28 listopada 2014

Pedagogika szkolna czy pedagogika szkoły? - debata Zespołu KNP PAN w UAM w Poznaniu









W tym tygodniu obradował Zespół Pedagogiki Szkolnej , który działa jako zespół problemowy przy Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN. Nie było to jednak typowe posiedzenie, gdyż miało ono charakter ogólnopolskiej konferencji naukowej z udziałem członków Prezydium KNP PAN, a poświęconej wstępnym wynikom diagnozy stanu pedagogiki szkolnej jako dyscypliny naukowej w pedagogice oraz jako kierunku kształcenia w szkolnictwie wyższym.

Na Wydział Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu przybyło prawie 100 młodych naukowców z wszystkich uniwersytetów, akademii pedagogicznych i wielu, znaczących uczelni niepublicznych, którzy prowadzą badania nad szkołą. Przewodnicząca Zespołu – a wiceprzewodnicząca KNP PAN – prof. dr hab. Maria Dudzikowa przypomniała genezę zamysłu diagnostycznego, zakres zrealizowanych zadań badawczych oraz powody, dla których warto pytać o to: Czy(m) jest pedagogika szkoły? Jaka jest kondycja tej subdyscypliny wiedzy w kraju i poza granicami? Co wynika z przeprowadzonej diagnozy dla rozwoju naszej wiedzy o szkole i dla szkoły? Wskazała na trzy nurty badań i studiów pedagogiki szkoły:


1) Jak uczyć się szkoły?

2) Jak uczyć szkoły studentów pedagogiki i innych kierunków nauczycielskich?

3) Jak zmieniać szkołę?

Kierowany przez poznańską Profesor Zespół ma w ostatnich latach duże osiągnięcia. Stały się one możliwe dzięki przedyskutowaniu w gronie tak licznej i zróżnicowanej akademicko społeczności przedmiotu badań tej subdyscypliny. Stwarzało to podstawę do systematycznego prowadzenia badań i publikowania ich wyników. Wydane zostało monograficzne czasopismo na temat „Edukacja szkolna w zmianach” oraz znakomita rozprawa pt. „Sprawcy i/lub ofiary działań pozornych w edukacji szkolnej " (red. M. Dudzikowa i K. Knasiecka-Falbierska, Kraków: 2013). W przygotowaniu jest kolejny tom pod redakcją prof. Marii Dudzikoweji dr Sylwii Jaskulskiej pt. „Twierdza – Szkoła w metaforze militarnej”.


(fot. profesor Dorota Gołębniak z DSW we Wrocławiu i prof. Maria Dudzikowa z UAM w Poznaniu)

Słusznie uczestnicy debaty zastanawiali się nad tym, czy jaki ma sens poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o tożsamość powyższej subdyscypliny oraz o to, jak uczyć szkoły w ramach akademickiej edukacji?

Prof. M. Dudzikowa zwróciła uwagę na dylemat, jaki pojawia się już w samej nazwie tej subdyscypliny naukowej, a mianowicie – czy pedagogika szkolna obejmuje też pedagogikę przedszkolną albo/i pedagogikę szkół wyższych? Powołany zespół badawczy miał zatem odpowiedzieć na apel przewodniczącego KNP PAN, by każda z reprezentowanych subdyscyplin w zespołach problemowych Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN opracowała raport o stanie własnego rozwoju w kraju i poza granicami. Stało się to zarazem realną szansą na to, by dookreślić tożsamość każdej z dyscyplin i przeanalizować program kształcenia akademickiego w jej zakresie.

Konferencja zamyka I etap badań, który przybliżył nam wyniki diagnozy.


Drugi etap obejmie prowadzenie pracy koncepcyjnej nad subdyscypliną nauk pedagogicznych. Trzeci zaś powinien owocować opracowaniem koncepcji podręcznika akademickiego z pedagogiki szkoły, który mógłby zostać wydany w najbliższych dwóch latach.

W moim przekonaniu nazwa dyscypliny naukowej – „pedagogika szkoły” jest lepsza niż pedagogika szkolna, bowiem przedmiot jej badań dotyczy - jak mówiła prof. M. Dudzikowa - ugruntowanej już wiedzy o szkole, jej kulturze, praktyce, badaniach szkoły i upowszechnianiu ich wyników. Kluczowa dla tego podejścia jest interdyscyplinarność badań podstawowych i aplikacyjnych. Niektórzy jednak twierdzą, że nie ma pedagogiki szkoły, stąd ta nieustanna konieczność powracania do pytań pierwszych: W czym miałaby przejawiać się odrębność tej pedagogiki? Jakie nowe jej otwarcie mogłoby zaistnieć?

cdn.

27 listopada 2014

Naukowcy UW w obronie ludzkiej (pracowniczej) godności


Miałem nadzieję, że sprawa nie stanie się przedmiotem publicznej debaty, skoro młodzi akademicy skierowali pismo do JM Rektora Uniwersytetu Warszawskiego w sprawie ochrony godności zatrudnianych przez zewnętrzne firmy - dla potrzeb tej uczelni - pracowników obsługi. Kapitalizm w odnowionej formule postsocjalistycznego państwa mógł zaistnieć z zachowaniem chociaż części wartości, jakie były w nim obecne w sferze zawodowej. Tak się jednak nie dzieje, bowiem spychane przez rząd do roli instytucjonalnego żebraka uczelnie publiczne coraz silniej poddawane są presji mechanizmów rynkowych. Te zaś są nieubłagalne - jeśli coś jest państwowe, to musi być utrzymywane jak najmniejszym kosztem i bez oglądania się na straty kulturowe, naukowe, w tym personalne, zaś jeśli jest prywatne, to musi dawać właścicielowi jak największy zysk, bez względu na towarzyszące temu straty ludzkie.

Moje pokolenie może zatem już tylko wspominać te czasy, kiedy w gmachu uniwersytetu zatrudniony był na stałym etacie portier, szatniarz i osoby odpowiedzialne za czystość, ład i porządek. Miało to ogromne zalety przy - także wówczas mającym miejsce - deprecjonowaniu tych zawodów na tle innych. Każdy, kto wchodził do budynku instytutu był rozpoznawany przez portiera, który wydawał klucze do pomieszczeń. Osoby obce były przekierowywane przez niego do odpowiednich pomieszczeń tak, by mogły bez kluczenia po budynku znaleźć właściwą osobę. Portier znał wszystkich pracowników instytutu, świetnie orientował się w tym, kto jest studentem, kto pracownikiem, a kto gościem. Był zatem tym strażnikiem przestrzeni publicznej, który w pełni się z nią identyfikował poczytując sobie za zaszczyt wykonywanie w niej zadań.

