29 stycznia 2014

Samorządowy interwencjonizm oświatowy

W Łodzi już trwa spór o to, że władze samorządowe tego miasta postanowiły określić limity klas (a zatem i przyjęć) do istniejących jeszcze liceów ogólnokształcących. Tego typu interwencjonizm jest niczym innym jak socjalistyczną praktyką polegającą na wtrącaniu się władz edukacji w neoliberalną politykę edukacyjną III RP. To, ilu absolwentów gimnazjów, często z okolicznych powiatów, będzie mogło ubiegać się o miejsce w wymarzonej dla siebie szkole, nie zależy przede wszystkim od jej pojemności architektonicznej (chociaż i ta jest - czy tego chcemy, czy nie - ogranicznikiem, bowiem budynki nie są z gumy balonowej), ale od decyzji organu prowadzącego. Ten bowiem określił sztywny limit oddziałów, jakie będą mogły być uruchomione dla przyszłych pierwszoklasistów-licealistów.

Tym samym młodzież już wie, że to nie ona rozstrzyga o tym, gdzie pragnęłaby się uczyć, ale podmioty zewnętrzne. W ten oto sposób powstał nowy ranking liceów, który w pewnym zakresie pokrywa się z rankingiem osiągnięć szkolnych uczniów oraz jedną skupiającą młodzież z egzystencjalnymi problemami. Mamy zatem "szkoły - łodzie flagowe", jak I, III, IV, XII, XIII, XXI XXIV, XXV, XXVIXXXI, XXXII, XXXIII i XLIV LO, w których dyrektorzy będą mieli prawo organizować nabór do maksymalnie pięciu oddziałów nowych klas pierwszych(a w latach ubiegłych było ich w niektórych liceach po sześć) oraz nową w rankingu grupę liceów. W nich będą mogły powstać co najwyżej po cztery takie klasy, po trzy, lub co gorsza - po dwie i .. tylko po jednej. Tak więc na obrzeżach tego przyzwolenia znajduje się np. XXXV LO - szkoła, która miała być już w stanie likwidacji z powodu zbyt małej liczby chętnych do uczenia się właśnie w niej.

Niektórym liceom przykręcono kurek dopływu, bo zmniejszono limit nowych oddziałów np. z sześciu do pięciu, pięciu do czterech, z czterech do trzech itd. Dyrektorzy jednych szkół średnich już protestują, co jest postrzegane jako oznaka braku solidarności z pozostałymi, którzy też chcieliby kształcić w kierowanych przez siebie placówkach, inni zaś cieszą się, że będą mieli chociaż jeden czy dwa oddziały. Będą mieli? Tak, ale na papierze, bo przecież władze samorządowe nie są w stanie pokierować "strumieniem" kandydatów do tych szkół, do których w ramach pierwszego wyboru zgłosi się zbyt mało kandydatów, by można było uruchomić chociaż jedną pierwszą klasę. Podobnie mogą być sfrustrowani dyrektorzy szkół o tzw. wysokim progu przyjęć, bowiem nie mogą wiedzieć, ilu tegorocznych absolwentów gimnazjów znajdzie się w grupie najwyższych aspiracji i osiągnięć, by ów próg pokonać. Być może będą tworzyć listy rezerwowe, by przyjmować "z łapanki", byle tylko mieć wypełniony limit planowanych oddziałów.

Tak oto szkoły ponadgimnazjalne wchodzą coraz silniej w strategię rywalizacji antagonistycznej, która jest "grą o sumie zerowej", to znaczy, że zysk jednej szkoły jest równoznaczny ze stratą innych szkół. Bunt dyrektorów i rad pedagogicznych jednych liceów z powodu obiecania im w ubiegłym roku zwiększenia limitu oddziałów dla klas pierwszych (a tej obietnicy nie dotrzymano), jest niczym innym, jak z jednej strony próbą wyeliminowania konkurencji za pomocą interwencjonizmu samorządowego, a z drugiej ich ukrytego włączania się w lokalne rozgrywki przedwyborcze, by pomóc lewicy wykosić prawicę, czy na odwrót. Być może zatem nie o dobro uczniów tu chodzi, ani o dobro etyczne (słowność władzy), tylko o wzmocnienie własnego bezpieczeństwa zatrudnienia w zawodzie lub dostanie się do władz samorządowych nowej kadencji. Jak inni będą mieli mniej uczniów, to trudno, niech martwi się przyszła władza o to, co zrobić z nauczycielami i pustoszejącymi budynkami, które trzeba utrzymywać z pieniędzy podatników, płacić za media, utrzymywać kadry administracyjne i nauczycielskie itp., bez względu na to, czy uczniów jest 100 czy 450, albo zaledwie 60.

