08 stycznia 2015

Edukacyjne gry kierownicze







W dn. 29 grudnia 2014 r. minister edukacji narodowej, Joanna Kluzik-Rostkowska ogłosiła konkurs na Dyrektora Ośrodka Rozwoju Edukacji w Warszawie. Jak widać niewiele czasu dała ewentualnym kandydatom. Być może o to chodziło, że ten, który ma wygrać już dawno ma przygotowane portfolio. Jak wynika z badań dra hab. Mariusza Kwiatkowskiego władze publiczne III RP zostały dotknięte "syndromem gier kadrowych", który polega na tym, że w polityce kadrowej zostały perfekcyjnie odtworzone, a utrwalone w okresie realnego socjalizmu, reguły obsadzania przez partie stanowisk publicznych przez własnych zwolenników, którzy zadbają o to, by realizować interes partii.Konkursy na stanowiska kierownicze - jak pisze M. Kwiatkowski- są instytucją fasadową, nie spełniają oczekiwań i mają ograniczoną rolę we wprowadzaniu merytokratycznych reguł doboru".


Może jednak jest inaczej? Jeśli tak, to zainteresowani mogą uzyskać szczegółowe informacje w sprawie wymagań stawianych kandydatkom i kandydatom w Biuletynie Informacji Publicznej. Jest jeszcze tydzień czasu. Oferty należy składać do 13 stycznia 2015 r. na adres: Ministerstwo Edukacji Narodowej, al. Szucha 25, 00-918 Warszawa.

Pani minister czeka na zgłoszenia z całej Polski najlepszych kandydatów do podjęcia się tej zaszczytnej roli zawodowej. Nareszcie jest okazja, żeby władze tego resortu mogły dokonać wyboru osoby odpowiedniej do tej roli, a wyłonionej w konkursie spośród setek kandydatów. Nie jest przecież możliwe, by wśród ponad 450 tys. nauczycieli nie było co najmniej setki, która mogłaby podjąć się tego zadania?

Ba, na stanowisko dyrektora ORE może przystąpić osoba niebędąca nauczycielem (co koreluje z w/w syndromem), która spełnia następujące wymagania:

1) posiada obywatelstwo polskie, z tym że wymóg ten nie dotyczy obywateli państw członkowskich Unii Europejskiej, państw członkowskich Europejskiego Porozumienia o Wolnym Handlu (EFTA) - stron umowy o Europejskim Obszarze Gospodarczym oraz Konfederacji Szwajcarskiej;

Słusznie. Polskie ORE dla Polaka. Popieram.

2) ukończyła studia magisterskie;

Mogą być po dowolnym kierunku studiów. Czyżby najlepiej było, gdyby były to studia dziennikarskie, z public relations czy filologiczne?


3) posiada co najmniej pięcioletni staż pracy, w tym co najmniej dwuletni staż pracy na stanowisku kierowniczym;

Jak nie musi być nauczycielem i mieć kwalifikacji pedagogicznych, to znaczy, że może to być osoba z dwuletnim stażem kierowniczym w McDonaldzie albo w dowolnym hipermarkecie?

4) ma pełną zdolność do czynności prawnych i korzysta z praw publicznych;

Słusznie. Nie wchodzi w grę pomroczność jasna.

5) nie toczy się przeciwko niej postępowanie o przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego lub postępowanie dyscyplinarne;

Tym bardziej słusznie, bo ponoć ORE ma już złe doświadczenia w tym zakresie.

Trzeba przyznać, że nareszcie drzwi stoją otworem do kierowania placówką, tak jak resortem edukacji przez osobę, która nie ma zielonego pojęcia o edukacji (z wyłączeniem rzecz jasna jej wspomnień z własnych szkół czy edukacji własnych dzieci).

6) spełnia wymagania, o których mowa w ust. 1 pkt 2, 5, 7 i 9.

Osoba taka musi jednak mieć jeszcze spełnione cztery warunki: Brzmi tajemniczo, ale odnosi się do kryteriów, jakie powinni też spełnić ewentualnie nauczyciele.

- 2) ukończone studia wyższe lub studia podyplomowe z zakresu zarządzania albo kurs kwalifikacyjny z zakresu zarządzania oświatą;

- 5) spełnia warunki zdrowotne niezbędne do wykonywania pracy na stanowisku kierowniczym;

- 7) nie była skazana prawomocnym wyrokiem za umyślne przestępstwo lub umyślne przestępstwo skarbowe;

- 9) nie była karana zakazem pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi, o którym mowa w art. 31 ust. 1 pkt 4 ustawy z dnia 17 grudnia 2004 r. o odpowiedzialności za naruszenie dyscypliny finansów publicznych (Dz. U. z 2013 r. poz. 168 oraz z 2012 r. poz. 1529).


Biorąc pod uwagę to, że w każdej wsi WSI, a więc i dyplomów po kursach czy studiach podyplomowych z zarządzania oświatą wydano dziesiątki tysięcy, to chyba nie będzie problemu ze znalezieniem właściwego kandydata.


Jak wynika z danych publicznych, obecnie obowiązki dyrektora ORE pełni Aleksandra Zawłocka, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, która przez niemal całe swoje życie zawodowe była związana z dziennikarstwem. Pracowała m.in. w "Tygodniku Solidarność", "Kulisach", "Expressie Wieczornym" i TVP. Swoją funkcję pełni od 9 maja 2014 r. Ciekawe, czy ten konkurs jest rozpisany dla niej?

Tymczasem kolejna dziennikarka, polonistka (nauczycielka z lat odległych, bo chyba uczyła w PRL) pani poseł Urszula Augustyn (ur. 1964 r.), została mianowana nowym Sekretarzem Stanu w MEN w roli pełnomocnika Rządu ds. bezpieczeństwa w szkołach. Jest absolwentką studiów magisterskich w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej na Wydziale Filologii Polskiej (to nazwa szkoły z czasów PRL, bo dzisiaj jest to już Uniwersytet Pedagogiczny im. Komisji Edukacji Narodowej). Od 2005 r. pani pełnomocnik pełni mandat posła na Sejm RP z okręgu tarnowskiego. Nie została mianowana wiceministrem edukacji, w miejsce poprzedniego wiceministra Przemysława Krzyżanowskiego, który był odpowiedzialny m.in. za zmianę dotyczącą sześciolatków oraz kształcenie zawodowe. Prawnicy twierdzą, że ten status zatrudnienia w MEN pozwala pani poseł zachować dodatkowo pensję poselską, gdyż w randze wiceministra nie mogłaby jej pobierać.

Kto będzie się zajmował tymi kwestiami w polityce MEN? Zapewne inny wiceminister edukacji w randze Sekretarza Stanu - z PSL Tadeusz Sławecki, który sam jest b.nauczycielem szkolnictwa zawodowego. O maluchy już politycy się nie martwią, bo te muszą ratować się same lub być objęte specjalną pomocą przez własnych rodziców, chyba że tak jak dziecko pani minister - uczęszczają do szkół prywatnych.

Za skandal z e-podręcznikami i badziewnymi podręcznikami do wczesnej edukacji nagrodzona została wiceminister Joanna Berdzik. Właśnie wkracza kolejny etap konsultowania przez lud podręcznika do II klasy szkoły podstawowej. Prof. Marian Falski przewraca się w grobie. Inni, współcześni autorzy podręczników do edukacji wczesnoszkolnej mają zaburzenia wegetatywne, jak muszą patrzeć na upadek kultury i edukacji w tym zakresie. No, ale gabinety POZ zostały otwarte. Mogą poprosić o leki na całe MEN-skie zło.






07 stycznia 2015

Socjalizacji politycznej w naszym kraju ciąg dalszy




















Kazimierz Marcinkiewicz nie wyklucza powrotu do polityki. Jak stwierdził w telewizji publicznej:
– Polacy są znudzeni spięciem pomiędzy PiS i PO. W związku z tym nowi ludzie, a ja – gdybym wracał – to za takiego bym się uważał, będą absolutnie wskazani.