Podobnie było z pracownikami obsługi. Pamiętam panią Helenkę z Instytutu Pedagogiki UŁ, która dbała o każde pomieszczenie tak, jak by to było jej mieszkanie. Nie tylko regularnie sprzątała, odkurzała, podlewała kwiaty, ale i brała do domu firanki, by je wyprać i wysuszyć, a następnie powiesić w gabinetach pracowników naukowych. Pilnowała, by krzesła nie były przenoszone z jednych sal do innych, zaś kosze do śmieci i popielniczki były przez nią na bieżąco opróżniane. Mimo trudności ze zdobyciem środków czystości starała się, by stoliki błyszczały, w sali był zapach świeżości (troszczyła się o ich wietrzenie w czasie przerw lub po zajęciach), a zbytecznie włączone światła gaszone. To, czego wówczas nie było, a ona na to nie miała wpływu, to papieru toaletowego, gdyż był towarem luksusowym.

Pani Helenka przywoziła nam z rodzinnej wsi świeże mięso, jajka czy śmietanę, dzieliła i sprzedawała pracownikom naukowym, którzy nie mieli czasu i sposobności, by uzyskać te towary na rynku. Półki sklepowe były przecież puste, a wymienione produkty na kartki. Zdarzało się, że szła do kolejki, by kupić starszej pani profesor kartkowy przydział na drób czy mięso z kością. Odnoszę wrażenie, chociaż być może jest to sentymentalne wspomnienie, że tworzyliśmy solidarną wspólnotę. Studenci mogli ukryć się w pokoiku pani Helenki przed nielubianym docentem. Jeden z nich mógł jemu wmówić, że jest sam, gdyż reszta jest na obowiązkowych praktykach. W ten sposób odwoływano czasami wykład. Osłabionym podróżą studentom zaocznym czy asystentom pani Helenka zaparzyła herbatkę "Popularną" albo "Gruzińską", bo tylko takie otrzymywaliśmy w ramach socjalnego przydziału pracowniczego.

Po 25 latach transformacji jest coraz mniej w naszych uniwersytetach takich pań Helenek, uczelnianych gospodyń, które lubiły swoją ciężką pracę, spotykając się z oznakami szacunku i wdzięczności ze strony naukowców i studentów. Mamy dzisiaj sytuację jako żywo odzwierciedlającą to, co wydarzyło się z systemem informatycznym Państwowej Komisji Wyborczej. Był przetarg, ale środki na stworzenie oprogramowania tak niskie, że firmy gwarantujące najwyższe standardy realizacji zadania nawet nie walczyły o to zamówienie publiczne. Ot, ochłap dla początkujących. Państwowa instytucja dysponowała bowiem klinicznie niskim budżetem na swoje zadania. Zadania podjął się wcale nie lepszy podmiot.

Co mają czynić rektorzy, dziekani, dyrektorzy instytutów państwowych, którzy muszą utrzymać infrastrukturę na właściwym poziomie, ale nie otrzymują na to adekwatnych środków? Najpierw ustalają niski poziom płac dla pracowników administracji, technicznych czy obsługi - bo ci zawsze byli gorzej opłacani jako tzw. kadra pomocnicza - a następnie, w wyniku coraz niższych dotacji, zwalniają ich z pracy, by zostali oni ponownie zatrudnieni, ale już przez tzw. firmy zewnętrzne, podwykonawcze. To coś w rodzaju targu niewolników. Jak ktoś chce pracować, to najpierw musi wzbogacić się na jego pracy właściciel pozauniwersyteckiej firmy, bo przecież nie jest dobroczyńcą - tylko biznesmenem czy biznesmenką, a następnie, ów pracodawca, po potrąceniu kosztów wykonywanej pracy, ustala podwładnym pensję na jak najniższym poziomie.

Nic dziwnego, że młodzi naukowcy Uniwersytetu Warszawskiego, świadomi wyzysku właścicieli owych firm w stosunku do pracowników obsługujących zadania w ich uczelni, postanowili nie tylko wyrazić swój sprzeciw, ale i zatroszczyć się o godne ich potraktowanie, co przedstawili w swoim liście do JM Rektora. Dla mediów jest to temat tak samo świetnie się sprzedający, jak rzekoma afera z Kubusiem Puchatkiem. dziennikarze nie dociekają rzeczywistych powodów zaistniałego stanu rzeczy, tylko "walą na oślep", byle jak najwięcej na tym zarobić. Oni też są zapewne zatrudniani w takim samym systemie jak wspomniani pracownicy obsługi w UW. W prasie pojawiły się tylko fragmenty lub omówienia listu doktorantów. Zobaczmy zatem, z czym, zwrócili się do JM Rektora:

Apel do Rektora UW w sprawie praktyk podwykonawstwa na Uniwersytecie Warszawskim.

PROŚBA DO J.M. REKTORA UW PROF. MARCINA PAŁYSA
WS. STOSOWANIA PRAKTYKI OUTSOURCINGU
NA UNIWERSYTECIE WARSZAWSKIM

Szanowny Panie Rektorze,

Zwracamy się do Pana Rektora w ważnej społecznej sprawie, wykraczającej daleko poza ramy konkretnego przypadku i dotykającej społeczeństwa jako całości, studentów, absolwentów UW, jak i osób zatrudnionych w szerokiej strukturze Uniwersytetu.

Polską opinię publiczną poruszyły niedawno wiadomości o wykorzystaniu i oszukaniu personelu sprzątającego przez firmę zewnętrzną z siedzibą za granicą, wynajmowaną między innymi przez dwa polskie uniwersytety. Osoby te zostały pozbawione zarówno należnej im - skądinąd głodowej - zapłaty, jak i możliwości dochodzenia swoich praw. Uniwersytety umyły ręce w obydwu sytuacjach, zasłaniając się tym, że nie są stroną w sprawie, ze względu na "brak zawiązania stosunku prawnego z uczelnią".
Umożliwiła im to coraz powszechniejsza na rynku pracy – stosowana również wobec studentów i absolwentów UW - praktyka podwykonawstwa (tzw. outsourcingu).