Do rywalizacji koszącej przeciwnika (wszystko jedno, czy jest nim samorządowa władza, czy kadry innych liceów) wprowadza się argumenty, które de facto nie mają przecież nic wspólnego z wolnościowym prawem młodzieży do wyboru tej a nie innej szkoły. Jak w jednej zabraknie miejsc, to przeniosą się do innej, tylko czy aby dlatego, że rzeczywiście wymarzyli sobie w niej edukację czy - jak sądzą niektórzy nauczyciele - powaliła ich siła i zakres sukcesów, jakie obcy im już uczący się w danej szkole licealiści uzyskali w konkursach czy olimpiadach. Apetyty zresztą rosną w miarę "ględzenia", bo nauczyciele zagrożonego w ub. roku likwidacją liceum, do której nie doszło tylko i wyłącznie w wyniku błędu (a może celowo popełnionego) przez jednego z urzędników Wydziału Edukacji, już podnoszą alarm, że są niesłusznie dyskryminowani prawem do uruchomienia zaledwie jednego oddziału. W ubiegłym roku nie mieli chętnych nawet do jednego, więc skąd są przekonani, że w tym roku będą do nich waliły tłumy pasjonatów uczenia się właśnie w tym, a nie innym LO?

Być może magistrat dobrze oszacował spodziewaną liczbę kandydatów do liceów ogólnokształcących, uwzględniając nie tylko niż demograficzny (w tym roku będzie o ok. 500 kandydatów mniej w stosunku do ubiegłorocznej liczby kończących gimnazja), ale także swoistego rodzaju renesans zainteresowania szkołami technicznymi, zawodowymi czy ruchy migracyjne rodzin z dziećmi w tym wieku. Kto wie, czy interesy gimnazjalistów nie pokrzyżują nawet tak ambitnych planów w zakresie przygotowanej liczby nowych oddziałów? Łódź ulega z każdym rokiem wyludnieniu, gdyż coraz więcej młodych osób wyjeżdża albo do innych miast, albo z rodzicami do innych krajów (za chlebem). Kto jest to w stanie przewidzieć, by po wiosennej rekrutacji zaapelować do kandydatów do samorządów o... zmianę w następnym roku szkolnym poziomu samorządowego interwencjonizmu? Do jesieni będą "gruszki na wierzbie", a po wyborach zacznie się twarda konieczność przygotowywania kolejnych budynków liceów do likwidacji.

A poza tym społeczeństwo zgodziło się na władze polityczne, które promują dominację rynku, interesów gospodarki i przedsiębiorców kosztem (wy-)kształcenia młodych pokoleń. Jeśli minister edukacji w submisji wobec ministra finansów przykręca samorządom kurek z dotacją celową na oświatę, bo władza musi utrzymywać infrastrukturę edukacyjną i realizować konstytucyjne prawo dzieci do publicznej oświaty, ale jak najmniejszym kosztem, to i samorządy zaczynają stosować taktykę godzenia wielu interesów lokalnych.

A może zaniechać interwencjonizmu, jakichkolwiek regulacji formalnych i niech się dzieje wola Nieba. Do którego liceum przyjdą nowi kandydaci, to się ostanie, a może nawet zorganizuje kształcenie na trzy zmiany, byle tylko upchnąć jak najwięcej, a do którego liceum nie przyjdą, to ... też się ostatnie. Populistyczna polityka jest w tym roku w cenie. A kto zapłaci rachunki? ONI.

28 stycznia 2014

Narodowy skandal w planowanym w 2014 r. rozwoju czytelnictwa?

Juliusz Wasilewski pisze pod powyższym tytułem w najnowszym numerze "Biblioteka w Szkole" o tym, jak to nasi politycy postanowili realizować Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa w 2014 r. bez udziału dzieci, młodzieży, szkół i bibliotek szkolnych. Toż to sama esencja teflonowego rządu. Jak trafnie pisze o tym autor felietonu, mamy tu do czynienia z narodowym skandalem w związku z przyjętym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego planem powyższego anty-rozwoju.

Tego pisma władze MEN nie prenumerują, więc trudno się dziwić, że nie wiedzą, co dzieje się za miedzą, ale i nie muszą, bo w Polsce edukacja została rozparcelowana do różnych resortów, które - zgodnie z ponawianym postulatem polityków i ich idoli - nie przejawiają żadnej współpracy w sprawach fundamentalnych dla wspierania rozwoju młodych pokoleń.