Kazimierz Marcinkiewicz nie jest już członkiem żadnej partii politycznej. Jak stwierdził: – Przez 20 lat byłem partyjniakiem ta partyjność powodowała, że nie zawsze człowiek mógł mówić to, co myśli. A teraz mówię, co myślę. To oznacza, że wszyscy ci, którzy jako członkowie partii są w rządzie czy Sejmie, nie mówią prawdy, tylko kłamią, manipulują, nie ujawniają prawdy.

Trzeba pogratulować nauczycielowi z wykształcenia, byłemu Premierowi, ale wcześniej wiceministrowi edukacji dobrego samopoczucia. Sądziłem, że nauczyciele, szczególnie ci, którzy pełnią tak kluczowe w rządzie funkcje, mają dobrą pamięć.

Cóż za szczera wypowiedź. No to przypomnijmy b. premierowi rządu PiS-LPR i Samoobrony, co powiedział na temat polityki, której sam był autorem:

Ja w polityce jestem od dwudziestu lat i wiem, na czym ona polega, i wiem, jak ostro się gra. Jak w piosence Gintrowskiego o Witkacym: "polityka (…) to w krysztale pomyje.

Te siedemnaście lat pokazuje, że absolutnie tak jest: z wierzchu kryształ: władza, decyzje, limuzyny, krawaty, garnitury, telewizje, wystąpienia, parlament i tak dalej, ale że tak naprawdę to jest bajorko, brudna, grząska gra. Czasem mniej, czasem bardziej. Ale ja się do poziomu pomyj nie zniżyłem.


Ciekawe, kto te pomyje na nas wylewał i nadal wylewa swoją hipokryzję?

06 stycznia 2015

Co najmłodszym uczniom szykuje Ministerstwo Edukacji Narodowej?




Trwa wojna ministra zdrowia z lekarzami tzw. Porozumienia Zielonogórskiego, której ofiarami stają się niektórzy pacjenci. Władza ma tę przewagę, że dysponuje publicznym medium o najwyższej jeszcze sile socjotechnicznego wpływu oraz usłużną, bo przez nią sponsorowaną prasę (via kontrakty na reklamy, zatrudnianie dziennikarzy w roli rzeczników w różnych instytucjach państwowej administracji itp.), toteż obywatele częściowo nieprzygotowani do odbioru komunikatów i zmasowanego "ataku" informacyjnego władzy tracą orientację i bardziej skłonni są wierzyć władzy (czyli mediom), aniżeli dociekać prawdy. Ta zaś jest dwustronna, dwoista - jak powiedziałby zapewne prof. Lech Witkowski. To znaczy, że za czyjąś prawdą (całkowitą lub częściową) kryje się czyjeś kłamstwo (całkowite lub częściowe).

Być może w ten sam sposób prowadzi politykę Ministerstwo Edukacji Narodowej, które ma do dyspozycji ogromny potencjał środków budżetowych, a więc z podatków obywateli, które wykorzystuje częściowo dla ich dobra i dobra ich dzieci, a częściowo dla własnych, partykularnych celów (politycznych - wzrost poparcia politycznego, ekonomicznych - czerpanie korzyści materialnych, społecznych - tworzenie sieci dla SWOICH itp.). Minister edukacji może zorganizować konferencję prasową, na którą stawi się wielu dziennikarzy i może przekazywać informacje takie, jakie są korzystne dla władzy, a nie dla społeczeństwa.

Dla przykrycia tej taktyki sięga się po populistyczne rozwiązania (np. darmowy podręcznik), którym nawet opozycja nie jest w stanie się przeciwstawić, gdyż natychmiast byłaby posądzona o działania na szkodę własnych wyborców. Władze tak konstruują treść ustaw pod własne interesy, żeby nie można było podważyć nonsensowności rozwiązań, które są w ten sposób upełnomocnione. Mamy już zapowiedź powierzenia przez ministrę pracy nad kolejnymi częściami podręczników dla klasy II osobie, która nikomu, niczego już nie musi udowadniać, gdyż jest chroniona zapisem ustawy o prawie do bycia nominowaną bez spełnienia kryteriów autorskich.

Oczywiście, że wskazana przez ministrę autorka ma doświadczenie nauczycielskie. Takie jednak posiada ponad 450 tys. nauczycieli. Jej atutem jest to, że ponoć była w państwie azjatyckim, gdzie tresuje się korposzczury. Niech zatem będzie docenione to kryterium, bo istotnie, kolejne korporacje będą potrzebowały coraz więcej taniej i dyspozycyjnej siły roboczej. Elity władzy i tak kształcą swoje dzieci w szkołach prywatnych, więc nie muszą martwić się o koszty psychiczne ich edukacji.

Każdy z kręgu władzy może być namaszczony jako autor nie tyle podręcznika, co jego części, bo rzecz dotyczy jakiejś wersji do nauczania matematyki. Kto inny zapewne będzie pisał część związaną z edukacja językową, a kto inny przyrodniczo-społeczną czy w zakresie sztuki i kultury fizycznej. Prezes NIK ogłosił, że sprawdzi dostępność podręczników szkolnych. To śmieszne, że nie interesuje go fakt zmarnotrawionych milionów złotych na honoraria, druk i udostępnienie pierwszoklasistom dwóch części elementarza rządowego. Piszę o dwóch częściach, bo ponoć nie ma jeszcze w szkołach trzeciej, a czwartej też nikt nie widział.

Tymczasem prasa - informująca o planowanej kontroli NIK - ideologicznie przygotowuje już audytorów do tego zadania: "darmowe podręczniki niosą ze sobą szansę dla dzieci i młodzieży z terenów wiejskich oraz uboższych rodzin. Eksperci są zgodni, że uczniom należy stworzyć wyrównane warunki do nauki. Nie jest zatem ważne, jakie są te podręczniki, tylko czy w ogóle są. Z samego już faktu ich istnienia i dostępu do nich wynika - zdaniem tych wybitnych ekspertów - wyrównywanie szans do nauki. To już nie jest nawet śmieszne. Internauci sami już proponują: Czas zmienić nazwę tego resortu na Ministerstwo Elementarzy Nieudanych.

Nie wiem, czy prawdą jest, że pani Premier zatrudnia w MEN - jako jedną z sześciu swoich pełnomocniczek - poseł Urszulę Augustyn ds realizacji programu bezpieczeństwa w szkołach nie na stanowisku wiceministra edukacji (w miejsce odchodzącego podsekretarza stanu)tylko pełnomocnika premiera, by pani poseł nie musiała zrezygnować z poselskiej pensji? Dwa w jednym? Ministra J. Kluzik-Rostkowska w rozmowie z red. M. Olejnik w TVN24 wiła się, by tego nie wytłumaczyć. Tak kręciła, żeby prowadząca wywiad jej nie dopytywała, co potwierdza nie tylko w tym przypadku upadek klasy tej dziennikarki.

NIKt nie jest zainteresowany rozliczeniem b. ministry edukacji K. Szumilas z wydatkowania z 6 mln zł, jakie miała do dyspozycji w ramach programu „Bezpieczna i Przyjazna Szkoła" aż 4,5 mln zł na propagandową kampanię promującą reformę obniżenia wieku obowiązku szkolnego. Jak pisał red. A. Grabek w "Rzeczpospolitej": Kontrola KPRM wykazała, że wcześniej wcale nie było lepiej. W latach 2008-2011 przeszło 60 mln, które państwo przeznaczyło na poprawę bezpieczeństwa w szkołach, wydano bez jakiejkolwiek logiki, a MEN nie było nawet w stanie wytłumaczyć co dzięki tym środkom osiągnięto. Rozumiem jednak, że zakontraktowane w puli środków unijnych także te na edukację stają się łakomym kąskiem do dalszego ich konsumowania przez rządzących.

