „ustawy przedszkolnej” gwarantującej miejsca wychowania przedszkolnego dla wszystkich 4-latków, a następnie 3-latków.
Zapewnienie miejsc edukacji przedszkolnej dla wszystkich dzieci nie będzie możliwe do zrealizowania.
Dlaczego MEN nie informuje społeczeństwa, że zamierza realizować zalecenie Komisji Europejskiej, które w żadnej mierze nie musi nas obowiązywać. UE nie ma prawa ingerowania w ustrój szkolny państw członkowskich. Jaki jest tu interes do zrobienia kosztem polskich dzieci?
Nikt nie badał w skali całego kraju rzeczywistych potrzeb rodziców w zakresie skierowania dzieci od 3 r.ż. do przedszkoli! Ostatnią taką diagnozę przeprowadził GUS w II poł. lat 90. XX w.
Opublikowany na stronie MEN komunikat o rzekomo niskich kosztach, jakie poniósł budżet państwa na wydanie dydaktycznego bubla - rządowego elementarza w wydaniu pań Marii Lorek i Lidii Wollman - rozmija się z innymi faktami. MEN informuje, że elementarz kosztuje ok 4,5 zł. Tymczasem z innych danych dowiadujemy się, że na ten bubel wydano ponad 85 mln. zł. To nie są prawdziwe dane, gdyż nie obejmują one kosztów druku, wszystkich honorariów, kosztów na propagandę, kosztów dowozu do szkół itd.
Wchodzimy zatem w nowym rok szkolny z kolejną kampanią kłamstw i propagandowej akcji przedwyborczej, w trakcie której dzieci i młodzież oraz ich nauczyciele są tylko środkiem do realizacji przez polityków partyjnych i osobistych celów.
Przypominam niektóre wpisy na ten temat:
* "Wygrana" rządu w sprawach oświatowych na fałszywych przesłankach i propagandowej manipulacji społeczeństwem;
* ;
* Wyjątkowa manipulacja MEN w sprawie sześciolatków;
* Czyje są Wasze dzieci?
* O but rozbić manipulację prasową na temat wyników diagnoz oświatowych.
29 sierpnia 2015
Ministerstwo stresu, dyspozycyjności, czyli wzorzec celów polskiej edukacji
Nigdy nie ubiegałem się o pracę w Ministerstwie Edukacji Narodowej, ale jestem też z tego powodu niezmiernie szczęśliwy. Biorąc pod uwagę wymagania stawiane dzisiaj kandydatom do pracy w tym urzędzie, nie byłbym w stanie ich spełnić.
Jak się okazuje, trzeba mieć określone predyspozycje do pracy w takiej instytucji. Może pokolenie młodych dorosłych zostało już tak przećwiczone w szkole powszechnej, ogólnodostępnej, że jest gotowe do pracy w radykalnie odczłowieczonych warunkach? Może też i one uzasadniają powody niektórych nonsensownych decyzji, jakie podejmują w gmachu na Szucha 25 niektórzy decydenci?
Kiedy ukazało się ogłoszenie o potrzebie zatrudnienia w MEN głównego specjalisty w Wydziale Specjalnych Potrzeb Edukacyjnych Departamentu Zwiększania Szans Edukacyjnych, zrozumiałem, że jestem bez szans. Trzeba przejść niezłą edukację, by zajmować się zwiększaniem innym czegoś, czego się zwiększyć nie da. Doskonale o tym wiedzą nie tylko urzędnicy MEN, ale także badający te procesy socjolodzy, psycholodzy i pedagodzy, nie wspominając już o studentach pedagogiki czy socjologii.
Wydział w MEN powołano chyba tylko po to, by pozorować ideologiczną troskę władzy o rzekome zwiększanie szans edukacyjnych. Ciekaw jestem, jakie są operacyjne wskaźniki efektywności pracy osób zatrudnionych w takim wydziale? Jakie są wskaźniki zwiększenia komuś owych szans edukacyjnych? Z nazwy wydziału nie wynika, o czyje tu szanse chodzi? Zapewne dzieci i młodzieży, co opisuje kolejny akt normatywny tego urzędu. Dzięki temu może on trwać wiecznie, nie mając żadnych efektów.
Zostawiam jednak te kwestie na boku. W końcu żaden z wydziałów MEN nie rozlicza się publicznie z efektywności swojej pracy, z własnej wydajności, skuteczności. Nikt nie ocenia ich pracy według stopniowalnej skali od A do E. Z opinii środowiska naukowego i oświatowego wynika, że MEN ma kategorię "beee", bo tak toksycznych decyzji w oświacie żaden rząd nie wprowadził w życie, jak właśnie koalicyjny - PO i PSL. Poprzednie wcale nie były lepsze. Społeczeństwo zapewne wkrótce rozliczy rządzących także za te procesy.
A teraz, jeśli ktoś chciałby jednak zatrudnić się w Ministerstwie Edukacji Narodowej, to niech pamięta, że musi zgodzić się na pracę:
1. pod presją czasu.
2. dyspozycyjną.
3. w stresie związanym z prowadzeniem kontroli zewnętrznej.
Ministra edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska zapewnia takiemu pracownikowi następujące miejsce i otoczenie organizacyjno-techniczne stanowiska pracy:
1. Narzędzia i materiały pracy: komputer i inne urządzenia biurowe
2. Możliwość poruszania się po budynku: budynek wyposażony w windy, toaleta dostosowana dla osób niepełnosprawnych, schodołaz do ewentualnego wykorzystania
Wymagania niezbędne związane ze stanowiskiem pracy
1. wykształcenie: wyższe (zapewne może być I stopnia)
2. doświadczenie zawodowe/staż pracy: 2 lata stażu pracy w obszarze oświaty lub 1 rok stażu pracy w nadzorze pedagogicznym
Pozostałe wymagania niezbędne:
(...)
9. kreatywność
10. komunikatywność, w tym umiejętność argumentowania
11. umiejętność współpracy
12. odporność na stres.