Wiemy, że takie praktyki są stosowane na Uniwersytecie Warszawskim między innymi na Wydziale Zarządzanie, Wydziale Pedagogicznym, Centrum Sportu i Rekreacji, Centrum Nowych Technologii, oraz Starym BUWie. Uważamy, że Uniwersytet Warszawski jako instytucja społecznie odpowiedzialna nie powinien stwarzać okazji do nadużyć. Nie czekajmy na tragedię. Już teraz zrezygnujmy z tych niedobrych praktyk. Już teraz zadbajmy o to, żeby osoby te, pracujące w naszych szeregach nie były zależne od łaski bądź niełaski podwykonawców, upewnijmy się, że nie zostaną tak czy inaczej oszukane. Tylko umowy o pracę, zawarte bezpośrednio z Uniwersytetem, mogą to im gwarantować.

Problem złych praktyk, stosowanych przez firmy zewnętrzne, został już także podjęty przez ustawodawcę. Aktualnie zakończył się proces legislacyjny, nowelizacji Prawa zamówień publicznych, która m.in. umożliwi zleceniodawcy wymuszenie na zleceniobiorcy zatrudnienia pracowników na podstawie umowy o pracę, w przypadkach, gdy będzie to uzasadnione rodzajem wykonywanych czynności. Tekst nowelizacji został już podpisany przez Prezydenta. Widać więc, że ustawodawca dostrzegł znaczenie zatrudnienia na umowę o pracę.

Prośba, którą kierujemy do Pana, bardzo dobrze wpisze się w ducha tych zmian i stanowić będzie cenny przykład do naśladowania dla innych polskich uczelni. Mamy poczucie, że podwykonawstwo ma swoje uzasadnienie wyłącznie w przypadkach kiedy rodzaj wykonywanych przez pracownika czynności ma charakter doraźny/tymczasowy. Nie jest to z pewnością przypadek personelu sprzątającego czy pracowników technicznych, z których usług Uniwersytet korzysta w trybie ciągłym, a ich praca jest niezbędna dla funkcjonowania instytucji.

Zwracamy się do Pana Rektora z prośbą o rezygnację z praktyki outsourcingu, gdyż uważamy, że Uniwersytet Warszawski jako największy i najlepszy polski uniwersytet powinien dać w tej sprawie przykład dobrych praktyk, zgodnie ze swoją historyczną rolą. Zwracamy się za tą prośbą również dlatego, że konieczność cywilizowania stosunków zatrudnienia nie dotyczy wyłącznie personelu sprzątającego. Tak potężny pracodawca w największym polskim mieście obarczony jest odpowiedzialnością za wytyczanie wzorców postępowania na linii pracownik-pracodawca. W szczególności, zgodnie ze swoją rolą wychowawcy, Uniwersytet powinien dawać przykład dobrych praktyk swoim studentom, którzy sami zostaną w przyszłości pracodawcami, będą decydować o kształcie prawa pracy, lub zajmą stanowiska urzędnicze związane z organizacją pracy.

Obowiązkiem Alma Mater jest zapewnienie nie tylko rzetelnych warunków nauki podczas studiów, ale również odpowiedzialność za studenta-absolwenta. Chcemy, by Uniwersytet śledził karierę swoich absolwentów nie tylko poprzez zestawienia w formie tabel i zestawień liczbowych, ale był – również przez instytucjonalny przykład - inicjatorem kampanii na rzecz stabilnego zatrudnienia, tak ważnej w przypadku osób dopiero wkraczających na rynek pracy.

Jesteśmy przekonani, że na największej uczelni wyższej w Polsce, określenia 'społeczność' czy 'wspólnota' nie powinny pełnić roli pustych frazesów. Tymczasem stosowana wobec niektórych pracowników praktyka outsorcingu prowadzi do segregacji, podważającej ideę takiej wspólnoty. Oczekujemy, że UW będzie stanowił dobry przykład dla innych pracodawców, silnie protestując wobec praktykom wyzysku.

Z wyrazami szacunku
Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej


Nie odnoszę się do reakcji Rzecznika Prasowego UW, ani jej tu nie przytaczam, gdyż dotyczy ona treści artykułu Agnieszki Kublik i Grzegorza Sroczyńskiego pt. „Piętnaście minut u rektora”, jaki ukazał się na łamach "Gazety Wyborczej". Wynika jednak z niej to, co dotyczy powyższego protestu, a jest naświetleniem - być może nawet nieznanych faktów, których dziennikarze nie poszukiwali a protestujący nie znali. Pani Rzecznik stwierdza bowiem:

Uniwersytet Warszawski zatrudnia ponad 600 osób na stanowiskach obsługi (w tej grupie są m.in. szatniarki, portierzy i sprzątaczki). Są to osoby zatrudniane na podstawie umowy o pracę i korzystające z pełnych praw przysługujących pracownikom uczelni (w tym m.in. dofinansowania wypoczynku, 13. pensji etc.). Taki model zatrudniania funkcjonuje od lat i uczelnia nie planuje zmian w tym zakresie.

Tak więc może jednak nie jest tak źle, jak zostało to opisane przez protestujących i dziennikarzy GW. Może jednak warto byłoby upomnieć się o to, by rektorzy uczelni państwowych mieli środki na utrzymanie, zabezpieczenie i właściwe funkcjonowanie instytucji, za które ponoszą przecież odpowiedzialność?


26 listopada 2014

Poetka wśród akademickich pedagogów


Dzisiaj, 26 listopada o godz. 17.00 będzie miała miejsce w Domu Literatury (Warszawa ul. Krakowskie Przedmieście 87/89) uroczysta gala wręczenia Nagrody imienia Witolda Hulewicza. Laureatką w kategorii "za całokształt pracy literackiej" została znakomita poetka, a zarazem nauczyciel akademicki Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, Wydział w Piotrkowie Trybunalskim - pani dr hab. Danuta Mucha.