Na osłodę społeczeństwo otrzymało informację, że ministra edukacji zwolniła osoby odpowiedzialne za realizację elektronicznych podręczników do edukacji. Kto ponosi odpowiedzialność za poniesione z tego tytułu - zmarnotrawione środki budżetowe? To tak można w naszym państwie wydać lekką rączką miliony na honoraria dla osób, którym następnie się dziękuje i powołuje kolejnych do danego zadania? Gdyby tak postąpił dyrektor przedszkola czy szkoły miałby już na karku prokuratora za niegospodarność czy naruszenie dyscypliny budżetowej. W MEN nikt nie ponosi odpowiedzialności za decyzje, które kosztują społeczeństwo ciężko wypracowane miliony złotych?

Tymczasem niezależny od rządu portal tak wyjaśnia sprawę zwolnienia z pracy koordynatorki projektu e-podręcznik Marleny Plebańskiej oraz zatrudnionych w ORE ekspertów. Wśród zwolnionych jest m.in. Barbara Halska, nauczycielka roku 2014. Jak wyjaśnia wcześniej zwolniony z ORE K. Wojewodzic: Nagła zmiana całego zespołu e-podręcznika może być podyktowana politycznym obsadzaniem stanowisk. - W następnej perspektywie unijnej będzie do wydania ponad 4 mld zł na Cyfrową Szkołę, czyli sprzęt i nawet 300 mln zł na zasoby cyfrowe. Myślę, że w MEN jest chęć, by ten temat objąć kontrolą. Uważam, że zwolnienie Nauczycielki Roku 2014 jest polityczną decyzją. Odejście moje i poprzedniego dyrektora ORE Piotra Dmochowskiego-Lipskiego było podyktowane podobnymi przesłankami, czyli niezgodą na darmowy podręcznik (...).

O dziwo w całej aferze z darmowym podręcznikiem nie pada nazwisko obecnej wiceszefowej MEN Joanny Berdzik. A wystarczy sięgnąć pamięcią dwa lata wstecz, żeby wiedzieć, że padać powinno. Już wówczas „Rzeczpospolita” alarmowała, że wielomilionowe zlecenia dotyczące realizacji e-podręcznika trafiają do firm, instytucji i ludzi z otoczenia wiceminister edukacji Joanny Berdzik właśnie.


Ktoś nieźle lobbował w MEN lub resorcie finansów, skoro z dniem 1 stycznia 2015 r. uzyskano zerową stawkę VAT na dostawy do szkół tylko sprzętu komputerowego, ale już nie na laptopy czy notebooki. Muszą to być komputery stacjonarne. Pogratulować władzy zbieżności rzekomej troski o edukację wirtualną w sytuacji, gdy ona wymaga właśnie sprzętu niestacjonarnego. Ten zaś będzie droższy. Ciekawe, kto będzie wygrywał przetargi na dostawy tego sprzętu.



05 stycznia 2015

Smutny początek roku nie tylko w środowisku socjologicznym



















(źródło fotografii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Edmund_Wnuk-Lipi%C5%84ski)

W niedzielę, 4 stycznia 2015 r. zmarł prof. dr hab. Edmund Wnuk-Lipiński - klasyk polskiej socjologii politycznej, ale także autor trylogii z nurtu political fiction o Apostezjonie (napisanej jeszcze w czasach PRL, pt. "Wir pamięci", "Rozpad połowiczny", "Mord założycielski"). Był znakomitym analitykiem i recenzentem rzeczywistości społecznej, przez wiele lat pracującym na emeryturze w warszawskim Collegium Civitas. Do ostatnich chwil swojego życia był czynnym członkiem Sekcji I Nauk Humanistycznych i Społecznych Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów.

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia ukazał się pod red. ks. prof. Józefa Stali tom pt. Nauki o rodzinie w służbie rodziny (Kraków: Uniwersytet Papieski Jana Pawła II w Krakowie 2014), w którym zamieściłem wraz z E. Wnuk-Lipińskim opracowanie założeń teoretyczno-metodologicznych i zakresu instytucjonalizacji w świecie - powołanej do życia rozporządzeniem minister B. Kudryckiej (lipiec 2011) nowej dyscypliny naukowej – NAUKI O RODZINIE. Popierał powołanie jej do życia wskazując na potrzebę uczynienia jej nauką interdyscyplinarną.

Wspólnie pracowaliśmy nad tym dokumentem ponad trzy lata temu, konsultując jego treść i przesłanie z środowiskami nauk społecznych i teologicznych w naszym kraju, z których jedynie te ostatnie odpowiedziały na apel o wskazanie kluczowych założeń dla tej dyscypliny naukowej. Profesor był osobą niezwykle skromną, taktowną, o ogromnej kulturze osobistej i mądrości wykraczającej poza obszar własnej dyscypliny naukowej.

W blogu pisałem o Profesorze, kiedy ukazała się książka pt. Wywiady Teresy Torańskiej, w której właśnie od Niego zaczęła swoją podróż w codzienny świat życia i nauki postaci wspaniałych i wielce zasłużonych także dla polskiej zmiany ustrojowej.


Prof. E. Wnuk-Lipiński przyczynił się do powołania oraz kierowania Instytutem Studiów Politycznych PAN (1990-1994) a następnie Instytutem Spraw Publicznych (1995-1996). Z tego ostatniego wywodzi się obecna minister nauki i szkolnictwa wyższego prof. Lena Kolarska-Bobińska. Zmarły Profesor współtworzył niepubliczną szkołę wyższą w Warszawie - Collegium Civitas będąc w niej m.in. prezydentem i rektorem latach 2006-2012, a od dwóch lat honorowym jej rektorem. Prowadził w niej wykłady i promował młode kadry naukowe. Był też czynnie zaangażowany w prace Rady Służby Cywilnej oraz Narodowej Rady Integracji Europejskiej.

Wydał niezwykle interesujące rozprawy naukowe, jak m.in.

"After Communism",

"Demokratyczna rekonstrukcja. Z socjologii radykalnej zmiany społecznej",

"Values and Radical Social Change",

"Granice wolności",

"Świat międzyepoki. Globalizacja – demokracja – państwo narodowe" czy

"Socjologia życia publicznego".


Prezydent Bronisław Komorowski uhonorował Profesora w 2011 r. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w działalności naukowo-badawczej, dydaktycznej i społecznej oraz popularyzowanie nauki w Polsce i na świecie.
Wydawnictwo Prószyński i s-ka zapowiedziało wydanie w tym roku autobiografii Edmunda Wnuka-Lipińskiego pt. „Światy równoległe. Autobiografia subiektywna w sensie ścisłym". Wielka szkoda, że nie będzie mógł cieszyć się jej recepcją i spotykać z tymi, którzy wielbili Jego naukową twórczość, by wspominać przy okazji autonarracji także to, o czym w tej książce nie napisał.

W jednym z grudniowych wywiadów jakiego udzielił Aleksandrze Kaniewskiej dla pisma „Instytut Idei” (2014 nr 5) wyraził niepokój wobec wysokiego poziomu braku zaufania wśród Polaków. To jest proces, który nigdy się nie kończy! Polską chorobą jest brak zaufania. I ma to wymierne konsekwencje – ekonomiczne, społeczne i polityczne. W wymiarze ekonomicznym podważa wszystkie transakcje.

Oznacza to, że każda umowa między ludźmi musi być ubezpieczana. Profesor odniósł się także do mechanizmu, który w okresie transformacji ustrojowej głęboko zakorzenił się już w naszej rzeczywistości niszcząc fundamenty nie tylko dla rozw2oju kapitału społecznego, ale i demokracji. Stwierdził, że tym negatywnym zjawiskiem w kraju jest (…): amoralny familizm, czyli sytuacja, w której dążymy do celu nawet z pogwałceniem norm moralnych teoretycznie uznawanych przez nas za ważne. Przymiotnik „amoralny” wskazuje, że jesteśmy gotowi działać w sposób, który gwałci uznawane przez nas normy moralne („bo wszyscy tak czynią”), a „familijny” oznacza, że nie myślimy w kategoriach dobra wspólnego, lecz raczej partykularnego interesu własnego i najbliższych. Część Polaków tkwi w takim błędnym kole, uważając, że skoro wszyscy kradną, to nawet jeśli ja nie kradnę, i tak wszyscy myślą, że kradnę, więc w sumie będę kradł, bo to nic nie zmienia.(s.13)

Na Twitterze pojawiły się wpisy, także członków polskiego rządu.
Donald Tusk napisał: Edmund Wnuk-Lipiński - mój serdeczny i mądry doradca. Jeden z najwybitniejszych Kaszubów. Szlachetny człowiek. 17:31 - 4 sty 2015

Lena Bobińska - Dzisiaj rano zmarł nasz przyjaciel Edmund Wnuk-Lipiński. Twórca wielu instytucji naukowych i publicznych. 11:18 - 4 sty 2015



Niestety, niewiele nauczycieli się od prof. E. Wnuka-Lipińskiego. Nic dziwnego. Profesor uważał, że władze III RP też należą do grupy współczesnych wyzyskiwaczy polskiego kapitału ekonomicznego i politycznego, gdyż są emanacją polskiego, zdeformowanego moralnie społeczeństwa. W walce o własne stanowiska zniszczyły fundament polskiej „Solidarności”.