Współczuję MEN-skim pracownikom, którzy są skazani na pracę w takich warunkach. Jeśli jeszcze niektórzy pracują na umowy śmieciowe, to ... dramat. Przyglądając się swojej szefowej zobaczą, że jest totalnie odporna na stres, mało komunikatywna, nie potrafi współpracować ze społeczeństwem i cechuje ją zerowa kreatywność. W jednym spełnia się w 100%, a mianowicie jest dyspozycyjna.
Teraz już wiemy, jakie standardy pracy obowiązują w resorcie edukacji. Ku takim zmierza polska edukacja publiczna, której ministra nie powierzyła swoich dzieci.
28 sierpnia 2015
Publicystyczne budziki oświatowe, także na Kongresie IBE/MEN
Czy Margaret Rasfeld, która jest dyrektorką Ewangelickiej Szkoły Zintegrowanej w Berlinie oraz Stephan Breidenbach – wykładowca, mediator i biznesmen są w stanie obudzić polską szkołę? Dlaczego akurat niemieccy oświatowcy mieliby tego dokonać? Może dlatego, że Instytut Badań Edukacyjnych zaprosił autorkę na tzw. IIII Kongres Edukacyjny. Jest jeszcze jeden powód. W Słupsku działa Wydawnictwo „Dobra Literatura”, które sięgnęło po książkę tych autorów i dokonało jej przekładu. Oryginalny tytuł „Schule im Aufbruch” dla tamtejszego rynku wskazuje na szkołę w przełomie, transformacji, aniżeli na budzącą się szkołę.
Polska wersja tytułu - BUDZĄCA SIĘ SZKOŁA jest nieco myląca, bowiem sugeruje, że szkoła tkwi w letargu, toteż potrzebny jest rycerz, który przyjedzie na koniu i pocałunkiem wskrzesi ją ponownie do życia. Może ta szkoła, którą kieruje współautorka tej książki była w śpiączce.
To jest kolejna na naszym rynku, wśród kilkudziesięciu od lat przekładanych na język polski edukacyjna publicystyka, z obszaru tzw. pedagogiki potocznej, praktycznej, która wyrasta z osobistego i profesjonalnego doświadczenia autorów. Nie ma w tym niczego złego, że chcą oni koniecznie podzielić się z innymi (ze społeczeństwem, z koleżankami i kolegami, z przyszłymi klientami itp.?) swoim rozgoryczeniem, poczuciem bezradności lub fascynacją własnych dokonań na miarę mikroedukacyjnego świata. Takie książeczki czyta się szybko i przyjemnie, bowiem każdy znajdzie w nich coś bliskiego własnym doświadczeniom, przeżyciom, refleksji czy poglądom.
Wstępu do niej dokonała dr Marzena Żylińska, która sama uprawia podobną publicystykę oświatową rozmijając się z nauką, toteż nie dziwią mnie w treści jej wypowiedzi takie, jak np.
- Zapotrzebowanie na złą szkołę jest ogromne, ...;
- Zwolennicy systemu testocentrycznego wierzą, że od mierzenia można urosnąć, ...
- Zanim wyślemy dzieci do szkoły, najpierw musimy odpowiedzieć na pytanie, czy zależy nam jedynie na tym, by były dużo wiedziały, czy na tym, by były dobrymi, odpowiedzialnymi i mądrymi ludźmi?
- Wiele osób, nawet mocno niezadowolonych z obecnego modelu , broni go, bo nie umie sobie wyobrazić, że szkoły mogą funkcjonować inaczej.
- Żeby zmienić szkoły, najpierw musimy uwierzyć we własne dzieci.
- Żeby wykreować nową, lepszą szkołę, musimy uwierzyć neurobiologom, którzy zapewniają, że ludzki mózg został stworzony do tego, żeby się uczyć i rozumieć otaczający go świat.
Wśród tych banałów znajdzie się jedno, a ostatnie, sensowne zdanie w całym wstępie: Aby wprowadzać w edukacji innowacje, najpierw musimy rozluźnić biurokratyczny gorset, w którym tkwią nasze szkoły. Ciekaw jestem, czy sama rozumie to zdanie, czy też traktuje je jako ozdobę, wisienkę na torcie, który będzie konsumować wraz z ministrą edukacji na tzw. Kongresie Edukacji pod koniec sierpnia? Już nie mogę doczekać się treści i tej rewolucyjnej zmiany, jaka ma nastąpić po kongresie. Oby tylko nie połknąć pestki, bo wówczas polska szkoła się nie obudzi.
Autorzy publicystyki szkolnej nie wnikają w makropolityczny kontekst życia i miejsca ich zawodowego zaangażowania, tym bardziej kiedy rzecz dotyczy szkoły, bo przecież ta jest/powinna być taką samą na całym świecie. Jak pojawia się w tytule książki czy artykułu pojęcie szkoły, to znaczy że autor ma na uwadze szkołę w ogóle, in abstracto, wyzwoloną z wszelkich uwarunkowań tak, jakby to było możliwe.
Nikt zatem nie będzie zastanawiał się w toku lektury takiej książki nad tym, w jakim miejscu znajduje się szkoła, na bazie której powstały takie a nie inne refleksje jej nauczycielki(dyrektorki), w jakim jest państwie, a to jaki ma ustrój polityczny. Po co? Szkoła to szkoła.
Otóż nie. To nie jest bez znaczenia, z jakiego miejsca piszę o szkole i o jakiej szkole, gdzie ona funkcjonuje, na jakich zasadach, w jakim środowisku społecznym, gospodarczym, kto do niej uczęszcza, a kto w niej pracuje, z jakim wykształceniem i jakim zaangażowaniem, itd., itd.?
Pytania można mnożyć, podobnie jak możliwe są zróżnicowane, rzetelne, a konieczne na nie odpowiedzi, by nie wpaść w pułapkę oczywistologii, mniemanologii stosowanej, o której już pisałem w odniesieniu do książki o rzekomej logodydaktyce.