Bibliotekarze szkolni rozpoczęli zbieranie danych, ile pieniędzy przeznacza się z budżetu na zakupy książek, ile sami "organizujemy" darów, a także, jak stare są nasze księgozbiory. Otóż największe kwoty w ramach w/w Programu zostaną przeznaczone na... poprawę infrastruktury bibliotek publicznych (30 mln) i zakup nowości wydawniczych wraz z multimediami dla tej sieci (ok. 23 mln), zaś rynek wydawniczy dostanie dofinansowanie rzędu 7 ml. zł na książki i czasopisma kulturalne.

Proszę sobie wyobrazić, że aż 7 mln zł zostanie wydatkowane na... PROPAGANDĘ, w ramach której będzie się informować społeczeństwo o tym, że ... Program Rozwoju Czytelnictwa jest realizowany i że powinno się czytać! Program nie przewiduje żadnych działań adresowanych bezpośrednio do dzieci i młodzieży, nie przewiduje także pomocy finansowej na zakup nowości wydawniczych dla bibliotek szkolnych (sic!), które nawet nie mogą się ubiegać o takie dotacje. Czyżby w sposób ukryty postanowiono kontynuować ubiegłoroczną akcję likwidowania bibliotek szkolnych? Cóż to, panie Ministrze, społeczeństwo nie widzi, to można to czynić? A gdzież nasi Związkowcy z ZNP, gdzie ministra edukacji? Na nartach w Dolomitach? Co robią posłowie w Sejmie, którzy w dobie kampanii do Europarlamentu będą głosić dobro i troskę o polskie dzieci, o ich wykształcenie?

Czyżby programy rządowe były tworzone pod prywatne spółki, które zarabiają pod szczytnymi hasłami? Kto nimi zarządza? Kto wygrywa przetargi? Wiadomo - beneficjentami nie są dzieci i młodzież. Władza sobie prenumeruje czasopisma i literaturę, więc zatroszczyła się o siebie, o czym pisałem już kilka dni temu. Tak samo jest w pozostałych resortach?

27 stycznia 2014

Światowej sławy socjolog ... z przypadku









Peter L. Berger (amerykański socjolog austriackiego pochodzenia) wydał autobiografię, która jest znakomitą analizą jego drogi do socjologii, do własnej pozycji w tej nauce, ale i w tle także historią dyscypliny naukowej. Dzisiaj należy do jednego z najczęściej cytowanych naukowców w świecie, toteż zapoznanie się z historią jego życia, która zaczyna się tak naprawdę wraz z jego dorosłością pozwala zrozumieć uwarunkowania przebiegu kariery naukowej socjologa. Opowiada on o sobie z całkowitym pominięciem wieku dziecięcego. Odsłania przy tym bardzo konsekwentnie rolę przypadku i umiejętności jego wykorzystania dla własnego rozwoju.

Czytając Bergera przypomniał mi się esej filozoficzny prof. Bogusława Wolniewicza "O idei losu", w której wyróżnił on dwie prostsze idee składowe ludzkiego losu: przeznaczenie (gr. mojra, to, co los nam „przydzielił”) i przypadek (gr. tyche – czyli to, co się nam przytrafia). Los człowieka jest wypadkową tych dwojga. Ktoś odpowie: „Przecież można coś robić!”. Owszem, czasami można. Jednakże to, czy gdzieś można, samo już jest wyrokiem losu, który akurat tutaj zostawił nam jakąś furtkę. (B. Wolniewicz, O Polsce i życiu, 2011, s. 19)

Otóż tak stało się w życiu Petera L. Bergera, którego do napisania historii własnego życia, związanej z początkami rodzenia się jego ścieżki rozwoju i sukcesów w naukach społecznych (a może bardziej nawet w naukach humanistycznych), skłonił zupełny przypadek. Od niego zaczyna zresztą wstęp do autobiografii pt. Adventures of an Accidental Sociologist: How to Explain the World without Becoming a Bore” (2011). Trafiłem na tę książkę w tłumaczeniu na język czeski, bowiem socjologia w tym kraju stoi rzeczywiście na światowym poziomie. W Pradze wydaje się znakomite, rodzime oraz zagraniczne rozprawy i studia badawcze z nauk społecznych i humanistycznych. Te zaś monitoruję i czytam od lat.