Jak mówił: Względy partykularne powodują, że człowiekowi ginie z pola widzenia dobro wspólne – interes całego kraju. Kieruje się dobrem partykularnym, czyli interesem swoim lub własnej partii. (…)Teraz, kiedy w Polsce nie ma już wroga w postaci komunizmu czy okupanta, staliśmy się wrogami dla siebie samych. Można się zastanawiać, czy to tylko fikcja literacka, czy już rzeczywistość. (s. 18) Nekrologii zapewne będą liczne i wzruszające, ale w bieżącej polityce hipokryci i troglodyci dalej będą realizować swoje cele, gdyż już nie ma wśród nas świadka i komentatora ich gry częściowo prowadzonej przeciwko polskiemu społeczeństwu.

Druga smutna wiadomość dotarła do nas z Niemiec, gdzie w dn.1 stycznia 2015 r. zmarł profesor socjologii z Uniwersytetu w Monachium i w London School of Economics - Ulrich Beck. Ciekawe, czy prezydent Słupska wie, że ten światowej renomy socjolog urodził się w tym mieście w dn. 15 maj 1944 r.

(fot. http://en.wikipedia.org/wiki/Ulrich_Beck#mediaviewer/File:Beck,Ulrich_2007.jpg)

Wydawnictwo Naukowe Scholar wydało najpierw 2002 r. przekład jego najgłośniejszej książki pt. Społeczeństwo ryzyka. W drodze do innej nowoczesności, a następnie jego rozprawę pt. Władza i przeciwwładza w epoce globalnej. Nowa ekonomia polityki światowej” (Warszawa 2005).

WN PWN wydało natomiast przekłady dwóch współautorskich monografii U. Becka: - z Anthony Giddensem i Lash Scott w 2009 r. pt. Modernizacja refleksyjna: polityka, tradycja i estetyka w porządku społecznym nowoczesności oraz najnowszą z Elisabeth Beck-Gernsheim pt. Miłość na odległość. Modele życia w epoce globalnej (Warszawa, 2013). Na kolejne tytuły przyjedzie nam zapewne trochę jeszcze poczekać.

Nie pisałem w ub. roku, gdyż nie wiedziałem o tym, że zmarł w dn. 20 styczniu 2014 r. socjolog edukacji, którego podręcznik „Socjologia edukacji” (Toruń 1993) cieszy się ogromną popularnością - Roland Meighan (1937-2014).

(źródło fotografii: http://blog.personalisededucationnow.org.uk/2014/01/20/dr-roland-meighan-1937-2014/)

Doktor nauk społecznych R. Meighan był zatrudniony na stanowisku Special Professor of Education na University of Nottingham oraz jako Senior Lecturer at University of Birmingham. Pełnił funkcję dyrektora Centre for Personalised Education – Personalised Education Now (CPE-PEN). Do Polski sprowadził tego socjopedagoga jako specjalistę od flexischoolingu (edukacji domowej) i liberalnej w latach 90. XX w. prof. Aleksander Nalaskowski, za sprawą którego ukazało się też polskie wydanie w/w książki.

Pedagodzy nie zapomną o ich dziełach i życiu.

04 stycznia 2015

Gra w dyskurs krytyczny

Niektórzy uprawiają nową dyscyplinę
pedagogikę krytyczną wśród nauk społecznych
W tym, kto nie zna jej pojęć, wywołują winę
choć sam dyskurs czasami bywa niedorzeczny.


Hegemonia zdewaluowanego paremptoryka uświadamia nam jak immanentna praktyka konstruowania znaczeń - w myśl krytycznej analizy dyskursów - wytwarza intertekstualne idiosynkrazje. W kontekście konstytuującego naukowy język paradygmatu nabiera aksjonormatywnych i ontologicznych wypaczeń. Epistemologiczne, teoriopoznawcze strategie modeli eksplikacji, chociaż są umocowane w racjonalności typu emancypacyjnego i technicznego, sprzyjają intersubiektywnej sprawdzalności i komunikowalności prawomocności sprawstwa. Oddalają zarazem ostateczny rozpad wtórnej anomii modernistycznej edukacji pomimo heterogeniczności jej debat na temat etosu transwersalnego rozumu.


Hermeneutycznie bowiem eksplikowane ontologie bytu i konstytuujące go aporie edukacji generują inhibitory reform funkcjonalno-strukturalistycznych. Te zaś mogą optymalizować potencjał interpersonalnych relacji w sytuacji stresu ekspozycji społecznej. Projekcja inspiracji w postdyscyplinarnej rekonfiguracji inkluzji fundamentalnych kategorii fenomenów dyskursu obliguje ramy instytucjonalnej partycypacji do intelektualnej reprodukcji lub apoteozy potencjalnego koniunkturalizmu personalistycznego.

Niestety, amnezja intrasubiektywnych sensów implikuje regres poststrukturalistycznego kreowania roszczeń wobec funkcjonalnej mentalności zawoalowanej w ukrytych kontynuacjach paralogicznych iluzji o dominacji marginalnych aksjomatów. Kompromis jako negacja interpersonalnych gier antagonizujących swoistość melioracji przedsądów, determinuje formację intelektualną nowej generacji o sfragmentaryzowanych perspektywach i animacji postrzegania fasadowości przestrzeni publicznej. Konieczna jest debanalizacja intensyfikacji transmisji meritum, które manifestuje się w odsłonie mechanizmów kierujących medialną komunikacją.

Naturalizowana socjalizacja jednostek uruchamia wir redukcji kulturowego cynizmu i hybrydalnych asocjacji, które interferują z manifestowanymi postawami kontestacji wobec recyklingu informacji. Ekskluzja tej perspektywy uwalnia ideologiczne fikcje redukując zarazem dialektykę i korelacje między głębią antynomicznego charakteru a niedostatkiem frustracji w wyniku preferowanej, a złożonej narracji. Hipotetyzowanie procesów kreujących realia interferencji zmiennych wymaga ich operacjonalizacji, by niezerowe korelacje cząstkowe zbiorów informacji służyły predykcji wartości składowej pozornej determinanty. Cykliczna logika dyslokacji scalającej deontologiczną identyfikację realnego JA czyni współzbieżnym imperatywem powrotu do koherencji podmiotu, który dekonstruuje paradoks demonstracji i dystrybucji postrzegalności rytuału prawdy naddeterminacji.

Populistyczna egzaltacja, przesiąknięta sentymentalizmem relacji i znaczeniem koncepcji produkcji, dystrybucji i reprodukcji kiczowatej formy wytworów dystynktywnie badanych respondentów, która jest zarazem upostaciowioną tekstualnością sprawia, że nie jest ona kontrolowana w wirtualnej sferze samoafirmacji personalnej instrumentalności czy skończoności partykularnej paraleli degradacji paraestetyki podmiotu. Nie pozwala na to logika pól wyłaniającej się heterodoksji teorii heterogenicznej natury, która funkcją fantazmatu zasłania habitus jądra longitudalności pragnienia monolitycznej sprawczości agensów.