Literaturę potoczną można poznać po tym, że jej autorów w ogóle nie interesują sprawy obiektywnego i rzetelnego opisu świata, w którym funkcjonują oni sami i realizują się. Piszą swoisty dziennik, pamiętnik, kronikę osobistych myśli, refleksji, które są wartościowe same w sobie, ale tylko dla nich, gdyż stanowią zapis doznań i myślowej perspektywy, którą dzielą się z innymi z świadomością tego, że czytelnicy mają być jedynie ich „konsumentami”.
Z jednej strony podnosi to prestiż dyrektorki szkoły, jej samopoczucie, utrwala w świadomości społecznej jej obecność w "świecie" oświatowym, z drugiej strony pozwala przedsiębiorcy na prowadzenie własnego biznesu szkoleniowego, który ma pobudzać jego zyski pod szyldem troski o szkołę w ogóle.
Temu wszystkiemu towarzyszą rzecz jasna dobre intencje, chęć podzielenia się z innymi własnymi przemyśleniami, ale przecież doskonale wiedzą, że to nie oni zmieniają szkołę en block, bo nie są w stanie uczynić ze swojej perspektywy ogólnoświatowego czy nawet niemieckiego projektu na wartościową szkołę. Nie od tego zależy jakakolwiek w nich zmiana.
Piszę o tym nie dlatego, by deprecjonować autorów czy ich publicystyczny utwór, tylko by wskazać także moim studentom, współpracownikom, że szkoła – jakąkolwiek, gdziekolwiek i z kimkolwiek nie jest – nie jest tą samą i taką samą szkołą, z jaką spotykamy się sami, na co dzień, we własnym kraju, lokalnym środowisku, „wypełnioną” konkretną społecznością z jej historią w tle.
Takich książek mogłoby powstać i oby powstawało tylko w naszym kraju, autorstwa polskich nauczycieli co najmniej 400 tysięcy, tyle tylko że nie każdy z naszych nauczycieli chce, potrafi czy może ją napisać i wydać. Gdyby do tego dodać jeszcze przedsiębiorców tworzących różne fundacje, stowarzyszenia, towarzystwa i pseudoinstytuty oświatowe czy edukacyjne (nazwa nie jest zastrzeżona, toteż instytutem można nazwać wszystko, byle nadać temu rzekomo naukowy charakter), to takich książek mogłoby ukazać się na naszym rynku dalsze 10 tysięcy.
Co ciekawe, w Polsce ukazują się od czasu do czasu, rzadko, ale jednak książki napisane przez dyrektorów szkół czy refleksyjnych nauczycieli, ale te nie trafiają do tak szerokiej publiczności jak przekłady prac zagranicznych, gdyż Polacy bardziej zachwycają się tym, co obce, nawet niemieckie, chociaż bardziej, jeśli jest amerykańskie czy brytyjskie, niż rodzime.
Tymczasem ja wolę czytać książki Dariusza Chętkowskiego, Jana Wróbla, Jarka Szulskiego, bowiem ich treść wyrasta z naszych realiów. Znaczenie ich książek nie jest tak samo wspomagające dla nauki i kształcenia nauczycieli, jak przekłady literatury obcej, chociaż dotyczy tylko i wyłącznie warstwy argumentacyjnej i dydaktycznej.
Kiedy chcemy czytelników czy słuchaczy naszych zajęć, kursów lub szkoleń do czegoś przekonać, co wynika z wyników naukowych badań, to poglądy czy opinie znakomitych pisarzy o szkolnej codzienności stają się ich wartościowym wzmocnieniem, dopełnieniem, egzemplifikacją.
Sam chętnie włączam wypowiedzi autorów oświatowej publicystyki do własnych rozpraw naukowych, bowiem treść ich wypowiedzi jest nośnikiem znakomitych metafor, często bardzo trafnych ocen, zapiskiem bystrych obserwacji zdarzeń z codzienności szkolnej, z wnętrza szkoły (jak Waszyngton za zamkniętymi drzwiami). To są często quasi badacze w działaniu, gdyż nie prowadzą naukowymi metodami rejestru danych. Nie interesuje ich ani ilość, ani natężenie, ani też zakres pojawiających się w toku edukacji procesów, tylko skupiają się na nich wydarzeniowo, doraźnie, w zależności od własnych doznań, emocji czy na skutek dysonansu poznawczego.
Zachęcam zatem studiujących pedagogikę czy już zakorzenionych w aktywności edukacyjnej nauczycieli do tego, by czytali literaturę potoczną o szkole, gdyż ta pozwoli im znaleźć naukowe uzasadnienie dla zrozumienia procesów, które innym wydają się oczywistymi, śmiesznymi, banalnymi czy toksycznymi. Taka literatura staje się znakomitą inspiracją do podjęcia badań naukowych na szerszą skalę, wychodzących poza obręb jednej szkoły, jednego przedmiotu czy poziomu kształcenia.
Tak więc, jest to dobra literatura, ale o subiektywnych „prawdach” jednego miejsca, określonej społeczności bez prawa do wyciągania na tej podstawie jakichkolwiek wniosków na temat szkolnictwa, polityki oświatowej, nauczycieli, uczniów, ich rodziców, nadzoru pedagogicznego itd., itp.
27 sierpnia 2015
Absolwent studiów doktoranckich ma głos
(fot. Jedna z rzeźb zdobiących korytarz w budynku Akademii Pedagogiki Specjalnej im. M. Grzegorzewskiej w Warszawie)
Praca z doktorantami sprawia ogromną satysfakcję każdemu profesorowi, który chce podzielić się swoim warsztatem naukowo-badawczym z młodymi a przy tym nie ma kompleksu zagrożonego autorytetu. Już Leonardo da Vinci mówił - "Kiepski to Uczeń, który nie przewyższa swojego Mistrza". Tak więc każdemu z samodzielnych pracowników naukowych powinno zależeć na tym, by młodsi od niego wiekiem, stażem pracy, doświadczeniem badawczym czy zakresem osiągnięć naukowych mogli być jego dumą i nadzieją dla reprezentowanej dyscypliny naukowej. Nasze sukcesy wyrażają się jeszcze większymi osiągnięciami naszych studentów i doktorantów. Warto się nimi i z nimi cieszyć.