Ta nagroda, niezwykle prestiżowa dla kultury polskiej, jest przyznawana w kilku kategoriach. Między innymi w obszarze poezji, prozy, leksykografii, sztuk pięknych, upowszechniania kultury, muzealnictwa, działalności wychowawczej, medialnej i wydawniczej. W skład Kapituły Nagrody wchodzą wybitni naukowcy, intelektualiści i twórcy z takich ośrodków akademickich, jak Uniwersytet warszawski, Uniwersytet im. Kardynała Wyszyńskiego, Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina oraz Akademia Sztuk Pięknych”.

Serdecznie gratuluję! Niezmiernie się cieszę, że w tych "zbójeckich czasach" - jak pisał przed laty prof. Zbigniew Kwieciński - dostrzegany jest dorobek literacki, w tym szczególnie poetycki pedagog o wyjątkowej wrażliwości. Jej przepiękne miniaturki wpisują się w nasze serca i pamięć, gdyż poezja jest w dobie wszechogarniającego konsumpcjonizmu i tak różnych antagonizmów - "plastrem miodu" na porażone dusze, niedostrzegane piękno świata i ponadczasowe wartości.

Miłośników literatury pięknej, poezji Laureatka zaprasza na tę uroczystość.



Najnowsze miniatury poetki:

Bukiet róż



Gdy palce czasu na harfie grają

Łoskotem deszczu

Chabrami mgły

Zaróżowione kwiatem

Kolory się stają

Na drodze z wiatru

Albo z mgły



Agnieszce

***

Nie słychać szeptu

Nie słychać mgły

Słońce w kolorach

Za oknem lśni

Z czerwieni

W zieleń

Przebiega myśl

Z żółtym odcieniem

Tajemnej mgły



Annie Marii

***

Nikt nie zna ciszy płynącej w krąg

Od słowa przelanego w głos

Za głosem cichym

Poezji krąg

Uśmiechem

Mieni się

Nie stąd



Hannie Agnieszce

***

Kosmykiem czoła

Głos nadchodzi

Niebiańskich marzeń

Głos

A tutaj

Odpowie

Uśmiech pogodny

Wśród słów i marzeń

- radosny ton

Jak zostać Ikarem edukacji



Po co i jak uczyć? - to pytanie, na które odpowiadała ministra edukacji narodowej Joanna Kluzik-Rostkowska na IX Kongresie Obywatelskim. Twórcy Kongresów wolą na trybunie VIP-ów, którzy - chociaż na omawianej sprawie się nie znają, to jednak zajmują politycznie ważne stanowisko. Tak było i w tym przypadku. Kongres miał miejsce już parę tygodni temu, ale dopiero w poniedziałek (24 listopada 2014 r.) jego szef postanowił uprzystępnić społeczeństwu na łamach "Rzeczpospolitej" bogactwo myśli, jaka zaświtała w czasie obrad. Tematem wiodącym Kongresu był coaching, bo zgodnie z ustawą o ochronie języka polskiego, jak się obywatelom zacznie o czymś mówić w języku angielskimi, to lepiej pokochają własny język. Dotrą do sedna sprawy.

Pani minister też była tym zachwycona, bowiem na powyższe pytanie udzieliła następującej odpowiedzi: "Dla mnie to główne pytanie o to, jak w tym wszystkim powinna odnaleźć się edukacja". Wynika z tego, że nasza edukacja jest zagubiona. Utknęła w zakamarkach ponowoczesnego labiryntu i nie bardzo wie, jak się z niego wydobyć. Dobrze, że mamy resort oświecenia publicznego. Gdyby komuś jeszcze nie wystarczyła kwintesencja myśli na temat tego, po co i jak uczyć, to może dalej przeczytać:

"Wspólne uczenie się zamiast nauczania, poczucie bezpieczeństwa zamiast strachu, nauczyciele będący przewodnikami, którzy inspirują do rozwoju i są partnerami dla uczniów w ich procesie uczenia się. Czy to wystarczy?" - zapytała minister samą siebie i nie było to wcale pytanie retoryczne, gdyż głosu nie zawiesiła. Jak się okazało, to wcale nie wystarczy, żeby wyjść z platońskiej jaskini. Pani minister rozwiała w dalszej części wypowiedzi wątpliwość, czy aby istotnie nie zna odpowiedzi na to pytanie:

"Dziecko w szkole musi mieć zapewnioną autonomię działania i poczucie, że SAMO potrafi rozwiązać problem. Musi też mieć pewność, że najbliższe otoczenie ma do jego poczynań zaufanie". W pełni zgadzam się z autorką tej wypowiedzi. Ważna jest bowiem nie tylko autonomia, ale i kapitał społeczny.

Przed nami zostało jednak postawione przez ministrę jeszcze jedno bardzo odpowiedzialne wyzwanie, bowiem - jej zdaniem, powyższe rozwiązanie jeszcze nie wystarczy. To nie było retoryczne pytanie. Za nim kryła się głębia pedagogicznej myśli. To trud wieloletnich osiągnięć całego resortu, którego kadry przygotowują zapewne takie credo po studiach wyników badań swoich diagnostów i prognostów.

Nic dziwnego, że J. Kluzik-Rostkowska zapewniła: "Debatując o edukacji i rozwoju szkoły powinniśmy zawsze stawiać sobie pytanie: czy proponowane rozwiązania przybliżają nas do tego modelu? Jeśli nie, marnujemy czas i odbieramy szansę na rozwinięcie skrzydeł".

A kto nam dał skrzydła? Wiadomo. Wystarczy czytać lektury szkolne. Nie możemy pozwolić, by ktoś je podcinał naszym uczniom! Skoro jednak już mamy skrzydła, a przecież wiadomo, że ministra zastosowała tu metaforę, to trzeba sobie odpowiedzieć na jeszcze jedno jej pytanie:

"Po co nam skrzydła?" Ministra musiała je postawić nie dlatego, że chciała, tylko z powodu tez organizatora, który zaproponował, by główną ideą IX Kongresu Obywatelskiego był "Narodowy Coaching jako droga do rozwinięcia skrzydeł".