Identyfikacja tego procesu jest zarazem konstatacją symbolicznego porządku, który jest zawarty zarazem implicite w biografii nacechowanej asymetrią procesów uniwersalistycznych i inkontrologicznych. Czas wrócić do reprywatyzacji karnawalizacji i koncesjonowanych strategii kontestacji panującej dominacji i hegemonii reifikacji. Interioryzowanie tej afirmacji wymaga edukacji depozytariuszy semantycznie pustej dialektyki tożsamości i różnicy.

Niech więc spełnia się w 2015 r. obietnica niekonkluzywnej metaforyzacji w przeddefiniowanej ludzkiej egzystencji unikającej w bezrefleksyjnym dryfie totalnej alienacji czy recentracji własnej profesji.

02 stycznia 2015

AKADEMICKIE POZORANCTWO W RESORTOWYM WYDANIU


Zespół do Spraw Dobrych Praktyk Akademickich, który doradza Ministrowi Nauki i Szkolnictwa Wyższego, opublikował niewielkie objętościowo opracowanie, które - jak wynika z tytułu - dotyczy "Dobrych praktyk akademickich w zatrudnianiu i w relacjach przełożono-podwładny". Taki materiał po 25 latach rozwoju szkolnictwa wyższego w nowych warunkach ustrojowych niewiele wnosi do polskiej rzeczywistości akademickiej. Ba, on tylko utrwala przekonanie o świadomości zła, patologii, dewiacji, ale zarazem jest przykładem klasycznego pozoranctwa.

Odnoszę wrażenie, jakby jego autorzy nie czytali żadnych materiałów i raportów krytycznych na temat fatalnej kondycji tego środowiska. Wprawdzie wyodrębnione w tym opracowaniu cztery rozdziały jednoznacznie wskazują na te sfery życia szkolnictwa wyższego, które wymagają jak najszybszej i najskuteczniej zmiany, ale zaproponowane rozwiązania trącą myszką, banałem i chciejstwem. Układ treści jest tu następujący:

I. ZATRUDNIANIE
1. Konkursy
2. Awanse
3. Zatrudnienie krzyżowe
4. Odejście z pracy

II. RELACJE PRZEŁOŻONY – PODWŁADNY

1. Relacje przełożony – zatrudniony pracownik
2. Udział w badaniach i ich upowszechnianiu
3. Relacje pracownik – student

III. NEPOTYZM

Widać już na pierwszy rzut oka, że ów dokument jest niepełny, wybiórczy, a jego autorzy nawet się z tego nie tłumaczą. Jeśli członkom tego Zespołu wydaje się, że można coś takiego sklecić i liczyć na zmianę, to są albo naiwni, albo trzeba było uzasadnić jakoś wypłacenie im jakiejś gratyfikacji, bo nie znajduję odpowiedzi na pytanie o jego sens. Po raz pierwszy widzę na stronie Ministerstwa materiał, który nie zawiera jakiegokolwiek uzasadnienia. Po co został stworzony i dla kogo? Dla władz resortu? Dla rektorów, dziekanów, kierowników katedr lub zakładów w publicznych uczelniach? Kto to ma czytać i po co?

Są tu tak oczywiste w swoim zarysie patologie, których nie potrafi w żaden sposób zmienić żadna z nowelizacji ustawy prawo o szkolnictwie wyższym, że stawia to pod znakiem zapytania sens zatrudniania setek urzędników w resorcie i odpowiedzialności za ten stan rzeczy ministrów, sekretarzy stanu i podsekretarzy oraz posłów. Całość tchnie naiwnym normatywizmem, który da się sprowadzić do następującej formuły: DOBRZE BY BYŁO, GDYBY BYŁO, ale ponieważ nie jest tak i tak nie będzie, to NALEŻY chociaż OCZEKIWAĆ...

Zobaczcie państwo ten tekst:

1) Dossier kandydatów powinno być... - ale skoro tak, to być nie musi;

2) Należy zapewnić pełną jawność procedury kwalifikowania kandydatów... - ale bez twardej normy prawnej taki zapis "leży";

3) Procedura konkursowa może być uruchamiana pod warunkiem, że do konkursu zgłosili się przynajmniej dwaj kandydaci; dopuszczalne wyjątki wymagają odpowiedniego umotywowania i zatwierdzenia – w przypadku uczelni – przez rektora... - czyli - jak są dopuszczalne wyjątki, to powyższa norma jest w nich "rozpuszczalna";

4) Formułując wymagania konkursowe, należy wystrzegać się zbyt szczegółowych kryteriów, tak by uniknąć podejrzeń o stwarzanie preferencji dla konkretnej osoby - - tu chodzi o unikanie podejrzeń, a nie o to, by zatrudniać rzeczywiście najlepszych. Tym samym tworzymy pozory konkursu; Co ciekawe - autorzy są świadomi tej lipy, bowiem piszą, że owa rezygnacja z wyboru najbardziej wartościowego kandydata wynika z potrzeby spełnienia oczekiwań otoczenia. Tak oto (...) system konkursowy – może być (i bywa) wykorzystywany tylko jako rodzaj zasłony dla praktyki zatrudniania już wcześniej wybranego kandydata. Tym samym nadal może być tak jak bywa, a moim zdaniem jest w przeważającej mierze.

Ba, dodają: "Stwierdzenie, że system kuleje, byłoby eufemizmem. Rzadko bowiem konkursy prze- biegają zgodnie z ich podstawowym celem, jakim jest wyłonienie najwartościowszego kandydata. Zbyt często „najlepszy kandydat” znany bywa jeszcze przed rozpoczęciem procedury konkursowej, a ona sama przeprowadzana jest tak, by zalegalizować wcześniej dokonany wybór. Rady wydziału (naukowe) ogłaszają niekiedy konkursy dla konkretnego kandydata, zapisując go nawet w protokołach posiedzeń. Pojawia się pytanie, czy można temu zaradzić, a jeśli tak, to w jaki sposób? " To w końcu BYWA tak, czy tak JEST?

AWANSE
Najpierw banał:

Na każdym etapie swojej pracy zawodowej pracownik ma obowiązek ubiegania się o awans w hierarchii społeczności akademickiej. Potem dobra praktyka, równie banalna: (...) na każdym z tych etapów wymagana jest od pracownika naukowo-dydaktycznego praca nad powiększaniem własnego dorobku naukowego. Niedopuszczalne jest więc zakazywanie lub utrudnianie podwładnemu prowadzenia i publikowania samodzielnych autorsko prac naukowych.

Obowiązkiem przełożonego jest systematyczny nadzór nad rozwojem naukowym jego pracowników i ustawiczne motywowanie ich do osiągania kolejnych stopni zawodowych i tytułów naukowych. Chodzi nie tylko o czuwanie nad poziomem publikacji i naukowych wystąpień publicznych, ale przede wszystkim o ułatwianie udziału w zespołowych projektach badawczych oraz o pomoc w zdobywaniu doświadczeń na arenie międzynarodowej (staże, granty itp.). Niedopuszczalne jest blokowanie lub opóźnianie kariery swoich podwładnych, na przykład poprzez odgórne sterowanie kolejnością inicjowanych postępowań awansowych."


W praktyce wszystko jest dopuszczalne, a przede wszystkim to, co jest niedopuszczalne. wiele osób doskonale zna takie wydziały, których dziekani doprowadzali swoją polityką do odchodzenia najlepszych psychologów, filozofów czy pedagogów, a rektorowi to było zupełnie obojętne. WSIO RAWNO. Jedni i drudzy pobierali wysokie premie z tytułu funkcji a nie jakości i odpowiedzialności za bylejakość.

Dalej stwierdza się, że: Naganne jest instrumentalne traktowanie podwładnych, to pojawia się pytanie, jak można nie traktować tak nauczycieli akademickich, skoro większość obowiązków niezwiązanych z ich pracą naukową -badawczą muszą wykonywać sami, bo nie ma pracowników naukowo-technicznych, administracyjnych a na tyle kompetentnych, by wypełniali setki stron różnych formularzy, sprawozdań, planów, itp.

