W Łodzi już trwa spór o to, że władze samorządowe tego miasta postanowiły określić limity klas (a zatem i przyjęć) do istniejących jeszcze liceów ogólnokształcących. Tego typu interwencjonizm jest niczym innym jak socjalistyczną praktyką polegającą na wtrącaniu się władz edukacji w neoliberalną politykę edukacyjną III RP. To, ilu absolwentów gimnazjów, często z okolicznych powiatów, będzie mogło ubiegać się o miejsce w wymarzonej dla siebie szkole, nie zależy przede wszystkim od jej pojemności architektonicznej (chociaż i ta jest - czy tego chcemy, czy nie - ogranicznikiem, bowiem budynki nie są z gumy balonowej), ale od decyzji organu prowadzącego. Ten bowiem określił sztywny limit oddziałów, jakie będą mogły być uruchomione dla przyszłych pierwszoklasistów-licealistów.
Tym samym młodzież już wie, że to nie ona rozstrzyga o tym, gdzie pragnęłaby się uczyć, ale podmioty zewnętrzne. W ten oto sposób powstał nowy ranking liceów, który w pewnym zakresie pokrywa się z rankingiem osiągnięć szkolnych uczniów oraz jedną skupiającą młodzież z egzystencjalnymi problemami. Mamy zatem "szkoły - łodzie flagowe", jak I, III, IV, XII, XIII, XXI XXIV, XXV, XXVIXXXI, XXXII, XXXIII i XLIV LO, w których dyrektorzy będą mieli prawo organizować nabór do maksymalnie pięciu oddziałów nowych klas pierwszych(a w latach ubiegłych było ich w niektórych liceach po sześć) oraz nową w rankingu grupę liceów. W nich będą mogły powstać co najwyżej po cztery takie klasy, po trzy, lub co gorsza - po dwie i .. tylko po jednej. Tak więc na obrzeżach tego przyzwolenia znajduje się np. XXXV LO - szkoła, która miała być już w stanie likwidacji z powodu zbyt małej liczby chętnych do uczenia się właśnie w niej.
Niektórym liceom przykręcono kurek dopływu, bo zmniejszono limit nowych oddziałów np. z sześciu do pięciu, pięciu do czterech, z czterech do trzech itd. Dyrektorzy jednych szkół średnich już protestują, co jest postrzegane jako oznaka braku solidarności z pozostałymi, którzy też chcieliby kształcić w kierowanych przez siebie placówkach, inni zaś cieszą się, że będą mieli chociaż jeden czy dwa oddziały. Będą mieli? Tak, ale na papierze, bo przecież władze samorządowe nie są w stanie pokierować "strumieniem" kandydatów do tych szkół, do których w ramach pierwszego wyboru zgłosi się zbyt mało kandydatów, by można było uruchomić chociaż jedną pierwszą klasę. Podobnie mogą być sfrustrowani dyrektorzy szkół o tzw. wysokim progu przyjęć, bowiem nie mogą wiedzieć, ilu tegorocznych absolwentów gimnazjów znajdzie się w grupie najwyższych aspiracji i osiągnięć, by ów próg pokonać. Być może będą tworzyć listy rezerwowe, by przyjmować "z łapanki", byle tylko mieć wypełniony limit planowanych oddziałów.
Tak oto szkoły ponadgimnazjalne wchodzą coraz silniej w strategię rywalizacji antagonistycznej, która jest "grą o sumie zerowej", to znaczy, że zysk jednej szkoły jest równoznaczny ze stratą innych szkół. Bunt dyrektorów i rad pedagogicznych jednych liceów z powodu obiecania im w ubiegłym roku zwiększenia limitu oddziałów dla klas pierwszych (a tej obietnicy nie dotrzymano), jest niczym innym, jak z jednej strony próbą wyeliminowania konkurencji za pomocą interwencjonizmu samorządowego, a z drugiej ich ukrytego włączania się w lokalne rozgrywki przedwyborcze, by pomóc lewicy wykosić prawicę, czy na odwrót. Być może zatem nie o dobro uczniów tu chodzi, ani o dobro etyczne (słowność władzy), tylko o wzmocnienie własnego bezpieczeństwa zatrudnienia w zawodzie lub dostanie się do władz samorządowych nowej kadencji. Jak inni będą mieli mniej uczniów, to trudno, niech martwi się przyszła władza o to, co zrobić z nauczycielami i pustoszejącymi budynkami, które trzeba utrzymywać z pieniędzy podatników, płacić za media, utrzymywać kadry administracyjne i nauczycielskie itp., bez względu na to, czy uczniów jest 100 czy 450, albo zaledwie 60.