Tak więc, nie było już istotne poszukiwanie odpowiedzi na pytanie - po co i jak uczyć, ale po co nam skrzydła? Jeśli nie wiemy, bo przecież mogło się zdarzyć, że ktoś nie zdawał sobie z tego sprawy, to ministra wyjaśnia:

"Aby dokonywać autonomicznych wyborów, samodzielnie określać potrzeby, cele, pragnienia. A przy pracy w grupie - myśleć samodzielnie, wychodzić poza schemat, prowokować do myślenia, prowadzić do zmiany. Tego nie da się wprowadzić w życie żadną ustawą. tego trzeba po prostu chcieć".

Nareszcie zgadzam się z panią minister w 100%! Jestem pod wrażeniem. Tymi słowy uświadomiła 99,9% nauczycieli wczesnej edukacji, że mają powiązane skrzydła, że są bez wyobraźni, że nie potrafią wznosić się na wyżyny dydaktyki. Gdyby było inaczej, to żaden z polskich nauczycieli nie zaakceptowałby rządowego "EleMENtarza", gdyż twórczości, samodzielności myślenia nie da się wprowadzić w życie żadną ustawą.

Odetchnąłem. Nareszcie ktoś z najwyższych władz oświatowych uświadomił nauczycielom, jak bardzo są zniewoleni, jak dali powiązać sobie skrzydła, a przecież nie musieli. Mogli samodzielnie dokonywać autonomicznych wyborów, wychodzić poza centralistyczny schemat, a dzięki temu prowokować swoich uczniów do myślenia, no i mogli prowadzić do zmiany.

25 listopada 2014

Jaka edukacja, taka demokracja



Była ministra edukacji Katarzyna Hall stawia poważne pytanie: Oddaliście głos nieważny? Dlaczego? i zaraz na nie odpowiada: Przyczyną rosnącej liczby głosów nieważnych, wcale nie musi być rosnąca liczba osób niemądrych, które nie rozumieją procedur wyborczych, ale rosnąca liczba osób świadomie wymagających od kandydatów większego zaangażowania.

Ma absolutną racę, o czym mówiłem pani minister w dn. 15 października 2008 r. w trakcie zwołanej przez Marka Michalaka - Rzecznika Praw Dziecka w Warszawie debaty na temat kształtu i konsekwencji obniżenia wieku szkolnego. Wzięli w niej udział także przedstawiciele środowisk naukowych, samorządu terytorialnego, organizacji pozarządowych i rodziców. Wówczas powiedziałem o tym, że spór władzy centralnej ze społeczeństwem, w tym władz resortu edukacji z rodzicami będzie się nasilał, skoro polskie szkolnictwo nie zostało poddane uspołecznieniu, oddolnej kontroli obywatelskiej. Błędem było zlekceważenie przez MEN rodziców oraz naukowców, pedagogów wczesnoszkolnych, którzy jednoznacznie wskazywali na toksyczność obniżenia wieku szkolnego naszych dzieci. Nie wolno regulacjami prawnymi wdrażać zmian strukturalnych w oświacie, które są sprzeczne z uwarunkowaniami psychorozwojowymi dzieci. Maluchy nie powinny być ofiarami reform tylko dlatego, że rząd szuka ratunku dla ZUS-u. Takie bowiem było prymarne uzasadnienie tej zmiany: im wcześniej dzieci zostaną objęte obowiązkiem szkolnym, tym szybciej pójdą do pracy.

Platforma Obywatelska stała się formacją antyobywatelską, której politycy uważają, że można prowadzić eksperyment na dziecięcych duszach nie obawiając się jego skutków, gdyż ci, którzy podejmowali kluczowe decyzje, za kilka lat nie będą już obecni na scenie politycznej. Niektórych już nie ma. Powołanie przez minister K. Hall w styczniu 2008 r. Rady Edukacji Narodowej było rozwiązaniem kompromitującym ideę demokratyzacji oświaty. Wprawdzie należały się słowa uznania, że była pierwszym ministrem, który wreszcie doprowadził do powstania tego organu, ale jego skład zaprzeczał założonym funkcjom tego organu. To nie jest organ kontroli społecznej, organ opinii społecznej, tylko ciało dekoracyjne władzy centralnej. Ta Rada nigdy się nie spotkała i nie zajęła stanowiska w kluczowych i konfliktogennych zmianach edukacyjnych. Tak rozwija się w tym kraju ORGANOKRACJĘ POSPOLITĄ.

MEN wraz z podległymi sobie kuratorami oświaty lekceważyło procesy angażowania uczniów, rodziców i nauczycieli w czynną demokrację, bezpośrednią, lokalną, bo ma świadomość tego, że projekty reform musiałyby być zdezawuowane przez kompetentnych sędziów, ekspertów, znawców problematyki szkolnej. Dlatego po 25 latach finalizujemy polską wolność i demokrację - pseudodemokracją, demokraturą proceduralną, obciążoną pozoranctwem, niechlujstwem, korupcją, partyjnym kolesiostwem, brakiem kompetencji osób powoływanych i zatrudnianych (zgodnie z linią partyjnej poprawności i afirmacji) w resorcie, instytucjach centralnych oraz organach terenowych władz oświatowych. Dlaczego mieliby się angażować, skoro wiedzieli, że określone funkcje, role należą im się z tytułu usłużności. To inni mają pracować na nich.

Reformy MEN zostały narzucone polskim dzieciom i nauczycielom z góry, wbrew logice, fundamentalnej wiedzy z psychologii rozwojowej dziecka i dydaktyki wczesnoszkolnej, ale z wykorzystaniem całego aparatu propagandy medialnej do wdrażania patologii (zob. poniższy mem polityczny). Samorządności, demokracji trzeba uczyć się od małego - najpierw w domu przez włączanie dzieci do czynnej odpowiedzialności za własną przestrzeń (pokój, miejsce do uczenia się i zabawy itp.), następnie w przedszkolu przez angażowanie dzieci w czynności samoobsługowe - indywidualne i zespołowe, a wreszcie w szkole - przez stwarzanie im warunków do niekłamanej samorządności, do autentycznego współdecydowania o sprawach społeczności klasowej (a z biegiem doświadczeń - ogólnoszkolnej i oświatowej).