Peter L. Berger – jak wspomina w słowie wstępnym – został zaproszony w 2009 r. z wykładem do Budapesztu na Uniwersytet Środkowoeuropejski. Kiedy zapytał organizatorów, o czym miałby mówić, usłyszał, że wszystko jedno, że to zależy od niego. Innymi słowy, niech powie cokolwiek jako ozdoba wielkiej konferencji. Dodali jednak, że nie mieliby nic przeciwko temu, gdyby ten wykład miał charakter „ego-historii”. Pomyślał, że prawdopodobnie pod tym określeniem kryje się oczekiwanie przedstawienia jakiegoś autobiograficznego wątku z jego życia. Tak też uczynił, by sprawić tym nie tylko sobie przyjemność, ale i słuchaczom. Po powrocie z Węgier przystąpił do opisania naukowego życia.

Zacytuję zatem z wstępu odpowiedni akapit, zachęcając państwa do przeczytania książki w oryginale, bo po czesku pewnie niewielu będzie miało taką możliwość:

W tym samym roku, latem miałem rozmowę w Wiedniu z córką mojego przyjaciela. Właśnie zaczęła uniwersyteckie studia na socjologii i była nimi rozczarowana. Przeczytała moją starą książkę „Zaproszenie do socjologii”, toteż oczekiwała poruszających intelektualnie doznań. Zamiast tego strasznie się nudziła. Nie wiem, jakiego rodzaju socjologię wykładano w tamtym czasie na Uniwersytecie Wiedeńskim (kiedy przybyłem po latach do swojego rodzinnego miasta, miałem ważniejsze sprawy do załatwienia, niż kontrolowanie stanu rozwoju austriackiej socjologii). Skoro jednak są tam programy kształcenia, jak w całej Europie czy w Ameryce, to wcale nie byłem zaskoczony, że ta bystra młoda kobieta był znudzona studiami. O socjologii krąży mało dowcipów. Ale jeden z nich wydaje się odpowiadającym tej sytuacji:

Doktor oznajmia pacjentowi, że pozostał mu prawdopodobnie już tylko rok życia. Kiedy chory uporał się z tą dramatyczną diagnozą, pyta go, co by mu doradził.
- Ożeńcie się z socjolożką i przeprowadźcie się do Północnej Dakoty – poradził doktor.
- A to mnie wyleczy?
- Nie, ale ten rok wyda się Panu dzięki temu o wiele dłuższy.
(Dobrodružství náhodného sociologa. Jak vysvětlit svět, a přitom nenudit, tłum. tytułu: Przygody przypadkowego socjologa. Jak wyjaśniać świat a przy tym nie nudzić, Praga 2012, s.5


Ciekawe, czy krążą w Polsce dowcipy o socjologach, pedagogach czy psychologach?

26 stycznia 2014

Nie jest łatwo być tłumaczem języka migowego

Czynna zawodowo pedagog jako asystentka osoby niepełnosprawnej prosi o poradę na temat języka migowego i tłumacza języka migowego. Interesuje ją, jak to wygląda w Polsce pod względem prawnym. Ona sama ukończyła wiele kursów ale nie jest pewna czy ma uprawnienia do bycia tłumaczem języka migowego.

W rejestrze tłumaczy tego języka w jednym z urzędów wojewódzkich po zgłoszeniu się, widnieje jako tłumacz języka migowego, natomiast wg Polskiego Związku Głuchych, by ukończyć tłumacza T1, lub T2 powinna mieć ukończone kursy KSS1, KSS2, KSS3. Oczywiście, te kursy już ukończyła i ma także dodatkowo zdany egzamin w Państwowym Związku Głuchych w Warszawie. Ten ostatni egzamin składa się z trzech części, a jego koszty wynoszą około 500 zł i jest on odnawialny co 4 lata. Oprócz tego PZG zastrzega sobie, że egzamin W1 (na wykładowcę) mogą zdawać jedynie osoby niesłyszące, niedosłyszące lub osoby będące członkami PZG.

Nie jestem surdopedagogiem, toteż zwróciłem się do jednego z naszych najlepszych ekspertów, jakim jest prof. dr hab. Bogdan Szczepankowski, em. profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, autor wielu podręczników i rozpraw na temat języka migowego. Odpowiedź Profesora jest następująca:

Po pierwsze – jeśli chodzi o możliwość rejestracji na listach wojewodów – to każdy może się zarejestrować na podstawie oświadczenia, że zna język migowy. Tu praktycznie nie są potrzebne żadne dokumenty.

