03 marca 2013
Promieniowanie ojcostwa w harcerskiej debacie w Łodzi
Było dla mnie wielkim zaskoczeniem uczynienie głównym tematem Złazu Organizacji Harcerzy ZHR w Łodzi problemu ojcostwa w wychowaniu dzieci i młodzieży. Rozmowa wspomnianych przeze mnie w poprzednim wpisie panelistów na temat roli ojca w wychowaniu zaczęła się od pytania: Czy ojcostwo przeżywa dzisiaj kryzys?
W moim przekonaniu nie, gdyż radykalnie zmieniła się - także w naszym społeczeństwie - rola mężczyzny w rodzinie. Mamy raczej do czynienia z nadaniem roli ojca zupełnie nowego wymiaru, będącego efektem przejmowania czy współpodejmowania przez niego zadań, które przez wieki były zarezerwowane tylko dla kobiet. Prawne regulacje wspierają mężczyzn w dopełnianiu swoją obecnością w domu jakości sprawowania opieki i wychowywania dzieci (np. urlop tacierzyński, możliwość opiekowania się chorym dzieckiem czy wspomagania niepełnosprawnego dziecka). Władze państwowe zachęcają do ojcostwa pokusami ulg podatkowych, jednorazową czy wielokrotną pomocą finansową, ale to nie użyteczność materialna roli powinna sprzyjać jej spełnianiu.
W dramacie "Promieniowanie ojcostwa" Karol Wojtyła mówi słowami dialogujących ze sobą bohaterów - Moniki i Adama: Ojciec i Dziecko ogarniają się wzajemnie za pośrednictwem słowa "moje". (...) Kiedy więc staję się ojcem, wówczas jestem zniewolony miłością. I ty, kiedy stajesz się dzieckiem, jesteś także zniewolona miłością. Równocześnie jestem przez miłość wyzwolony z wolności i ty także. (...) najboleśniejsza bowiem jest próżnia miłości: gdy się kocha, wówczas przez wolę twoją i moją przebiega jakby prąd, który jest wspólny. I stąd rodzi się pewność, a wolność na nowo poczyna się z tej pewności. I to jest właśnie miłość. Wówczas bez lęku myślę “moje”...".
Warto przyjmować dzieci takimi, jakimi są, cenić je za to, co osiągają oraz bezinteresownie obdarzać je uczuciem. Nie każde dziecko może rozwijać się w pełnej, szczęśliwej rodzinie. Dlatego tak ważna jest obecność w najbliższym środowisku tzw. ojców pomocniczych, zastępczych, tych, którzy podejmą się tej roli niejako przy okazji wykonywanej profesji (np. nauczyciele, trenerzy sportowi, duchowni, instruktorzy - animatorzy kulturalno-oświatowi itp.), lub też staną się nimi z wyboru dzieci poszukujących kontaktu z osobami tej samej płci (np. harcerscy funkcyjni - zastępowy, przyboczny, drużynowy czy szczepowy), by uczyć się bycia mężczyzną i dojrzewać do ojcostwa.
Zlot harcerski w Łodzi jest odpowiedzią tego środowiska na zachodzące także w Polsce zjawiska patologii i dysfunkcji rodzin, nieodpowiedzialną rolę polityków, którzy włączają się w proces niszczenia podstaw rodziny i wychowywania do życia w rodzinie. To prawda, że faktem społecznym jest pojawienie się różnych typów pozarodzinnych związków społecznych, które stanowią zachętę do ucieczki od odpowiedzialności za jakość życia poczętego w nich dziecka. Coraz więcej kobiet samotnie wychowuje swoje dzieci. Coraz więcej ojców nie poczuwa się do odpowiedzialności za rozwój i jakość życia swoich potomków. Rozpadanie się mniej lub bardziej trwałych więzi międzyludzkich nie może jednak usprawiedliwiać kolejnych zachęt ze strony polityków do powiększania się liczby dzieci osamotnionych w wyniku nieobecności w ich życiu ojca.
Wychowanie jest przede wszystkim dwustronnym odkrywaniem swojego człowieczeństwa i obdarzaniem się nim, by oboje mogli maksymalizować potencjał swojego humanum, by nie dochodziło w ich życiu do degeneracji. Trwający całe życie proces jest nieustannie aktualizowany w coraz dojrzalszym człowieczeństwie. Rolą ojca jest pobudzanie dzieci do wzrastania aż do pełni ich ludzkiego potencjału. Jak chłopiec ma dojrzewać do roli męskiej bez wzoru najbliższego mu mężczyzny? Jak ma wzrastać w swoim ojcostwie ten, który nie ma kontaktu z własnym synem czy córką?