Niestety, jak władza organizuje w dn. 1 czerwca - w gierkowskim stylu - Sejm Dzieci i Młodzieży, by "polizały" demokrację przez szybkę, to trudno spodziewać się obywatelskiego zaangażowania Polaków. Elity polityczne zdewastowały scenę oświatowej demokracji w naszym kraju przyzwalając latami na błędy, fałszywki, pozory i manipulacje. W rzeczy samej, o czym już pisałem, władze lekceważą głosy i opinie uczących się, a w zamian powołują przy MEN - rady, zespoły, fora, komitety, byle tylko znalazły się w ich składzie osoby poprawne politycznie, usłużni eksperci, bezkrytyczni doradcy itd.,

Dlatego część Polaków ma już dość zdrady solidarnościowego etosu, przyzwoitości, rzetelności i profesjonalizmu, które są już widoczne niemal w każdym obszarze funkcjonowania państwa i ich życia. Ktoś słusznie wywiesił na PKiN napis: "Wszystkich nas nie zamkniecie!". W PRL zamykano do więzień, w III RP "zamyka się" obywatelom drzwi do demokracji, co dość wymownie wyraziła w spocie wyborczym premier rządu. Tak, tak, już spierać się nam nie wolno, nie należy mieć odmiennego zdania od władzy tym bardziej, kiedy ta działa w sposób sprzeczny z interesami własnego społeczeństwa i kraju. Dokładnie w tej samej stylistyce komunikowały się z Polakami władze reżimu socjalistycznego w okresie PRL. Nie pamiętacie tych apeli o spokój, o ład, o interes narodowy, o przestrzeganie prawa itd.?

Dariusz Chętkowski - bloger "Polityki", felietonista "Głosu Nauczycielskiego", autor świetnych książek o drugim życiu szkoły, a zarazem nauczyciel języka polskiego XXI LO w Łodzi w swoim przedwyborczym wpisie pt. "Wybory bez młodzieży" odnotował m.in.:

"Z niepokojem obserwuję w szkole totalny brak zainteresowania wyborami. Pocieszam się, że jako nauczyciel dostrzegam tylko kilka procent tego, czym zajmują się uczniowie. Liczę, że młodzież pasjonuje się polityką, ale po kryjomu. A może jednak źle liczę? W tym tygodniu zacząłem trochę tropić, nasłuchiwać, wtapiać się w tłum i obserwować. Miałem nadzieję, że nakryję uczniów na rozmowach o wyborach. Wczoraj udało się namierzyć grupkę, która rzucała bardzo krwawym mięsem. Wulgaryzmy były tak dużego kalibru, że byłem pewien, iż rozmowa dotyczy działalności polityków. Dokładnie w ten sam sposób rozmawiam z rówieśnikami o większości kandydatów do przejęcia władzy w mieście." Posmutniał, kiedy okazało się, że licealiści (cóż za zwulgaryzowana "inteligencja" nam rośnie?)wcale nie rozmawiali o wyborach.

Tymczasem jeden z komentatorów tego postu napisał: ync 19 listopada o godz. 5:01 Czego oczekujecie ? Przez dwanaście lat edukacji szkoła uczy i ćwiczy dzieci i młodzież, że nie warto zabierać głosu i być aktywnym, a my oczekujemy od młodych dorosłych frekwencji, aktywności i partycypacji. Jaki poziom szkolnictwa, taki poziom frekwencji wyborczej. Ślepota starych dorosłych, w tym szczególnie polityków, dziennikarzy i nauczycieli, jest nadzwyczajna.


Otóż to. Młodzi widzą, jak są traktowani, jak władze reagują na protesty ich rodziców, a w kilka dni później przekonali się, jak skandaliczna była organizacja tegorocznych wyborów samorządowych. Opozycja w kraju, w Parlamencie - bez względu na opcję polityczną - została zmarginalizowana, bowiem widać to w komisjach, którymi rzekomo ona kieruje. Owszem, przedstawiciel opozycji jest przewodniczącym komisji (marginalnych z punktu widzenia rządzących), ale jej skład jest rządowo większościowy, więc czego uczymy naszą młodzież? W obszarze edukacji i szkolnictwa wyższego jest to już coraz bardziej widoczne.


Kto dostał się do władz samorządowych? Medialni idole: Dariusz Dziekanowski - b. piłkarz reprezentacji Polski i Legii Warszawa, który startował w warszawskim okręgu nr 3 z list Platformy Obywatelski i wszedł w skład Sejmiku Mazowsza; Piotr Pręgowski - aktor z serialu "Ranczo", który startował z list PSL do sejmiku kujawsko-pomorskiego; Marek Citko - b. piłkarz, który dostał się do sejmiku województwa podlaskiego czy Anna Palka - policjantka z serialu "W-11". Będzie radną gminy Babice. Nie dostały się inne medialne VIP-y, jak m.in.: Dorota Zawadzka ("Superniania"), Andrzej Rosiewicz czy Bartłomiej Bonk - brązowy medalista igrzysk olimpijskich w Londynie w podnoszeniu ciężarów.

Rację ma prof. Witold Kieżun:


Każda władza polityczna, każdy z wyłanianych przez nią rządów w wyniku demokratycznych wyborów jest od tego, by nie tylko dbać o stan zastany edukacji wraz z jej historią, tradycją i kulturą, ale także ją reformować, zmieniać, nie tylko dostrajać do zmieniających się warunków życia w globalnym świecie, ale działać przewidująco i wyprzedzająco, by edukowane dzisiaj młode pokolenia były przygotowane do życia w przyszłości.

Niestety, najłatwiej jest mówić, że przyszłość jest nieoczywista, nieprzewidywalna, niedookreślona, a zatem trzeba kurczowo trzymać się władzy, by utrwalając i lekko „pudrując” polskie szkolnictwo odpowiadać na populistycznie rozbudzane i podgrzewane potrzeby społeczne, które niewiele mają wspólnego z edukacją w jej ścisłym tego słowa znaczeniu. Edukować bowiem to podnosić stan czyjegoś rozwoju na coraz wyższe poziomy, wspomagać, wzmacniać potencjał rozwojowy człowieka bez względu na jego wiek, płeć, wyznanie, stopień sprawności, zdrowia itp. Przemocą bowiem jest wszystko to, co uniemożliwia czy ogranicza potencjalny rozwój osoby.