Po drugie – uprawnienia tłumacza z możliwością powoływania przez sądy na biegłego rzeczywiście uzyskuje się na podstawie świadectwa tłumacza wydawanego przez PZG i to drugiego stopnia (T2). Przepisy PZG w sprawie egzaminów są takie, jak pisze zainteresowana.

Po trzecie – uprawnienia wykładowcy języka migowego również wydaje PZG.

No i najważniejsze – Polska Rada Języka Migowego chce te sprawy uporządkować, m.in. znieść monopol PZG na nadawanie uprawnień w postaci certyfikatów T1, T2, W1 i W2. Prace trwają i w tym roku sprawa się rozstrzygnie, ale te certyfikaty nie mają jakiejś magicznej mocy i tylko certyfikat T2 upoważnia do zgłoszenia się jako tłumacz do sądu. Bardzo wiele osób w Polsce prowadzi np. kursy języka migowego bez jakichkolwiek dyplomów (to też jest przedmiotem działania Rady). Rada zajmie się także weryfikacją osób na listach wojewodów, bowiem wiadomo już, że są tam zgłoszone osoby, które zbyt słabo znają język migowy.

Wreszcie uwaga osobista Profesora – aby być tłumaczem języka migowego nie wystarczy ukończyć trzy kursy KSS. Potrzeba autentycznie o wiele więcej wiedzy i umiejętności. Niech owa Pani usiądzie przed telewizorem np. w czasie wiadomości i spróbuje tłumaczyć a vista. Jeśli jej się to uda to oznacza, że potrafi, jeśli nie, to przynajmniej przekona się ile mniej więcej jeszcze jej brakuje.


Sądzę, że tego typu wyjaśnienia przydadzą się nie tylko studiującym pedagogikę specjalną, ale i być może zainteresowanym uzyskaniem nie tyle certyfikatu, ile odpowiednich umiejętności.

25 stycznia 2014

(Eks-)misja w Polskiej Akademii Nauk












stoi w wyraźnej sprzeczności z jej statutowymi celami. Nie po to została powołana do życia Akademia, by niektórzy z jej członków prowadzili zajęcia dydaktyczne czy pozwalali chałturzyć pod jej szyldem OBCYM, ponoć znanym blogerom (?), nie respektując obowiązujących w tym kraju norm. To żałosne, jak obchodzono prawo w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN, w którym powołano kierunek studiów podyplomowych pt. social media głownie po to, by kasę zarabiali ludzie spoza PAN. Dla własnego socialu wyprzedano dobre imię PAN, na której nie zostawia się w prasie suchej nitki. No cóż, powinienem zapytać, czy decyzja o uruchomieniu takich studiów uzyskała akceptację władz PAN i czy w tej sprawie było głosowanie zgromadzenia? Może wypowie się na ten temat jakiś radca prawny?

Nadzór nad jednostkami statutowymi PAN okazał się słaby. Jak wynika z doświadczeń członków Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN władze Akademii władze nie mają czasu na ustosunkowanie się do kluczowych kwestii przekazywanych przez profesorów postulatów. Można to zrozumieć, bo ten komitet ma społeczny charakter, a obowiązków władze mają wiele. Doświadczaliśmy jednak w ub. roku uporczywych działań nadzorczych tylko dlatego, że nasi eksperci ośmielili się skrytykować projekt nowelizowanej ustawy o systemie oświaty. Troska o ochronę b. ministry edukacji była dla niektórych ważniejsza, niż to, co miało miejsce w statutowej strukturze tej instytucji. Właśnie na to zwracali w ostatnich dniach uwagę niektórzy członkowie naszego Komitetu. No cóż, nie było niepokoju o to, że oddano prywatnej firmie prowadzenie studiów podyplomowych w outsourcing, które skutkują naruszeniem wizerunku PAN. A przecież: Misją Akademii jest wszechstronna działalność na rzecz rozwoju nauki, służąca społeczeństwu i wzbogacaniu kultury narodowej, prowadzona z zachowaniem najwyższych standardów jakości badań i norm etycznych.

Studenci płacili 6 tys. zł za dwusemestralne studia, na których zajęcia prowadzili ... "znani blogerzy". A może to byli znani blagierzy, skoro tak mówi o jakości kształcenia pod szyldem PAN jedna ze słuchaczek - "Kiedy któryś wykładowca się nie spodobał, słuchacze zgłosili zastrzeżenia do organizatorów. Prowadzącego zmieniono. Z czasem jakość zajęć zaczęła się pogarszać. Niektóre z nich odwoływano w ostatniej chwili. – Kiedy skończyło się pierwsze półrocze, instytut przestał się z nami w ogóle kontaktować. Nie wyznaczono nowych terminów zjazdów – mówi inna słuchaczka, Karolina Szymczak."