Część poświęcona relacjom przełożony-podwładny może być śmiało wyrzucona do śmieci, skoro - jak stwierdzają autorzy tego bubla: Wydawać by się mogło, że najlepszym typem relacji przełożony – podwładny był - by typ mieszany, łączący pozytywne cechy dwóch opisanych powyżej schematów. Niestety, z obserwacji wynika, że jest to połączenie niezmiernie trudne do zrealizowania i zwykle prowadzące raczej do kumulacji wad obu typów relacji niż do połączenia zalet. Po co pisać takie bzdety?

Kolejna patologia, stymulowana zresztą parametryzacją jednostek naukowych i oceną osiągnięć naukowych nauczycieli, brzmi tak, jakby to oni temu byli winni:

Uzyskane i opracowane przez młodego naukowca wyniki badań powinny stanowić pod- stawę do samodzielnej publikacji naukowej. Pomoc i niezbędne rady nie dają podstawy do oczekiwania przez przełożonego współautorstwa w pracy podwładnego. Każda publikacja naukowa może zawierać część zatytułowaną Podziękowania, zaś o tym, że jest to najwłaściwsze miejsce do odnotowania nazwiska zaangażowanego w pomoc przełożonego, powinny pamiętać obie strony.

MNiSW powinno przyznać, że ewaluacja jednostek bierze w łeb, skoro mają miejsce takie patologie. A mają, coraz powszechniejsze. Zaczęło się naukach przyrodniczych, medycznych, technicznych, a od kilku lat zaczyna rozkwitać w naukach społecznych i humanistycznych. Na końcu stwierdzają:

Reasumując, żadne formalne uregulowania nie są w stanie zapewnić uczciwej realizacji konkursów przy zatrudnianiu pracowników i zbudować właściwych relacji pomiędzy przełożonymi i podwładnymi. Dobre uregulowania mogą jednak im sprzyjać. Dobre uregulowania? Które? Te nieformalne, jakie sami proponują? Toż to jest śmieszne.


Jest też jeszcze w tym opracowaniu mowa o nepotyzmie. Ani jednym zdaniem nie pisze się o skandalicznych układach w manipulowaniu pracą rad jednostek, by załatwić coś SWOIM, a wykosić OBCYCH. Nie ma mowy o nieuczciwości akademickiej w postaci PLAGIATÓW i TURYSTYKI HABILITACYJNEJ. Nie ma nic na temat żenującego poziomu uchwał PKA, gdzie mimo negatywnych opinii zespołów oceniających zmienia się ich wymiar na pozytywne oceny z zaleceniami. Drodzy Państwo! Dajcie spokój z takimi materiałami. Wysyłajcie je do Brukseli, do OECD, bo tam może potrzebują takie banały, ale nie serwujcie tego polskim nauczycielom akademickim, bo samym sobie wystawiacie świadectwo nieodpowiedzialności i współsprawstwa w tych patologiach.

01 stycznia 2015

Polska szkoła pedagogiki społecznej - konieczny powrót do źródeł i naukowych sporów



Z końcem 2014 r. ukazały się dwie prace syntetyczne, chociaż każda była pisana przez innego autora i zgodnie z przyjętą dla naukowego gatunku odmiennością celów poznawczych. Mam tu na uwadze syntetyczny, mądrze skonstruowany podręcznik akademicki dra hab. Mariusza Cichosza, prof. UKW w Bydgoszczy pt. "Pedagogika Społeczna. Zarys problematyki" (Kraków: IMPULS 2014, ss.207) oraz potężną (nie tylko objętościowo) monografię z makrohistorii porównawczej myśli pedagogicznej Heleny Radlińskiej, którą wydał w tej samej Oficynie IMPULS prof. zw. dr hab. Lech Witkowski pt. "Niewidzialne środowisko. Pedagogika kompletna Heleny Radlińskiej jako krytyczna ekologia idei, umysłu i wychowania. O miejscu pedagogiki w przełomie dwoistości w humanistyce"(Kraków: IMPULS 2014, ss.777).

Jak pisałem wcześniej, rozprawa M. Cichosza jest jedenastą już z cyklu monografii Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN. Studiujący pedagogikę czy młodzi badacze pedagogiki społecznej znajdą w tej publikacji, znakomicie zresztą napisanej a po mistrzowsku zredagowanej przez Jolantę Świetlikowską, kanon wiedzy z tej subdyscypliny nauk pedagogicznych.

Rozwijająca się od przeszło 100 lat nauka musi co jakiś czas odnawiać stan swojej samowiedzy, zaś metaanalizy dokonał w tym przypadku bydgoski naukowiec, który wyrósł w jednej ze szkół klasycznej pedagogiki społecznej (warto pamiętać tu chociażby o prof. Edmundzie Trempale z Bydgoszczy) i dzięki pogłębionym studiom jest w stanie spojrzeć niejako "z lotu ptaka" na genezę, ewolucję i dotychczasowe osiągnięcia jej mistrzów. Tego typu prace powinny być tłumaczone na języki obce, by zagraniczni naukowcy mogli dostrzec, jak wspaniały poziom osiągnęła polska pedagogika społeczna i czego warto się uczyć od jej prekursorów i kontynuatorów.

Jak Mariusz Cichosz niezwykle trafnie pisze we Wstępie do tej książki:

[...] Bardzo ważnym przejawem rozwoju każdej dyscypliny naukowej są podręczniki. Tu warto wymienić Pedagogikę społeczną (2008) autorstwa Andrzeja Radziewicza-Winnickiego oraz Pedagogikę społeczną – podręcznik akademicki (2007) pod red. Ewy Marynowicz-Hetki. Publikacje te z jednej strony wpisują się w wypracowane już nurty problemowe pedagogiki społecznej, z drugiej podejmują nowe wątki teoretyczne, wskazując jednocześnie na aktualne obszary praktyki społeczno-środowiskowej.


Podsumowując, należy powiedzieć, iż współczesna pedagogika społeczna jest rozwijającą się subdyscypliną pedagogiki. Jeżeli chodzi o jej strukturę problemową, to dyscyplina ta od momentu swojego powstania do dzisiaj zachowuje źródłową tożsamość i ciągłość. Dużą różnorodnością poszukiwań i przyjmowanych rozstrzygnięć w tym zakresie charakteryzują się ostatnie lata. Choć jednocześnie w wymiarze organizacyjnym – rozwoju instytucjonalnego – można zauważyć pewne „rozproszenie” pedagogiki społecznej, gdyż raczej nie powstają nowe jednostki organizacyjne służące tej dyscyplinie, a te, które istnieją, najczęściej funkcjonują w połączeniu z innymi obszarami praktyki wychowawczej.


Wszystkim tu wskazanym zagadnieniom: powstawaniu i rozwojowi pedagogiki społecznej, twórczości jej przedstawicieli, a także wypracowanym koncepcjom poświęcona jest ta książka. Należy jednak pamiętać, iż wpisując się w określony cykl wydawniczy, stanowi ona jedynie zarys najważniejszych problemów. Wszystkie wskazane tu wątki były i zapewne będą podstawą dalszych pogłębionych analiz. Zadaniem natomiast tego opracowania jest zaznajomienie czytelnika z podstawowymi obszarami rozstrzygnięć w obrębie dyscypliny bez pretensji do ich szczegółowej analizy. Rozważania tu zawarte są wynikiem wieloletniej pracy autora, niejednokrotne prezentowanej już w jego publikacjach. Mam nadzieję, że książka ta pomoże całościowo spojrzeć na rozwój
i dorobek pedagogiki społecznej uprawianej w Polsce, a tym samym będzie dobrą inspiracją do dalszych szczegółowych poszukiwań.[...]

Gratuluję prof. UKW Mariuszowi Cichoszowi, ale i wydawcy oraz czytelnikom znakomitego kompendium wiedzy z polskiej pedagogiki społecznej.