(źródło memów: - facebook_1416766679689_resized.jpg; facebook_1405681401952.jpg; facebook_1405681401952.jpg)



24 listopada 2014

Filolodzy angielscy w Rzeszowie mają już dość "turystyki habilitacyjnej" na Słowację


Otrzymałem List Otwarty pracowników Instytutu Filologii Angielskiej Uniwersytetu Rzeszowskiego, który został przez nich skierowany nie tylko do JM Rektora, ale także do Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego dr hab. Marcin Grygiel pisze do Pani minister co następuje:

Do Pani Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego
prof. dr hab. Leny Kolarskiej-Bobińskiej


Szanowna Pani Minister,

W związku z zamieszaniem, jakie powstało w Instytucie Filologii Angielskiej, w którym jestem zatrudniony na etacie profesora nadzwyczajnego, zwracam się do Pani Minister o wyjaśnienia związane z rozwojem adiunktów, którzy dążą do usamodzielnienia się i otrzymania stopnia doktora habilitowanego. Jak pokazują załączone dokumenty w naszej jednostce zachęca się pracowników do zdobywania tytułu „docenta” na Słowacji i szerokiej współpracy z uczelnią w Koszycach. Na zebraniach i w wysyłanych mailach pokazuje się wyższość procedury słowackiej – jej przejrzystość i brak uznaniowości. Już trzech pracowników IFA posiada tytuły naukowe uzyskany na Słowacji, a inne osoby są w trakcie procedury lub do niej się przymierzają.

Po przeprowadzeniu procedury na Słowacji, gdzie wymagana jest tylko jedna monografia – z doktoratu – i recenzentów powołuje wyłącznie rada wydziału, osoby takie u nas w ciągu paru miesięcy zostają profesorami, dyrektorami i dziekanami. Ponieważ istnieje szereg kontrowersji, artykuły prasowe mówią nawet o „turystyce habilitacyjnej”, bardzo prosiłbym o przyjrzenie się sprawie bliżej i udzielenie jasnej wykładni z uwzględnieniem istniejącej sytuacji w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Rzeszowskiego, czy takie osoby uzyskują te same prawa co osoby otrzymujące stopień doktora habilitowanego według polskiej procedury.

Jeśli ta procedura jest właściwa, powinna obowiązywać w całej Polsce, tak jak powszechna stała się w IFA. W szczególności prosiłbym o odniesienie się do cytatu z listu pani dr hab. prof. UR Lucyny Falkiewicz Wille: „Tym sposobem rodzi się pokolenie „samodzielnych” pracowników nauki, nieznanych w innych ośrodkach polskich i nieposiadających żadnych możliwości promowania w przyszłości młodej kadry. Są to działania osłabiające i tak już słabą pozycję rzeszowskiej anglistyki, gdzie pracowników utwierdza się w przekonaniu, że ich byt zależy od kadry słowackiej i dobrej woli Dyrektora.” Rozumiem, że troską Ministerstwa jest dbałość o jakość nauki polskiej, a Rzeszów to część Polski.

W załączeniu przesyłam pełną treść otwartego listu pani dr hab. prof. UR Lucyny Falkiewicz-Wille do Rektora UR, który opisuje tę sprawę i wydruk jej maila do pracowników w Rzeszowie, Polsce i na świecie. Z wyrazami szacunku



Jak tak dalej pójdzie i ministerstwo będzie nadal opóźniać konieczne i ostateczne rozwiązanie wskazanego w liście problemu, to będziemy mieli w kraju "inflację" samodzielnych pracowników naukowych, wśród których część najzwyczajniej w świecie "załatwia" sobie dyplom docenta przy żenująco niskich wymogach w tym zakresie w niektórych jednostkach słowackich uniwersytetów. Już rok temu sprawa miała być rozwiązana. Niestety, operujący w resorcie nauki i szkolnictwa wyższego "tajny lobbysta" sprawia, że przedłuża się i odracza przerwanie tego procederu, na który zwracały już uwagę trzy komitety naukowe Polskiej Akademii Nauk, Prezydium Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów czy władze Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego.

Nie publikuję tu listu pani prof. UR dr hab. Lucyny Falkiewicz-Wille, gdyż zawiera on szereg, bardzo poważnych zarzutów, jakie są w nim kierowane pod adresem władz Instytutu Filologii Angielskiej, i nie tylko. Nie chodzi tu o ujawnianie problemów tej jednostki. Jak wynika z jego treści, są one tożsame z tymi, jakich doświadczają pracownicy naukowi innych uniwersytetów, akademii, instytutów, katedr czy zakładów, w których zatrudnia się osoby ze słowackimi dyplomami. Problem nie leży w wiarygodności tych dyplomów, gdyż tego nikt nie powinien w Polsce podważać, tylko w fakcie, że niektórzy z habilitujących się na Słowacji nie tylko że nie mają żadnego dorobku naukowego, ale i nie tworzą go po uzyskaniu tamtejszej docentury. Potwierdza to zatem zarzut o "załatwieniu" sobie dyplomu, który staje się okazją do nieetycznego konsumowania akademickich przywilejów w naszym kraju.

Jeżeli ktoś jest zainteresowany poziomem habilitacji na Słowacji, to może pojechać do Nitry, by naocznie i nausznie przekonać się o tym na miejscu. Jak bowiem informują władze Wydziału Pedagogicznego UKF, wkrótce odbędzie się obrona pracy habilitacyjnej (nieopublikowanej) wraz z wykładem habilitacyjnym nauczyciela akademickiego z Polski. Trzymamy kciuki za powodzenie:

1) Dekan Pedagogickej fakulty Univerzity Konštantína Filozofa v Nitre oznamuje, že dňa 5. 12. 2014 sa v zasadacej miestnosti dekana PF UKF v Nitre, Dražovská cesta 4, uskutoční:

o 12.30 h habilitačná prednáška dr Krzysztofa Poloka (Wydział Humanistyczno-Społeczny, Akademia Techniczno-Humanistyczna, Bielsko-Biala, Poľsko) v odbore 1.1.10 Odborová didaktika na tému „Rozbudowa leksykonu mentalnego ucznia, czyli pochwała konsekwencji i wiedzy“ a obhajoba habilitačnej práce „English as an international vehicle: a glottodidactic approach“.