Dopiero po roku i dochodzących do władz opinii o skandalicznych studiach w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN wprowadzono zmianę dyrektora, który na podstawie audytu zawiesił studia, gdyż te były prowadzone w nielegalny sposób. Każdy, dobrze wykształcony socjolog, ale i pedagog społeczny wie, że nie da się ukryć tak radykalnej rozbieżności między funkcjami założonymi instytucji czy środowiska edukacyjnego a ich funkcją rzeczywistą. Na dodatek okazało się, że zawarta z firmą umowa była niekorzystna dla PAN, a zatem sprawa trafiła do prokuratury. I to wszystko w roku wyborczym, który zapowiada się gorąco.

A może to idzie nowe... , czyli platformerska epidemia wykorzystywania publicznych instytucji do realizowania prywatnego biznesu? Czyż nie o to chodziło ministerstwu, by z jednej strony zdusić placówki publiczne niskimi dotacjami na ich funkcjonowanie (PAN musiała w ub. roku kilkakrotnie nowelizować swój budżet, tak jest on niski), by z drugiej strony wykorzystywać je do celów komercyjnych przez wyszkolonych w tym neoliberałów? W jakiejś mierze potwierdziła ten stan rzeczy wiceprezes PAN prof. Mirosława Marody wyjaśniając prasie, że - "ta sytuacja to efekt przeregulowania prawno-biurokratycznego połączonego z naciskiem na komercjalizację nauki."

Oto Łódź została nagrodzona za liczne projekty właśnie z branży outsourcingu. Firmy z tego miasta zrealizowały 15 projektów w branży outsourcingowej, za co miasto zostało uhonorowane prestiżową nagrodą w kategorii City Outsourcing Star. To może PAN-owski instytut też chciał być STAR w akademickiej przestrzeni? Może należałoby dać specjalną nagrodę Science Outsourcing Star odpowiedzialnym za te studia?

24 stycznia 2014

Co czyta się w Ministerstwie Edukacji Narodowej?
















Ciekaw byłem, co czyta się w MEN na koszt obywateli, z jakich źródeł czerpie swoją wiedzę o świecie oświatowym klasa urzędnicza w tym resorcie?

Wystarczy zajrzeć do zamówienia publicznego na dostarczenie określonych tytułów prasowych, by przekonać się, z czego wynika tak wysoki poziom alfabetyzmu funkcjonalnego kadr oświatowych. Oto bowiem zamówiono na ten rok kilkadziesiąt pism, które sam sklasyfikowałem według ich tytułów i założonych funkcji:

I. Dla potrzeb administracyjnych:
Archiwista Polski (to rozumiem, bo w końcu urzędnik musi wiedzieć, jak archiwizować dane), Atest (ciekawe, co zamierza się atestować, chyba wyposażenie klas dla pierwszoklasistów?); Błyskawica-Informacja miesięczna o stawkach robocizny oraz o cenach wybranych robót, materiałów i sprzętu (to jest potrzebne, jak wymienia się dywany w gabinetach władzy, żyrandole itp.); Biuletyn cen asortymentów robót; Biuletyn cen modernizacji i remontów; Biuletyn cen robót elektrycznych; Biuletyn cen robót instalacyjnych; Finanse Publiczne; Monitor Zamówień Publicznych; Przetargi Publiczne; Rachunkowość budżetowa; Serwis Płatnika ZUS; Serwis PP - Prawno Pracowniczy; Zamówienia Publiczne – DORADCA; Ubezpieczenia i Prawo Pracy; Biuletyn cen robót remontowo-budowlanych oraz zabytkowych; Biuletyn cen robót naziemnych i inżynieryjnych (te pisma urzędnicy muszą czytać, żeby kontrolować wymianę mebli, tapet, nieustanne remonty gmachu w al. Szucha 25 i ośrodkach szkoleniowych itp.); Informacja o cenach materiałów budowlanych; Informacja o cenach materiałów elektrycznych; Informacja o cenach materiałów instalacyjnych; Informacja o stawkach robocizny kosztorysowej oraz o cenach pracy sprzętu budowlanego; Murator (Może któryś z ministrów lub dyrektorów departamentów buduje sobie willę i musi się douczyć?);