Z tym większą nadzieją dzielę się w tym miejscu fragmentem korespondencji z jednym z absolwentów studiów doktoranckich na Wydziale Nauk Pedagogicznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, bowiem niezwykle trafnie wyraża sytuację młodych a ambitnych naukowców w naszym kraju. Pisze co następuje:
Wraz z kolegami i koleżankami reprezentuję kohortę pierwszego rocznika absolwentów studiów doktoranckich. Nasze doświadczenia są czymś nowym i zaskakującym, zapewne nie tylko dla nas samych, ale i instytucji odpowiadających za realizację koncepcji studiów III stopnia i ich absolwentów. W istocie, wygranie konkursu na stanowisko adiunkta jest pierwszym krokiem do dalszego rozwoju naukowego. Dużo zależy od nas samych, niemniej uwikłanie w specyficzną organizację stanowi znaczące utrudnienie i barierę:
1. Zanim powstanie interesujący poznawczo projekt badawczy. Po obronie dysertacji doktorskiej szukamy nowych pól problemowych. Tu konieczna jest kwerenda biblioteczna, uczestnictwo w konferencjach krajowych i zagranicznych, etc. Bez wsparcia finansowego trudno o realizację tychże zadań. Skromne wynagrodzenie utrudnia samofinansowanie pomysłów badawczych (sprawnie zrealizowane badania na potrzeby rozprawy doktorskiej jak i publikacja książki podoktorskiej w moim przypadku stały się możliwe dzięki dwóm grantom).
2. Etat na uczelni plus nadgodziny są wielkim dobrodziejstwem, ale z czasem stają się przekleństwem. Oszczędności systemowe („cięcie etatów”) prowadzą do sytuacji, w których pracownicy naukowo-dydaktyczni stają się niemal wyłącznie pracownikami dydaktycznymi. Nadmierne przeciążenie pracą ze studentami utrudnia szukanie inspiracji badawczych.
3. Udział w konkursach NCN-u jest nadzieją, ale także ułudą. Przeglądając statystyki konkursów można odczytać, jak niewiele jest pieniędzy: stypendiów i staży dla humanistów. Przygotowanie dokumentacji jest niezwykle czasochłonne, a szanse niewspółmiernie małe. W opiniach od ekspertów w Sonacie i Fudze przeczytałam, że brakuje mi doświadczenia zagranicznego (paradoksem jest, że rekomendację napisał mi profesor z Uniwersytetu w Lund). Od czasu obrony doktoratu wydałam książkę, napisałam rozdział w monografii pod patronatem PAN i kilka pomniejszych tekstów. Opracowałam dwa wnioski do konkursów NCN, wzięłam udział w kilkunastu konferencjach, etc. Sądziłam, że to właśnie projekty NCN-u są furtką do doświadczeń zagranicznych, które z reguły są kosztowne. Eksperci widzą to jednak inaczej; oczekują młodego pracownika z zakresem doświadczeń, który ze względu na specyfikę systemu jest w zasadzie nieosiągalny.
4. Brakuje w Polsce myślenia o pracy naukowej w kategoriach mobilności wewnętrznej między ośrodkami naukowymi (choć taki postulat znalazł się w wystąpieniach prof. Duszyńskiego), która także może przyczynić się do rozwoju naukowego (nowe środowisko, nowe perspektywy w dyskusjach, nowe lektury, etc.), a z niejasnych względów jest niemożliwa (teoretycznie tak, praktycznie nie).
Wybierając się na konferencje naukowe poszukuję kontaktu z badaczami, którzy postrzegają (...) mój problem badawczy. (...) Problem polega na tym, że badacze nieczęsto są praktykami, a praktycy rzadko stają się badaczami (tak jest w moim przypadku: łączę oba de doświadczenia), w związku z tym trudno im o atencję dla problematyki z pogranicza teorii i praktyki.
Apeluję do profesorów, by zajrzeli na stronę Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN i zapoznali się z dorobkiem młodych doktorów, którzy chcieliby włączyć się w ich szkołę badawczą, a może i podzielić się własną, w roli promotora pomocniczego. To już jest nieco wyższy etap akademickiego zaangażowania i zakres dylematów.
Praca z doktorantami sprawia ogromną satysfakcję każdemu profesorowi, który chce podzielić się swoim warsztatem naukowo-badawczym z młodymi a przy tym nie ma kompleksu zagrożonego autorytetu. Już Leonardo da Vinci mówił - "Kiepski to Uczeń, który nie przewyższa swojego Mistrza". Tak więc każdemu z samodzielnych pracowników naukowych powinno zależeć na tym, by młodsi od niego wiekiem, stażem pracy, doświadczeniem badawczym czy zakresem osiągnięć naukowych mogli być jego dumą i nadzieją dla reprezentowanej dyscypliny naukowej. Nasze sukcesy wyrażają się jeszcze większymi osiągnięciami naszych studentów i doktorantów. Warto się nimi i z nimi cieszyć.
Z tym większą nadzieją dzielę się w tym miejscu fragmentem korespondencji z jednym z absolwentów studiów doktoranckich na Wydziale Nauk Pedagogicznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, bowiem niezwykle trafnie wyraża sytuację młodych a ambitnych naukowców w naszym kraju. Pisze co następuje:
Wraz z kolegami i koleżankami reprezentuję kohortę pierwszego rocznika absolwentów studiów doktoranckich. Nasze doświadczenia są czymś nowym i zaskakującym, zapewne nie tylko dla nas samych, ale i instytucji odpowiadających za realizację koncepcji studiów III stopnia i ich absolwentów. W istocie, wygranie konkursu na stanowisko adiunkta jest pierwszym krokiem do dalszego rozwoju naukowego. Dużo zależy od nas samych, niemniej uwikłanie w specyficzną organizację stanowi znaczące utrudnienie i barierę:
1. Zanim powstanie interesujący poznawczo projekt badawczy. Po obronie dysertacji doktorskiej szukamy nowych pól problemowych. Tu konieczna jest kwerenda biblioteczna, uczestnictwo w konferencjach krajowych i zagranicznych, etc. Bez wsparcia finansowego trudno o realizację tychże zadań. Skromne wynagrodzenie utrudnia samofinansowanie pomysłów badawczych (sprawnie zrealizowane badania na potrzeby rozprawy doktorskiej jak i publikacja książki podoktorskiej w moim przypadku stały się możliwe dzięki dwóm grantom).