Pięknie pisał o tym Jan Paweł II: Przykazanie: Czcij ojca twego i matkę twoją – nie dotyczy tylko dziecka, ale i jego rodziców, gdyż ich wzajemne relacje musza mieć symetryczny charakter. Tak ojciec, jak i matka też powinni czcić swoje dzieci, bowiem zasada czci jest zasadą afirmacji człowieka jako człowieka. Miłość do małżonki i do dzieci są naturalną drogą dla mężczyzny do zrozumienia i urzeczywistnienia swego ojcostwa. Miłość jest przeciwieństwem „używania” kogoś do czegoś. Mężczyzna powinien czuć się obdarzony macierzyństwem kobiety, swojej żony. Zwraca na to uwagę współczesna psychologia i pedagogika prenatalna. Od ojca zależy, czy i w jaki sposób uczestniczy w pierwszej fazie obdarzania człowieczeństwem, czy i jak angażuje swą męskość i swoje ojcostwo w macierzyństwo własnej żony.
Badania psychologiczne, które rekonstruował w jednej ze swoich prac pt. "Ojciec a rozwój dziecka" prof. Kazimierz Pospiszyl, odsłaniają skutki nieobecności ojca w domu albo obecności toksycznej. Brak ojca w domu ma negatywny wpływ na rozwój uczuć moralnych dziecka, szczególnie u chłopców, którzy są mniej skłonni do akceptowania upomnień czy naruszania norm społeczno - moralnych. Nie jest natomiast prawdą, jakoby istniało podobieństwo wyboru tego samego zawodu między ojcem a synem. Owszem, ma to miejsce, ale tylko w przypadku zawodów prestiżowych, co dotyczy w najwyższym stopniu (43%) synów lekarzy i (28%) prawników. Tak więc nie jest regułą wybór przez syna zawodu wykonywanego przez jego ojca. Ojcowie mają większy wpływ na poglądy polityczne dzieci, ale to zapewne w tych rodzinach, w których o wydarzeniach na tej scenie rozmawia się w obecności czy z udziałem dzieci.
Częściej oszukują innych ci, którzy byli przez ojców karani fizycznie, zaś wychowywani perswazją, upominaniem, tłumaczeniem należą w większości do osób żyjących w prawdzie. Stosowanie przez ojca siły fizycznej w relacjach z własnym dzieckiem powoduje u niego powierzchowne przyswojenie norm moralnych, a zarazem występuje u niego brak poczucia winy przy ich naruszeniu. Stopień agresji jest tym większy u chłopców, im bardziej byli odrzucani i karani fizycznie przez swoich ojców. Inna rzecz, że ludzie genialni oraz wybitnie uzdolnieni najczęściej wychowywani byli bez udziału ojców. Tłumaczy się to tym, że sprzyjało to ich wolnemu, niczym nie skrępowanemu sposobowi wyrażania myśli, a zarazem zaistnieniu bardzo silnej identyfikacji z matką. Chłopcy posiadający silne związki uczuciowe z matką przejawiali szczególne uzdolnienia humanistyczne. Dzieci przejawiające wysoki stopień hojności uważały swych ojców za bardziej opiekuńczych i darzących je ciepłymi uczuciami. U dorosłych skąpców ta zależność jest odwrotna. Podobnie jest ze stopniem altruizmu jako powiązanego z opiekuńczością ojca oraz ilością spędzanego czasu z dziećmi. K. Pospiszyl zwraca uwagę na to, że deprywacja ojcostwa staje się u dorosłych już kobiet i mężczyzn częściej przyczyną alkoholizmu, a także większej u nich skłonności do samobójstw.
Można zatem debatować o ojcostwie i byciu ojcem na różnych poziomach i w różnych kontekstach. To, że kilkuset harcerzy, w większości młodych wychowawców dzieci i młodzieży ZHR, spotyka się ze sobą, by rozmawiać o kryzysie ojcostwa oznacza, że doświadczają jego symptomów wśród swoich podopiecznych. Ważne było dla nich to, czy i jak dalece mogą ingerować w sytuację rodzinną harcerzy, kiedy zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo są oni w swoim domowym środowisku poranieni, pozbawieni uczuć, więzi, troski czy męskiego wsparcia. Oby był to ruch odpowiedzialnego ojcostwa w wydaniu każdego z debatujących w dniu wczorajszym instruktorów. Nie jest im do tego potrzeba profesjonalna edukacja pedagogiczna, gdyż ta wynika z ich harcerskiej praktyki. Jeśli po nią sięgną, a temu też miała służyć ta debata, to skorzystają na tym oni i ich wychowankowie, potencjalni ojcowie.