- It w Administracji (to zapewne poligon doświadczalny dla cyfrowej szkoły); Państwo i prawo; Personel i Zarządzanie;

- Forum zamawiających i wykonawców; Ochrona mienia i informacji; Strażak; Przegląd Pożarniczy (to chyba przekazuje się b. premierowi Pawlakowi via wiceminister PSL); Brie;

II. Dla potrzeb departamentów edukacyjnych: : Bliżej Przedszkola, Doradca Dyrektora Szkoły, Doradca Dyrektora Przedszkola, Doradca Zawodowy, Dyrektor Szkoły, Edufakty - Uczę nowocześnie (teraz rozumiem, dlaczego zrezygnowano z moich felietonów. Trudno, by władza płaciła za czasopismo, w którym jest krytykowana), Głos Nauczycielski (trzeba kontrolować, co kombinuje ZNP), Przegląd Oświatowy (trzeba kontrolować, co kombinuje „Solidarność”?) Głos Pedagogiczny (tu nie trzeba kombinować), Nowe media, Problemy Opiekuńczo-Wychowawcze, Spotkanie z zabytkami (miłośnik historii?)

III. Dla potrzeb gabinetu politycznego ministry, a może i jej samej: Do Rzeczy; Dziennik Gazeta Prawna; Dziennik Trybuna; Europejski Przegląd Sądowy; Fakt (ciekawe, kto to czyta?); Forbes (trzeba wiedzieć, jak się zaprezentować na salonach); Forum (jak nie zna się języków obcych, to czyta się przekłady prasowej "kaszanki"); Gazeta Polska (a nóż coś napiszą o rodowodach któregoś z urzędników czy ministrów); Gazeta Polska Codziennie (to z uwielbienia dla A Macierewicza); Nasz Dziennik (to z uwielbienia dla o. Tadeusza Rydzyka); Samorząd Terytorialny; Gazeta Samorządu i Administracji (by wiedzieć, czy kandydować do Sejmu czy jednak wcześniej do samorządu); Gazeta Wyborcza (jedyna, która zawsze chwali każdą władzę); Gość Niedzielny, Niedziela (gdyby trzeba było rozmawiać z Episkopatem); Media i Marketing (to jest konieczne, żeby wiedzieć, jak manipulować opinią publiczną i wprowadzać ją w błąd), Monitor Prawniczy (słusznie, trzeba wiedzieć, czy został już opublikowany kolejny bubel prawny); Newsweek; Przegląd; Przegląd Legislacyjny; Przegląd Obrony Cywilnej; Polityka; Polska; Press (dla rzecznika prasowego MEN), Przekrój; Puls Biznesu; Rzeczpospolita ; Super Express; Tygodnik Powszechny; Uważam Rze, W Sieci,; Wprost; Wspólnota.


Warto dostrzec proporcje między wyróżnionymi przeze mnie kategoriami czasopism, by zrozumieć, dlaczego Ministerstwo Edukacji Narodowej jest tak oświecone edukacyjnie, profesjonalnie i dlaczego musi wydawać kilkaset milionów Euro na diagnozowanie tego, o czym wszyscy nauczyciele i dyrektorzy szkół od dawna wiedzą? Jeśli ktoś pyta, czy w tym kraju skończył się socjalizm, to odpowiadam – NIE. Nadal władze, nie tylko tego resortu, kupują sobie z pieniędzy podatników prasę i czasopisma, które każdy z nich powinien prenumerować z własnej pensji, tak jak czynią to naukowcy, pracownicy kultury czy służby zdrowia. Ciekawe, według jakich kryteriów merytorycznych uzasadnione jest wydatkowanie x-tysięcy złotych na tego typu gadżety?


23 stycznia 2014

Pedagodzy pełnią kluczowe role w akademickim środowisku

Wczoraj dotarły do mnie dwie ważne wiadomości dla naszego środowiska: jedna z Zielonej Góry a druga z Warszawy. Ta pierwsza dotyczy nagłej zmiany na funkcji dziekana Wydziału Pedagogiki, Socjologii i Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Zielonogórskiego, którą w tej kadencji pełniła pani dr hab. Ewa Narkiewicz-Niedbalec, prof. UZ. Dotychczasowa Dziekan Wydziału jest socjolożką, która z dużą życzliwością i wsparciem dla pedagogów podejmowała inicjatywy lokalne i krajowe we współpracy z Komitetem Nauk Pedagogicznych PAN. Względy osobiste sprawiły, że zrezygnowała z funkcji, ale kieruję do Pani Profesor najserdeczniejsze życzenia, by w warunkach uwolnienia od stresujących powinności mogła odzyskać siły do dalszej pracy badawczej, dydaktycznej oraz interdyscyplinarnej współpracy naukowej.