2. Etat na uczelni plus nadgodziny są wielkim dobrodziejstwem, ale z czasem stają się przekleństwem. Oszczędności systemowe („cięcie etatów”) prowadzą do sytuacji, w których pracownicy naukowo-dydaktyczni stają się niemal wyłącznie pracownikami dydaktycznymi. Nadmierne przeciążenie pracą ze studentami utrudnia szukanie inspiracji badawczych.
3. Udział w konkursach NCN-u jest nadzieją, ale także ułudą. Przeglądając statystyki konkursów można odczytać, jak niewiele jest pieniędzy: stypendiów i staży dla humanistów. Przygotowanie dokumentacji jest niezwykle czasochłonne, a szanse niewspółmiernie małe. W opiniach od ekspertów w Sonacie i Fudze przeczytałam, że brakuje mi doświadczenia zagranicznego (paradoksem jest, że rekomendację napisał mi profesor z Uniwersytetu w Lund). Od czasu obrony doktoratu wydałam książkę, napisałam rozdział w monografii pod patronatem PAN i kilka pomniejszych tekstów. Opracowałam dwa wnioski do konkursów NCN, wzięłam udział w kilkunastu konferencjach, etc. Sądziłam, że to właśnie projekty NCN-u są furtką do doświadczeń zagranicznych, które z reguły są kosztowne. Eksperci widzą to jednak inaczej; oczekują młodego pracownika z zakresem doświadczeń, który ze względu na specyfikę systemu jest w zasadzie nieosiągalny.
4. Brakuje w Polsce myślenia o pracy naukowej w kategoriach mobilności wewnętrznej między ośrodkami naukowymi (choć taki postulat znalazł się w wystąpieniach prof. Duszyńskiego), która także może przyczynić się do rozwoju naukowego (nowe środowisko, nowe perspektywy w dyskusjach, nowe lektury, etc.), a z niejasnych względów jest niemożliwa (teoretycznie tak, praktycznie nie).
Wybierając się na konferencje naukowe poszukuję kontaktu z badaczami, którzy postrzegają (...) mój problem badawczy. (...) Problem polega na tym, że badacze nieczęsto są praktykami, a praktycy rzadko stają się badaczami (tak jest w moim przypadku: łączę oba de doświadczenia), w związku z tym trudno im o atencję dla problematyki z pogranicza teorii i praktyki.
Apeluję do profesorów, by zajrzeli na stronę Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN i zapoznali się z dorobkiem młodych doktorów, którzy chcieliby włączyć się w ich szkołę badawczą, a może i podzielić się własną, w roli promotora pomocniczego. To już jest nieco wyższy etap akademickiego zaangażowania i zakres dylematów.
26 sierpnia 2015
Dwudniowy Kongres Edukacji w Katowicach chyba nie zajmie się seksualną indoktrynacją młodzieży w szkołach
Przed wyborami parlamentarnymi muszą pojawić się kwestie wychowania światopoglądowego. Tak jest w naszym kraju od 1992 r., kiedy zaczął się proces systematycznego powstrzymywania i niszczenia uspołecznienia oświaty. Ministerstwo Edukacji Narodowej - wbrew obietnicom pierwszego postsocjalistycznego szefa resortu - prof. Henryka Samsonowicza - powróciło do centralistycznego i wikłającego społeczeństwo w nieustanne konflikty światopoglądowe modelu zarządzania edukacją w kraju.
Już w czasie kampanii prezydenckiej uruchomiły swoją aktywność organizacje lewicowe i lewackie, by wykorzystać ten okres do walki z obecnością kształcenia religijnego (katechetyki) w szkolnictwie publicznym. Była też "wojna" o krzyże w salach lekcyjnych. Przy okazji można dorzucić kwestie finansowania Kościołów i związków wyznaniowych w III RP. Jeszcze został lewej stronie politycznej sceny problem edukacji seksualnej. Ta równie znakomicie nadaje się do dzielenia Polaków.
Ministra Joanna Kluzik-Rostkowska odwiedziła w czasie kampanii przedwyborczej Łódź, gdzie lewica i lewicowi radni od kilku lat fundują młodzieży gimnazjalnej dodatkowe a przy tym dobrowolne lekcje na temat seksualnej aktywności. Pisałem jakiś czas temu w blogu o tym, na czym polegają zajęcia i kto je prowadzi. Szkoda, że radni miasta nie zainwestowali w badania naukowe na temat prostytucji młodzieży gimnazjalnej w trakcie jej pobytu w szkole. Mieliby wskaźniki efektywności tych zajęć.
Miasto rozdawało w ramach kampanii promocyjnej prezerwatywy z logo swojej akcji "I love Łódź". Wraz z nowym rokiem produkcja tego zamówienia powinna ponownie ruszyć, bo po wakacyjnych przygodach młodzież będzie zainteresowana dalszą "promocją" swojego miasta. Wyjście w czasie lekcji do WC ma zawsze swoje uzasadnienie.
W dniach 29 i 30 sierpnia br. odbędzie się tzw. III Kongres Polskiej Edukacji, który wprawdzie jest polski, ale nie obejmuje kluczowych dla edukacji podmiotów. Niewiele ma wspólnego z polską nauką o edukacji. Organizatorem Kongresu wprawdzie jest po raz trzeci Instytut Badań Edukacyjnych, ale ta podlegająca Ministerstwu Edukacji Narodowej placówka już wykazała się manipulacją danymi z rzekomo naukowych badań.