Druga natomiast z rozpraw została napisana przez outsidera (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) pedagogiki społecznej - prof. Lecha Witkowskiego, filozofa edukacji, który jako badacz spoza tej subdyscypliny naukowej, a więc jako TEN OBCY, mógł doświadczyć zupełnie nowych impulsów w rozprawach i dokonaniach czołowej postaci, jaką była prof. Helena Radlińska. Sam po kilkudziesięciu latach od ukończenia własnych studiów, zaczął dokonywać odkryć poznawczych dotychczas mu nieznanych, ale i niedostrzeganych przez samych pedagogów społecznych. Różne są tego powody, ale nie dostrzegam w tym żadnego błędu. Na każdy utwór musi przyjść jego czas, jego twórca i jego praca.

Uczenie się od OBCEGO, od outsidera - jak pisała o tym w latach 90. XX w. prof. Joanna Rutkowiak - ma swoje ogromne zalety, co także w mojej aktywności naukowej jest od samego początku kluczowym przesłaniem. Kiedy po raz pierwszy czytałem książkę J. Rutkowiak pt. „Uczenie się od outsidera. Perspektywa europejskiej współpracy edukacyjnej” (Kraków: Impuls 1997) wiedziałem, że w polityce oświatowej takie podejście było czymś zupełnie nowym. W nauce, w konceptualizacji badań społecznych jest ono niezwykle wartościowe, do czego wielokrotnie zachęcał w swoich rozprawach psycholog Zbigniew Pietrasiński. Joanna Rutkowiak zainicjowała wówczas pracą zbiorową nowy typ relacji z badań komparatystycznych w zakresie pedeutologii, by reformatorów oświaty w Szwecji pobudzić do głębokiej autorefleksji, zaś polskich badaczy zachęcić do studiów natury (meta)teoretycznej.

Przypomniałem sobie tę rozprawę, gdyż zawiera ona kluczowy dla recepcji także najnowszej książki Lecha Witkowskiego aspekt nie tylko szans, ale i barier uczenia się od outsidera. Autor studium o pedagogii społecznej Heleny Radlińskiej wykonał bowiem tytaniczną pracę badawczą dokonując szerokiego, komparatystycznego studium nad literaturą nie tylko okresu jej życia i działalności twórczej. Otworzył tym samym nowe drzwi do spuścizny już w jakimś przecież zakresie analizowanej, przywoływanej tu i ówdzie przez czytelników różnej maści - naukowców, oświatowców, pracowników socjalnych, pedagogów specjalnych, a nawet teoretyków wychowania.

Witkowski udostępnia nam przestrzeń myśli tak jeszcze nie wydobywanej z jej częściowej niewidzialności, by zachęcić do kolejnych badań pedagogicznych. Jego książka może mieć implikacje dla kontynuatorów nie tylko "jego" sposobu myślenia i odczytywania dzieł minionych klasyków pedagogicznych teorii i praktyk, ale także znacząco odchodzących od źródeł, a poszukujących nowych kategorii pojęciowych, innych myśli czy idei.

Uczenie się od innego nie wyrasta przecież ani z czyichś oskarżeń o zaniechania, niedoczytania, niedomówienia itp., ani z narzucanego nam przez kogokolwiek (bez względu na wielość tytułów i godności) jego punktu widzenia jako jedynie prawomocnego, słusznego czy - tym bardziej - rzekomo prawdziwego. Uczenie się od OBCEGO rodzi się bez jego ingerencji, zobowiązań, nieustannych często i nachalnych pouczeń czy wymachiwania symboliczną ręką. Sztuka uczenia się rodzi się z pasji do tego, co jest istotą samego procesu poznawczego, z chęci dociekania prawdy, a nie jej głoszenia czy narzucania.

Prof. L. Witkowski przyznaje, że musiał wkroczyć na obce sobie terytorium wiedzy, gdyż nie zamierzał i nie chce dostosowywać się do istniejących w literaturze z pedagogiki społecznej i dyscyplin z nią współpracujących odczytań myśli H. Radlińskiej. Są one - co precyzyjnie wykazuje w wielu miejscach - częściowo sprzeczne z zasadami badań metodologicznych (historycznych, oświatowych) i ich zastosowaniem w różnych pracach badawczych czy ich recepcji w pedagogice społecznej i dla pedagogiki w ogóle. Takie podejście jest dyskusyjne. Humanistyka - to nie czysta matematyka. Nie mamy tu aksjomatów, a zatem wyprowadzane wnioski muszą być zgodne z przyjętymi przez badacza kryteriami do analizowania lektur i tylko w takich ramach są one słuszne lub niesłuszne, adekwatne do nich lub nieadekwatne, ale nie są ani prawdziwe, ani fałszywe.

Warto tej rozprawie poświęcić odrębny tom, pracę zbiorową, konferencję naukową, bo w blogu nie ma na to miejsca, by podzielić się szansami, jakie wnosi jej treść dla o(d)żywienia pedagogów społecznych, ale i by zwrócić uwagę na bariery, które jej autor sam skonstruował. Należy ją przeczytać, by nie została ulokowana jedynie na półkach bibliotek jako ich ozdoba, której wielkość może niektórych zniechęcić do sięgnięcia po nią, do zapoznania się z jej treścią lub tylko częściowego jej "skonsumowania". Natomiast ładnie będzie ozdabiać jakąś przestrzeń.

Używając gestaltowskiej formuły: Witkowski nie zaprosił nas na obiad składający się z kilku dań, ale na "wielkie żarcie", które powinno trwać długo, by po spożyciu jednych treści, natychmiast wydalić je z własnego organizmu, wspomagając się metodologią badań porównawczych, biograficznych i historycznych oraz by trawić to, co jest dla duszy naukowca najbardziej wartościowe, a co stanie się budulcem własnych badań na kolejne lata.

Autor tej monografii, która - moim zdaniem - wbrew podtytułowi wcale nie jest dowodem kompletności pedagogiki H. Radlińskiej, prowokuje pedagogów do (u-)ważnego czytania, refleksji, samokrytyki, permanentnego samokształcenia i doskonalenia tak warsztatu badawczego, jak i treści publikowanych rozpraw. Witkowski pisząc i wydając liczne rozprawy, monografie naukowe z i o filozofii edukacji, zajmując się recepcją humanistycznej myśli w pedagogice i dla pedagogiki, czyni ją zupełnie inną, niż była nią dotychczas. W tym sensie jest jego twórczość wielkim darem dla nauk o wychowaniu. Te bowiem w dużej części były zamknięte w pozytywistycznym paradygmacie badań. Wielu naukowców korzystało z ortodoksyjnego "przywileju" oraz obowiązku zatroszczenia się o autonomię dyscypliny naukowej redukując przy okazji wszystko to, co było jej fundamentalnym bogactwem, jej warstwę aksjonormatywną, kulturową.

To niestety prawda, że pedagogika wpisała się instrumentalnie w ideologię władz politycznych i rządzących systemem kształcenia w naszym państwie nie tylko w okresie dwóch totalitaryzmów. Instrumentalnie służalcza funkcja naszej dyscypliny odrodziła się częściowo w dwudziestopięcioleciu transformacji ustrojowej III RP. Żadna z rozpraw pedagogów krytycznych, także wobec polskiej rzeczywistości - jej samej nie zmieniła. Warto zatem uderzyć się we własną pierś, by nie zarzucać innym tego, czego samemu się nie osiągnęło.

Ani H. Radlińska sama z siebie nie mogła zmienić środowiskowych, w tym politycznych uwarunkowań życia ludzi w ówczesnym świecie, ani nie dokonały i nie sprawią tego prace największych - zdaniem L. Witkowskiego - humanistów czy społeczników. Tak w modernistycznym jak i ponowoczesnym świecie iskry zapalne i podpalacze dziejów są spoza świata lektur filozofów, etyków, pedagogów, politologów, socjologów czy psychologów.