Na Wydziale Pedagogiki, Socjologii i Nauk o Zdrowiu UZ musiały zostać przeprowadzone wybory dziekana, którym został dotychczasowy Prodziekan prof. UZ dr hab. Marek Furmanek. Nowy Dziekan jest pedagogiem, który w swoich badaniach zajmuje się edukacją medialną, technologiami kształcenia. Wspólnie z małżonką - prof. UZ dr hab. Wielisławą Osmańską-Furmanek, b. prorektor UZ został włączony przed kilku laty do mojego projektu związanego z przygotowaniem międzynarodowego podręcznika akademickiego "Pedagogika". W tomie 3 pt. "Subdyscypliny wiedzy pedagogicznej" znajduje się ich rozdział - PEDAGOGIKA MEDIÓW.


To właśnie dzięki zespołowi współpracowników obecnego Dziekana, a za zgodą JM Rektora UZ powstała na uczelnianej stronie domena Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, którą zarządza informacyjnie prof. UZ dr hab. Mirosław Kowalski - członek KNP PAN.

Życzę nowemu Dziekanowi kontynuacji prac związanych z dynamicznie rozwijającym się Wydziałem, który ma w swojej strukturze takie jednostki, jak: Instytut Socjologii, sześć Katedr: Katedrę Mediów i Technologii Informacyjnych, Katedrę Opieki, Terapii i Profilaktyki Społecznej, Katedrę Pedagogiki Społecznej, Katedrę Teorii i Filozofii Wychowania, Katedrę Wychowania Fizycznego, Katedrę Zdrowia Publicznego, pięć Zakładów: Zakład Animacji Kultury i Andragogiki, Zakład Edukacji Wczesnoszkolnej i Historii Wychowania, Zakład Metodologii Badań, Zakład Pedagogiki Szkolnej, Zakład Poradnictwa i Seksuologii oraz Pracownię Kształcenia Językowego.

Druga wiadomość pochodzi z Warszawy. Zostały bowiem ogłoszone wyniki wyborów członków, a następnie władz nowej kadencji Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, która jest organem przedstawicielskim nauki i szkolnictwa wyższego działającym w oparciu o ustawę Prawo o szkolnictwie wyższym. Ogromnie się cieszę, że w nowym składzie Rady znalazła się pedagog, profesor Dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu dr hab. Małgorzata Sekułowicz. Obecność w tak szacownym gronie w Komisji Kształcenia Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego jest ważna, bowiem do głównych zadań Rady należą m.in. dotyczące jakości procesu kształcenia w szkolnictwie wyższym:

• wyrażanie opinii i przedstawianie wniosków we wszystkich sprawach dotyczących szkolnictwa wyższego, nauki, kultury i oświaty

• opiniowanie projektów aktów prawnych dotyczących szkolnictwa wyższego oraz rozwoju nauki i innowacyjności

• wyrażanie opinii w sprawie standardów kształcenia dla kierunków studiów

• przedstawianie ministrowi propozycji dotyczących wzorcowych opisów efektów kształcenia dla poszczególnych kierunków studiów

• opiniowanie wniosków jednostek organizacyjnych szkół wyższych, instytutów naukowych PAN, instytutów badawczych o przyznanie uprawnień do nadawania stopni naukowych.

Pani prof. DSW - Małgorzata Sekułowicz jest absolwentką Uniwersytetu Wrocławskiego (1991). To w tej Uczelni zdobywała naukowe szlify, najpierw w latach 1991-1997 jako asystentka, a następnie (w latach 1997-2003) jako adiunkt w Instytucie Pedagogiki UWr. W 1997 r. obroniła rozprawę doktorską, którą przygotowała pod kierunkiem pana prof. dr. hab. Tadeusza Gałkowskiego . Temat tej dysertacji brzmiał: Matki dzieci niepełnosprawnych wobec problemów życiowych”. W roku 2005 na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie sfinalizowała przewód habilitacyjny, którego podstawą była monografia „Wypalenie zawodowe nauczycieli placówek specjalnych”. Od roku 2003 jest pracownikiem Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, gdzie do roku 2006 była adiunktem, a od roku 2006 profesorem uczelnianym. Pani M. Sekułowicz została wybrana wiceprzewodniczącą Komisji Kształcenia Rady Głównej. Gratuluję!