Tym razem MEN zaprasza do udziału w tej politycznej manifestacji poparcia dla władz MEN - rodziców, uczniów, nauczycieli, dyrektorów szkół, przedstawicieli samorządów oraz organizacji pozarządowych. Dwie z organizacji zwróciły się do mnie z prośbą o udział, ale odmówiłem właśnie z powyższego powodu. Resort już pochwalił się, że jednym z gości Kongresu będzie - nadal aktywny zawodowo w Polsce emerytowany profesor psychologii, ekspert od badań nad przemocą, agresją, także tą w symulowanych warunkach Philipe Zimbardo.
Osoby ciekawe, kogo jeszcze zaproszono z zagranicznych gadżetów (tak określa się na świecie persony mające udekorować jakąś polityczną kampanię), mogą spodziewać się Margret Ransfeld – dyrektor berlińskiej "przebudzonej szkoły", Monikę Benlarbi – szefową fundacji wspierającej budzące się szkoły w Niemczech, Carla Honore (autora koncepcji uważne rodzicielstwo), Joyce Epstein (autorkę amerykańskiej koncepcji budowania kapitału społeczny szkoły).
Zaproszenie tej ostatniej jest o tyle dziwne, że w Polsce - jeszcze za rządów SLD i PSL tę koncepcję lansowała w naszym kraju prof. Maria Mendel z Uniwersytetu Gdańskiego. Nic z tego nie wyszło. Głównie dlatego, że Polsce jest daleko do USA, podobnie zresztą jak do Niemiec, bowiem ustrój szkolny w kraju po zachodniej stronie Odry ma się nijak do polskiego.
Właśnie dlatego takie personalne gadżety mają kreować rzekomo światowy nurt zmian, do jakiego aspiruje ponoć polityka MEN, ale spece od PR w tym urzędzie nie muszą tego wiedzieć, że tylko ten resort ośmieszają. Ważne, by dobrze sprzedały się takie nazwiska do prasy. Zdecydowanie lepszą rzeczniczką tego modelu byłaby gdańska profesor pedagogiki, gdyż jest cenioną w kraju pedagog społeczną i wie, co z modelu Epstein ma sens, a co nie.
Jak zapowiedziano, ok. 1100 uczestników na koszt polskiego podatnika będzie (...) wspólnie szukać formuły na lepszą i bardziej skuteczną edukację. Dla prawie 100 gości specjalnych IBE zamówiło hotele najwyższej klasy. Program Kongresu został wypracowany przez specjalnie powołany zespół przy MEN a nie - jak to się zapowiada - że w oparciu o efekty dyskusji społecznej na ogólnodostępnym portalu Nasza Edukacja. Moderatorem przedkongresowego forum - nie na temat tego, czy, ale jak prowadzić edukację seksualną w szkołach - jest aktywistka gender. Możemy zapoznać się z dyskusją w tym zakresie.
Jak stwierdza się na tym forum dyskusyjnym: Rzetelna edukacja seksualna to niezbędny element przygotowania do dorosłego życia. Patrzy ona całościowo na rozwój psychoseksualny człowieka, jego zdrowe, związki międzyludzkie, relacje rodzinne, bezpieczeństwo, odpowiedzialność i seksualność. Powinna być dostosowana do możliwości poznawczych ucznia/uczennicy i zapewniać dzieciom i młodzieży swobodę dyskusji i zadawania pytań. Jak poprawić dostępność do wiedzy o seksualności człowieka w szkołach oraz jakość prowadzonych zajęć?
Pan Paweł Kwaśniak - Prezes Centrum Wspierania Inicjatyw dla Życia i Rodziny poinformował nasze środowisko, że w dniu 30 sierpnia 2015 r. w Warszawie odbędzie się ogólnopolska manifestacja "Stop Deprawacji w Edukacji". O godz. 12.00 w kościele św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu sprawowana będzie Msza św. w intencji dzieci, natomiast o godz. 13.00 na Placu Zamkowym rozpocznie się akcja protestacyjna.
Rząd reprezentowany przez minister Joannę Kluzik-Rostkowską wprowadza szkodliwą zmianę podstawy programowej kształcenia ogólnego w odniesieniu do przedmiotu "wychowanie do życia w rodzinie". Zamierza także włączyć treści „antydyskryminacyjne” do programu „Bezpieczna-” i „Otwarta Szkoła” w roku szkolnym 2015/2016.
Zdaniem organizatorów protestu kierująca resortem edukacji wyraziła aprobatę dla prowadzenia przedmiotu wychowanie do życia w rodzinie przez osoby z zewnątrz.
Jest to otworzenie możliwości nieskrępowanego działania grupom zideologizowanych i reprezentujących interesy międzynarodowych korporacji proaborcyjnych oraz lobby LGBTQ, edukatorów seksualnych. Politycznym ukłonem ministerstwa w stronę tych właśnie środowisk jest próba wprowadzenia do polskiej edukacji matryc wychowania seksualnego z tzw. Standardów WHO. Dowiadujemy się z nich, że dzieci już w najwcześniejszym wieku gimnazjalnym (o ile i ta grupa wiekowa nie zostanie przez ministerstwo przesunięta w dół) będą zgłębiały zagadnienia masturbacji, a dwunastolatki będą oglądały prezentację przebiegu stosunku płciowego.
W lipcu 2015 r. (...) pani minister oraz Pełnomocnik Rządu ds. bezpieczeństwa w szkołach – Urszula Augustyn, podczas spotkania z przedstawicielami Towarzystwa Edukacji Antydyskryminacyjnej i Kampanii Przeciw Homofobii obiecały, że MEN podejmie wszelkie możliwe kroki, aby w polskich szkołach przeciwdziałać „przemocy motywowanej uprzedzeniami i dyskryminacją”, a zbliżający się rok szkolny ogłoszony zostanie Rokiem Otwartej Szkoły. W ramach programu specjalne zajęcia z młodzieżą prowadzić będą seks-edukatorzy delegowani przez te środowiska.