Pan dr Krzysztof Polok jest adiunktem Wydziału Humanistyczno-Społecznego Akademii Techniczno-Humanistycznej w Bielsku-Białej i tłumaczem przysięgłym o tematyce prawniczej i medycznej. Doktoryzował się z językoznawstwa. Ubiega się o habilitację nie z pedagogiki, gdyż nie jest pedagogiem, ale z kierunku kształcenia, który jest oznaczony na Słowacji jako dyscyplina metodyczna nr 1.1.10. - metodyka nauczania języka obcego. O tym, co sądzą o jego dydaktycznych umiejętnościach, możemy przeczytać w Internecie. Opinie nie są ani reprezentatywne, ani wyczerpujące, a jakich mamy studentów, każdy akademik wie. Chciałem Państwu przybliżyć publikacje kandydata na docenta, ale w kraju takowych nie znalazłem. Inna rzecz, że nie wszystko musi być w Internecie.

23 listopada 2014

MEN o piątej kadencji Prezesa ZNP bez zachwytu, ale za to z błędem ortograficznym



Należą się gratulacje Sławomirowi Broniarzowi, że w dn. 21 listopada 2014 r. w trakcie 41. Krajowego Zjazdu Delegatów Związku Nauczycielstwa Polskiego po raz piąty został wybrany przez delegatów najliczniejszego nauczycielskiego związku zawodowego na funkcję prezesa. Jest to niewątpliwie pochodną jego dość twardej walki o prawa nauczycieli, ich status i rządowe gwarancje na rzecz jak najlepszych warunków pracy. Nie jestem członkiem związku, nie brałem udziału w Zjeździe, zatem nie znam przebiegu obrad i dyskusji. Wkrótce zapewne pojawią się pierwsze relacje z tego posiedzenia.

Wzięła w nim udział ministra edukacji Joanna Kluzik - Rostkowska, która - jak podaje Biuro Propagandowe MEN (Departament Informacji i Promocji MEN) stwierdziła: -W swoich decyzjach zawsze kieruję się dobrem dziecka . No cóż, to zdumiewające, że pani minister ma tak dobre samopoczucie i przekonanie na powyższy temat, skoro podejmowała decyzje akurat zaprzeczające tej tezie. Czyżby nie dostrzegała krytyki władzy czy może poziom lekceważenia opinii publicznej jest już tak duży, że nieuświadamiany? Czy warto wmawiać społeczeństwu pogląd, który jest sprzeczny z działaniem resortu i ministry (także K. Hall i K. Szumilas), bo przecież nie trzeba przypominać, jak silny był sprzeciw rodziców sześciolatków, a narasta w środowisku nauczycielskim opór przeciwko naruszaniu przez MEN ich pedagogicznej suwerenności? Może zatem to społeczeństwo się myli, specjaliści dokonują błędnych ocen? Czy może odpowiednie służby zapewniają panią minister o racji jej działań i decyzji?

No cóż, być może polityk-dziennikarz musi przyjmować taką postawę, skoro nie ma merytorycznych kompetencji do kierowania resortem edukacji. O ile na początku kadencji ministry J. Kluzik-Rostkowskiej można to było jeszcze tolerować z nadzieją, że jednak czegoś się douczy, o tyle już teraz nie ulega wątpliwości, że przyjęła strategię przetrwania do kolejnych wyborów. Na stronie MEN aż roi się od wycieczek ministry edukacji po kraju, od przedszkoli do szkół, od placówek doskonalenia po samorządy, byle tylko wzmocnić swoją obecnością kampanię wyborczą.

Polski system oświatowy tkwi bowiem w rozwiązaniach strukturalnych, które także ta formacja polityczna usilnie podtrzymuje przy życiu, by czerpać z tego profity kosztem dzieci, młodzieży kadr administracyjno-pedagogicznych. Kończymy 25-lecie wolności, które dowodzi głęboko zakorzenionego syndromu homo sovieticus w działaniach władz resortu edukacji. Władze resortu wymyślają coraz to nowe konkursy, by w ten sposób umacniać przekonanie o potrzebie swojego istnienia. Kto przystępuje do tych konkursów? Nieliczni. Większość nauczycieli ma już dość uczestniczenia w kolejnych akcjach, akcyjkach, programach i programikach. Niektórzy nie maj wyjścia, bowiem są do udziału w nich "zachęcani" przez wizytatorów rządowych kuratoriów oświaty.

Profesor Zbigniew Lewicki, amerykanista, trafnie wypowiada się na temat tak rozumianej "amerykanizacji" polskiej polityki, co można odnieść także do postaw czołowych w niej postaci, a takimi przecież są ministrowie rządu:

"Politycy są szczególnie zepsuci, bo w ogromnej większości to ludzie o średnich zdolnościach i wiedzy, którzy za pomocą układów, intryg, a nie kompetencji, dobijają się do wysokich stanowisk. Polityka przyciąga, bo to nie tylko pieniądze, ale i popularność, władza, pozycja, duma żony i mamusi...". (Nie każda korupcja jest zła. Rozmowa Mazurka, Rzeczpospolita 22-23 listopada 2014, s. P26)

Wystarczy zobaczyć, posłuchać, co, gdzie i jak mówi pani minister, by nie być zdumionym wyrazem twarzy jej słuchaczy i opinii, najczęściej wygłaszanych na korytarzach. Najlepiej świadczy o niechlujstwie i braku kompetencji to, że nawet na stronie internetowej MEN tekst zawiera błąd ortograficzny. Może jednak warto przyspieszyć druk kolejnej części kiczowatego EleMENtarza, to odpowiedzialny za treść wpisu pracownik douczy się jeszcze w tym roku? Podległy MEN Instytut Badań Edukacyjnych także informuje o rzekomym sukcesie polskich gimnazjalistów wskazując na swojej stronie: "Pobierz informację pracową docx, pdf" . Oj, tu też ktoś dostał pracę bez kwalifikacji, więc powinien dokształcić się zanim zmiażdży go prasa.

Można przeprowadzić odrębną konferencję na temat kompromitujących tę instytucję błędów. Mam jednak nadzieję, że specjaliści nauk pedagogicznych przyjrzą się wreszcie dokładniej temu, z jak dalece posuniętym fałszowaniem rzeczywistości w wyniku pseudonaukowej nadinterpretacji uzyskanych w toku badań danych mamy tu do czynienia.