Profesor Lech Witkowski ujawnia powód napisania tej książki przez niego jako filozofa, a mianowicie jest nim podjęcie próby „(...) uwolnienia myśli pedagogicznej w Polsce od gorsetu PRL-u, w tym od spłyceń, wypaczeń, zaniechań i marginalizacji, ustanowionego w pedagogice przez własne wzorce i ideały twórcze oraz autorytety, które dużą część wysiłku pokolenia Radlińskiej przemilczały, dużej części nie doczytały, dużą część zastąpiły spłyceniami rozmaitej proweniencji, a to marksistowskiej, a to katolickiej, a to szatkującej myślenie pedagogiczne na kawałki niezdolne do troski o pełnię i głębię odpowiedzialności specjalistycznej. (s. 19-20) Chwała mu za to. Oby wreszcie zaistniał głębiej i szerzej ten zakres badań.

To, co moim zdaniem nie powiodło się autorowi, bo i z pozycji outsidera było niemożliwe, to (...) zbudowanie całościowego horyzontu dla sytuowania aktualnego dyskursu pedagogiki społecznej (w tym teorii pracy socjalnej), gdzie część tego horyzontu obejmuje perspektywę historyczną, wpisywania się w rozumienie tradycji i jej przetwarzanie oraz przyswajanie nadal nowocześnie brzmiących akcentów. (s. 20) Horyzont jest nieograniczony, dobór źródeł także, a te, które stały się okazją do prześwietlenia myśli H. Radlińskiej, na szczęście nie wyczerpują wszystkich zasobów do (re-)interpretacji wiedzy i śladów przeszłości.

Nie jest bowiem prawdą, że w polskich uniwersytetach czy akademiach jej pedagogika jest nieobecna, niewidzialna - i to w formie oraz treści, jakiej życzyłby sobie autor tego dzieła. Jest ona bowiem i obecna i dostrzegana, ale z zupełnie innych perspektyw, pod zupełnie innym kątem, których on sam nie dostrzegł, bo nie musiał, a które odrzucił, by zaznaczyć swoją recepcję jako jedynie możliwą i najbardziej słuszną.

To, że jest możliwa i jakże wartościowa recepcja dzieł Radlińskiej z perspektywy przełomu dwoistości w humanistyce sam uzasadnia merytorycznie i należy się za to wielka pochwała. Nie jest to jednak recepcja kompletna, wyczerpująca wszystkie możliwe jej zakresy i kryteria, gdyż te nie są ani rozpoznane, ani możliwe do uwydatnienia.

Kierowałbym się w takich przypadkach większą pokorą i starannością oraz uczciwością wobec humanistyki, która na szczęście nie godzi się na tak rozumianą wyłączność jednostronnego i apodyktycznego narzucania wszystkim czytelnikom odczytania czyichś rozpraw. Godzi się natomiast z prawem każdego badacza do dokonywania wyborów własnych kryteriów analitycznych i kierowania się nimi w uzasadnianiu odkrywanych racji.

Książka L Witkowskiego ma kilka warstw, z których jedna na pewno nie powinna się w niej znaleźć, gdyż wymaga zupełnie odrębnych i uczciwych badań - co najmniej metodą monografii instytucjonalnej, wzbogaconej metodą badań biograficznych i analizą dokumentacji. Tylko wówczas można formułować oceny o jednostkach akademickich czy pracujących w nich osobach. To, czego dokonuje w tej książce L. Witkowski (chociaż także w uprzednich, ale bez autorefleksji co do pozanaukowego charakteru pewnych części własnych narracji) jest w powyższym aspekcie nieuprawnione.

Praca naukowa może - a nawet powinna - uwzględniać w części (jakkolwiek strukturalnie usytuowanej) uzasadnienie podjęcia problemu badawczego, powody podjętego do realizacji zamiaru poznawczego oraz maksymalnie rzetelnie powinna oddać stan dotychczasowych badań w tym zakresie. Musi zatem odnosić się do dokonań minionych autorów, tych znakomitych - w ocenie badacza, jak i mniej poprawnych merytorycznie czy metodologicznie. Nadawanie jednak tym rekonstrukcjom cech osobistych rozliczeń z własną historią w tle i własnym wyobrażeniem o tym, jak inni powinni pracować naukowo i pełnić określone role w akademickim środowisku, nie tylko wykracza poza kanon badań naukowych, ale i czyni go toksycznym w przekazie i odbiorze.

Witkowski usprawiedliwia swoją postawę - będącą w wielu miejscach i wielokrotnie powtarzanym aktem publicystycznego rozrachunku z kimś lub czymś - co radykalnie rozmija się z jego, przecież dającą podstawy do repliki, krytyką czyichś poglądów czy nawet całych rozpraw.

Jak jednak dyskutować z autorem sądów wartościujących, które w wielu miejscach zawierają kwantyfikator duży w ocenie zmiennej X. Raz jest nią środowisko wszystkich pedagogów społecznych, wszystkich uniwersytetów, innym razem wszystkich pedagogów, jakichś tajemniczych, bo nie uwzględnionych w przypisie z imienia i nazwiska czy chociażby tytułu ich rozpraw.

Gdyby odcedzić te - z naukowego punktu widzenia a merytorycznie nieuzasadnione - toksyny, to mielibyśmy dzieło czyste i w pełni wartościowe w jego naukowej narracji. A tak, to jako pasjonat studiów komparatystycznych myśli pedagogicznej stoję przed zadaniem takim samym, z jakim miałem do czynienia w okresie PRL, tzn. czytania czyichś, nawet bardzo wartościowych rozpraw z koniecznością omijania tych zdań czy fragmentów, które miały charakter stricte ideologiczny, pseudonaukowy. Wielki myśliciel nie zapanował nad własnymi problemami, którymi chce obdarzać tych, którzy ich nie znają i nie poznają, gdyż nie mają i nie będą mieli możliwości ich zweryfikowania.

Wolę metodologię badań uwolnioną od osobistych problemów, jak chociażby Johna H. Goldthorpe'a, który pisze:(...) fakty historyczne nie dadzą się ustalić poznawczo jako zbiór dobrze określonych elementów, z których każdy byłby niezależny od pozostałych i które łącznie stworzyłyby określoną i ostateczną wersję rzeczywistości. (...) fakty historyczne trzeba traktować tylko jako „inferencje ze śladów przeszłości” o wagach zależnych od solidności podstaw wnioskowania, które zwykle bywają wzajemnie powiązane w tym sensie, że razem utrzymują lub tracą wiarygodność i oczywiście wciąż podlegają reinterpretacjom, radykalnym bądź w bardzo subtelnych niuansach (O socjologii. Integracja badań i teorii, przeł. Jerzyna Słomczyńska, Wstęp: K.M. Słomczyński i H. Domański, Warszawa: Wydawnictwo IFiS PAN 2012, s. 71).

Nie warto było wielkości własnej myśli i ciężkiej pracy osadzać w kontekstach,które nie mają nic wspólnego z Radlińską, gdyż taka idiosynkrazja czyni tę rozprawę częściowo niestrawną. Takiemu filozofowi nie jest potrzebna marność czyjegokolwiek czy jakiegokolwiek bytu, instytucji, by uwydatniać na jej tle różne słabości. Sam przecież nie pracuje w wybitnym naukowo środowisku, chociaż powinien wykładać w Cambridge lub Oxfordzie. Są jednak bariery tkwiące w każdym z nas, w warunkach naszego życia, obowiązującego prawa, które nie muszą źle świadczyć o kimkolwiek.

Wolę zatem radować się krytycznym laserem myśli krytycznej L. Witkowskiego, skupionej tylko i wyłącznie na dziełach Radlińskiej i innych humanistów, aniżeli na pojawiającym się dość często między wartościowymi akapitami własnych analiz tradycyjnym skalpelem, który na dodatek nie jest właściwie zaostrzony.

Tę książkę warto przeczytać, podobnie jak każdą inną tego Autora, gdyż - jak trafnie wskazują naukoznawcy - nawet negatywnie oceniane w danym momencie rozprawy dobrze służą nauce. To dzięki nim mogą powstawać znacznie lepsze monografie, pojawiają się nowe projekty badawcze, a i my sami się zmieniamy. Być może, gdyby nie jakieś negatywne doświadczenia L. Witkowskiego w jego akademickiej karierze, a sam też wielu doświadczyłem, ta książka nigdy by nie powstała. Na tym też polega dwoistość humanistyki.