Zdaniem protestujących działania MEN w powyższym zakresie są jednoznacznym uderzeniem w fundamentalny dla wychowania rodzinnego proces formacji osobowej dzieci, co, w świetle polskiego prawa, jest niedopuszczalne, skrajnie nieodpowiedzialne i ma charakter wręcz przestępczy.
Nie ma zgody rodziców na jakąkolwiek indoktrynację relatywizującą tradycyjnie pojmowane związki rodzinne, traktowanie wszystkich zachowań seksualnych jako równorzędnych i dobrych oraz epatowanie dzieci takimi poglądami „nowoczesnej” inżynierii społecznej. Szkoła powinna być przyjazna rodzinie
Będzie jak zawsze - MEN, "Kongres" i organizacje pozarządowe skrobią rzepkę sobie. Całe szczęście, że jeszcze są normalne rodziny, które w ogóle nie potrzebują do tej edukacji ani szkoły, ani MEN, ani kongresów, ani aktywistek wszelkiej maści. Zapewne część z nich uda się na protestacyjny przemarsz.
24 sierpnia 2015
Klienci i beneficjenci Habilitacyjnego Biura Turystycznego DOCENT c.d.
Nie ulega wątpliwości, że jest w grupie wyjeżdżających na Słowację po habilitację grono tzw. pokrzywdzonej "mniejszości". Są to najczęściej byli adiunkci, wykładowcy, którymi nikt z kadr kierowniczych w ich uniwersytetach się nie interesował, nie wspomagał ich w dalszej pracy naukowo-badawczej. Bywały, a zapewne i nadal są takie jednostki (katedry, zakłady, pracownie), w których osoba ze stopniem naukowym doktora miała przede wszystkim prowadzić wykłady i seminaria dyplomowe własne oraz za... profesorów, którzy w tym czasie zatrudniali się na trzech czy niektórzy 7 etatach, by nieuczciwie zarabiać bez świadczenia rzeczywiście swoich powinności na wszystkich etatach.
Tym samym wielu doktorów, szczególnie na psychologii, socjologii, pedagogice, politologii zamiast prowadzić badania naukowe, uczestniczyć w międzynarodowej wymianie naukowo-badawczej stawała się zniewolonymi przez swoich zwierzchników lokajami do wykonywania za nich ich obowiązków. Pamiętam z rozmów z takimi wykładowcami, jak żalili się na swoich zwierzchników-profesorów, którzy ustalali "kolejkę" , a więc prawo dostępu do przeprowadzenia przewodu habilitacyjnego na własnym wydziale. Ktoś mógł mieć przeprowadzone badania, napisaną dysertację habilitacyjną, a nawet opublikowaną, ale musiał czekać, aż namaszczony przez szefa inny adiunkt będzie przed nim. Kolejność dziobania w niektórych jednostkach miała charakter trwały, szczególnie w naukach przyrodniczych i medycznych.
Z ofert "biura turystycznego" na Słowację korzystali zatem także ci, którzy mieli dorobek, ale nie chcieli czekać. W wielu jednak przypadkach byli też tacy klienci, którzy nie mieli dorobku, ale też nie zamierzali go powiększać, bo przecież musieli zarabiać na własnych dwóch-trzech etatach plus prowadzić zajęcia za swojego pryncypała. Kiedy jednak uzyskali przyzwolenie w swojej uczelni państwowej na skorzystanie ze słowackiego dobrodziejstwa, to nie mieli już żadnych skrupułów. W końcu - coś za coś.
Trzeba było tylko spełnić odpowiednie wymogi u południowych sąsiadów. Ci jednak, jak się wkrótce okazało, podeszli do Polaków z miłosierdziem bożym. W końcu, skoro ojczyzna ich krzywdzi, to oni im to wynagrodzą. Przy okazji - jak w KU w Ružomberku czy w prywatnej Wyższe Szkole św. Elżbiety w Bratysławie sami też mogli podreperować swój budżet.
Na Słowacji mimo przyjętych ramowych wymogów na docenturę, każda uczelnia, jej wydział z uprawnieniem do promocji ustala je samodzielnie. Jeśli jeszcze katolicka uczelnia miała prawa uczelni państwowej, to podlegała dwóm zwierzchnikom: Ministerstwu Szkolnictwa i Konferencji Biskupów Słowacji. Tym samym zawsze można było znaleźć wsparcie dla umocnienia rozwiązań, które nie byłyby możliwe w innych uniwersytetach.
Bardzo szybko pierwsi podróżnicy, odkryli świat - ich zdaniem w Polsce niedostępny, bo trudny, wymagający, kontrolowany, ale i - jak wyżej - także przyczyniający się do ludzkich krzywd. Wieści o nowym lądzie rozeszły się mocą błyskawicy, ale ... w podziemiu. Nikt, nigdzie nie ogłaszał że można, warto, powinno się dla dobra polskiej nauki wyjeżdżać na Słowację, by tam uzyskać potwierdzenie swoich wybitnych osiągnięć.
Od 2002 r. uczestniczyłem w pracach Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Przejechałem w ciągu czterech lat I kadencji nasz kraj wzdłuż i wszerz. Byłem w uniwersytetach, akademiach, państwowych i prywatnych wyższych szkołach zawodowych. Oczywiście, nie byłem wszędzie i we wszystkich szkołach, ale w bardzo wielu. Nigdzie nie znalazłem oferty - WYJEDŹ NA SŁOWACJĘ i ZDOBĄDŹ DOCENTURĘ.
Tak więc, już od samego początku jajko było nieświeże, ale ponętne szczególnie dla tych, którym w Polsce, którym odmówiono otwarcia przewodu habilitacyjnego, albo nie dopuszczono ich do kolokwium habilitacyjnego, albo dopuszczono, ale nie nadano im po kolokwium i wykładzie stopnia doktora habilitowanego. Tyle się napracowali.
Byli jednak wśród naukowców tacy, którzy coś zrobili, zgromadzili przez kilkanaście lat pewną ilość artykułów, napisali i opublikowali książkę czy nawet kilka, często były to prace zbiorowe pod ich redakcją, pokonferencyjne. A tu, w kraju spotkał ich taki afront! Jakże się z tym pogodzić?