Do rywalizacji koszącej przeciwnika (wszystko jedno, czy jest nim samorządowa władza, czy kadry innych liceów) wprowadza się argumenty, które de facto nie mają przecież nic wspólnego z wolnościowym prawem młodzieży do wyboru tej a nie innej szkoły. Jak w jednej zabraknie miejsc, to przeniosą się do innej, tylko czy aby dlatego, że rzeczywiście wymarzyli sobie w niej edukację czy - jak sądzą niektórzy nauczyciele - powaliła ich siła i zakres sukcesów, jakie obcy im już uczący się w danej szkole licealiści uzyskali w konkursach czy olimpiadach. Apetyty zresztą rosną w miarę "ględzenia", bo nauczyciele zagrożonego w ub. roku likwidacją liceum, do której nie doszło tylko i wyłącznie w wyniku błędu (a może celowo popełnionego) przez jednego z urzędników Wydziału Edukacji, już podnoszą alarm, że są niesłusznie dyskryminowani prawem do uruchomienia zaledwie jednego oddziału. W ubiegłym roku nie mieli chętnych nawet do jednego, więc skąd są przekonani, że w tym roku będą do nich waliły tłumy pasjonatów uczenia się właśnie w tym, a nie innym LO?
Być może magistrat dobrze oszacował spodziewaną liczbę kandydatów do liceów ogólnokształcących, uwzględniając nie tylko niż demograficzny (w tym roku będzie o ok. 500 kandydatów mniej w stosunku do ubiegłorocznej liczby kończących gimnazja), ale także swoistego rodzaju renesans zainteresowania szkołami technicznymi, zawodowymi czy ruchy migracyjne rodzin z dziećmi w tym wieku. Kto wie, czy interesy gimnazjalistów nie pokrzyżują nawet tak ambitnych planów w zakresie przygotowanej liczby nowych oddziałów? Łódź ulega z każdym rokiem wyludnieniu, gdyż coraz więcej młodych osób wyjeżdża albo do innych miast, albo z rodzicami do innych krajów (za chlebem). Kto jest to w stanie przewidzieć, by po wiosennej rekrutacji zaapelować do kandydatów do samorządów o... zmianę w następnym roku szkolnym poziomu samorządowego interwencjonizmu? Do jesieni będą "gruszki na wierzbie", a po wyborach zacznie się twarda konieczność przygotowywania kolejnych budynków liceów do likwidacji.
A poza tym społeczeństwo zgodziło się na władze polityczne, które promują dominację rynku, interesów gospodarki i przedsiębiorców kosztem (wy-)kształcenia młodych pokoleń. Jeśli minister edukacji w submisji wobec ministra finansów przykręca samorządom kurek z dotacją celową na oświatę, bo władza musi utrzymywać infrastrukturę edukacyjną i realizować konstytucyjne prawo dzieci do publicznej oświaty, ale jak najmniejszym kosztem, to i samorządy zaczynają stosować taktykę godzenia wielu interesów lokalnych.
A może zaniechać interwencjonizmu, jakichkolwiek regulacji formalnych i niech się dzieje wola Nieba. Do którego liceum przyjdą nowi kandydaci, to się ostanie, a może nawet zorganizuje kształcenie na trzy zmiany, byle tylko upchnąć jak najwięcej, a do którego liceum nie przyjdą, to ... też się ostatnie. Populistyczna polityka jest w tym roku w cenie. A kto zapłaci rachunki? ONI.