Co gorsza, jeśli ktoś napisał swoją książkę habilitacyjną w nieuczciwy sposób, bo recenzenci w kraju udowodnili i odnotowali w swojej opinii ze względu na plagiat, to przecież mieli świadomość, że zostali niejako "spaleni", naznaczeni jako nieuczciwi. Co zatem zrobić, kiedy jest się plagiatorem, a zarazem jest się przekonanym, że prędzej czy później ta nieuczciwość zostanie odkryta?
Najlepiej jest wyjechać na Słowację, bo tam, w Katolickim Uniwersytecie czy w wyższej szkole prywatnej konieczna do uzyskania docentury monografia nawet nie musiała być opublikowana. Wystarczyło dostarczenie maszynopisu, oczywiście w języku polskim (przecież miłosierdzie ma swoje uzasadnienie), z krótkim streszczeniem w języku słowackim (w końcu Słowacy nie muszą mieć przekładów polskich rozpraw na ich język, bo wszystko dobrze rozumieją, tacy są zdolni).
Wystarczyło przedłożyć jako monografię naukową opublikowaną w kraju własną pracę doktorską. Tam nikt tego nie sprawdzał i tego nie dochodził. Sztuka jest sztuką. Może właśnie dlatego w bazie OPI niektórzy "Słowacy" w rubryce "tytuł" pracy doktorskiej i habilitacyjnej piszą: "brak". Jak to jest możliwe?
Polskie ministerstwo pozwala na kreowanie fałszywych lub niepełnych danych, do których sięgają często jednostki poszukujące recenzentów do przewodów naukowych. Jak ktoś napisze w tej bazie, że jest medykiem, a w główce rekordu widnieje "dr hab.......", to nie sprawdza się już, co to za doktor habilitowany, gdzie uzyskał habilitację, z jakiej dziedziny i dyscypliny naukowej, mimo że taka osoba nawet podaje dane o temacie habilitacji na Słoacji. Czyżby w Polsce też panowała zasada tego miłosierdzia?
Słowackiej komisji nie trzeba było informować o tym, że w Polsce cały dorobek został oceniony jako niespełniający wymogów naukowych. U południowych sąsiadów nie trzeba być naukowcem w polskim tego słowa i kryteriów znaczeniu, by być docentem. To, co u nas jest rozpoznawalne jako publikacje popularnonaukowe, metodyczne, pomoce dydaktyczne (podręczniki szkolne, zeszyty ćwiczeń, zbiory zadań itp.), to tam traktowane jest jako konieczna podstawa do bycia dopuszczonym do obrony pracy habilitacyjnej.
Złożona na Słowacji publikacja do rzekomej oceny,(jednak nie jest publikowana, a więc nie jest znana słowackim naukowcom, tak jak w Polsce, gdzie jednak członkowie rad wydziałów czy instytutów w większości znają publikację habilitantów) mogła być na poziomie pracy dyplomowej studenta studiow I stopnia. Ważny był układ i dobór recenzentow. Najczęßciej stawali się nimi z Polski ci, ktorzy kilka miesięcy wcześniej zostali docentami. W Polsce habilitacje są wydane, udostępnione w bibliotekach, a nie tak jak w KU mają nr ISBN, tylko że nie ma ich w żadnej bibliotece, nie można ich nigdzie zakupić. Niby drobna różnica, ale wiele mówi i wyjaśnia.
Jaka zatem jest rola "Biura Turystycznego "DOCENT"? Po pierwsze, beneficjenci tego Biura mieli za zadanie rozpoznanie i dotarcie do osób, tzw. "przeterminowanych" adiunktów, wykładowców ze stopniem naukowym doktora, by zaproponować im legalną ścieżkę odzysku i regeneracji akademickiej tożsamości i samodzielności. Ustalano z klientem koszty wielomiesięcznej, czasami i ponad rocznej "podróży" koszty związane z tym, żeby uzyskać słowackie parametry, a więc wymaganą ilość artykułów zagranicznych [jak wydane w Polsce, to są zagraniczne :)], cytowań - tu obowiązuje zasada plemienna - wymiany towarowej, czyli wskazany na Słowacji doktor cytuje Polaka, a Polak cytuje w swoim artykule Słowaka). Wystarczył przypis dolny czy wymienienie czyjegoś tekstu w bibliografii, a więc nawet nie trzeba było jej znać. Liczyła się kolejna sztuka do odhaczenia przez członka komisji.
Niektórzy docenci w Polsce utworzyli rzekomo międzynarodowe czasopisma albo przy szkole prywatnej, państwowej albo w rzekomo niezależnym od danej szkoły wydawnictwie (najlepiej jak ma w nazwie - instytut albo akademia) po to, by w nich "produkować" punkty Słowakom i "Słowakom". Biznes to biznes.
Konieczny jest na docenturę udział w konferencjach naukowych, w komitecie naukowym jakiejś konferencji. To też kosztuje. Nie ma problemu. Organizowano wiele konferencji, nawet w bardzo kosztownych hotelach, bo przecież szefostwo Biura DOCENT nie będzie spać i jeść w byle schronisku czy karczmie. Koszty pokrywał zainteresowany. No i konieczne jest spełnienie wymogu członkostwa w redakcji jakiegoś czasopisma.
Co to za problem. Uruchamia się nowe czasopismo, najlepiej w Szwajcarii, które nie istnieje, niczego nie wydaje, ale ma numer ISSN i ISBN i zawsze można uzyskać z jego redakcji zaświadczenie o opublikowaniu na jego łamach odpowiedniego tekstu czy bycia członkiem rady naukowej, programowej lub recenzentem.
W Krakowie jest firma, która ogłasza w internecie pisanie prac doktorskich i habilitacyjnych. Lista dyscyplin jest długa, a to znaczy, że powiększyło się w ciągu 10 lat grono klientów zorganizowanej turystyki habilitacyjnej oraz także tych, którzy usiłują "wyłudzać" stopnie naukowe korzystając z usług biznesowych firm.
Subskrybuj:
Posty (Atom)