02 marca 2013
Być ojcem i wychowywać
Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej organizuje w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 19 im. Karola Wojtyły w Łodzi debatę na temat: "Być ojcem i wychowywać". Panel z udziałem prof. dr hab. Michała Seweryńskiego- senatora RP, profesora nauk prawnych; dra Dariusza Cupiała - teologa, autora książki "Na drodze ewangelizacji i ekumenii", współzałożyciela Fundacji im. św. Cyryla i Metodego, pomysłodawcy i koordynatora programu Inicjatywa Tato.Net; dra Aleksandra Kisila - psychologa, inżyniera cybernetyka, dyplomaty, autora m.in. książki "Finanse rodzinne" (wyd. 2000); o. dra Mariusza Słowika OFMConv - teologa, franciszkanina oraz ze mną, poprowadzi Tomasz Bilicki - dyrektor Archidiecezjalnego Ośrodka Adopcyjnego, zastępca dyrektora ds. programowych Centrum Służby Rodzinie w Łodzi.
Twórca wspomnianego powyżej portalu www.tato.net zwraca uwagę na zupełnie nową sytuację społeczną, w jakiej znalazły się współczesne rodziny, w których zarabiający na ich utrzymanie ojciec, często wykonuje swoją pracę z dala od miejsca zamieszkania. Wielu z nich wyjeżdża na delegacje służbowe, a zatem powiększający się dystans między nimi a ich dziećmi rzutuje na jakość procesu pierwotnej i wtórnej socjalizacji, na spójność i trwałość rodziny oraz wzajemne więzi.
W jednym z zamieszczonych w tym portalu tekstów pojawia się zalecenie, by znajdujący się w powyższej sytuacji tata dbał o "emocjonalne konto" swojego dziecka czy dzieci. Uczucia najmłodszych członków rodziny są bowiem jak pieniądze na koncie bankowym. Jeśli ojciec angażuje się w ich życie, a więc jest dla nich dostępny, spełnia ich potrzeby, to nie tylko umacnia więzi emocjonalne, ale inwestuje także w ich dorosłe życie.
"Kiedy praca w biurze zatrzymuje cię do późna, kiedy pracujesz nad projektem całymi nocami w domu, lub kiedy musisz opuścić miasto – to jest jak wycofanie wkładu z konta. Jeśli wiesz, że zbliża się długi wyjazd, np. tygodniowa delegacja, zaplanuj z wyprzedzeniem wiele wpłat na ‘emocjonalne konto’ zanim wjedziesz, aby zrównoważyć wypłaty. Możesz dokonywać drobnych wpłat nawet podczas podróży. Możesz dzwonić do domu codziennie. Nawet, jeśli dzieci nie będą rozmawiały zbyt długo, dźwięk twojego głosu uspokoi je. Jeśli wyjeżdżasz na długi czas, wiedz jak bardzo twoje dzieci będą cenić każdy list lub pocztówkę od ciebie."
Autor tych zaleceń pisze także o tym, by w miarę możliwości pracujący z dala od własnego domu ojcowie skracali w miarę możliwości swoje wyjazdy służbowe oraz komunikowali dzieciom, jak bardzo starają się jak najszybciej powrócić do nich, do domu. To jest niesłychanie ważne, by dzieci miały świadomość tego, że tata nie lubi być z dala od domu i tęskni za nimi. W nagrodę, za każdym razem spotka powracającego do domu tatę najpiękniejszy okrzyk uradowanego i rzucającego się na szyję dziecka: "Taaaaata!!!"
Pojawia się na tej stronie także inny problem, który w polskich rodzinach staje się coraz bardziej obecny i rozpoznawalny, a mianowicie - separacja czy rozwód rodziców, mających i wychowujących dzieci. Przytaczam reguły, którymi posługiwanie się zmniejsza zakres cierpienia dziecka jako ofiary owego rozpadu. Jak kryzys rodzinny przekształcić w rozwój dziecka?
"1. Wytłumacz dziecku, co to jest rozwód/rozstanie. Powinno zrozumieć (na tyle, na ile pozwala mu wiek), co to dla niego oznacza – co się zmieni w jego życiu a co nie.
2. Pozwól mu znaleźć własne sposoby radzenia sobie z wydarzeniami i zmianami, które mu się nie podobają, byleby nie były destrukcyjne – wtedy natychmiast reaguj. Jeśli jednak twoje dziecko wcześniej chodzi spać, dłużej zostaje w szkole, zapisało się na ogromną ilość zajęć pozalekcyjnych i częściej niż dawniej bawi się z kolegami na podwórku, to może właśnie tak próbuje sobie poradzić z kryzysem?
3. Naucz je ujawniać uczucia, także te negatywne, w taki sposób, żeby nie raniło innych i siebie. Jeśli jest między wami zaufanie, nie bój się rozmawiać z dzieckiem o tym, co czuje w związku z waszym rozstaniem.
4. Niech wasze dziecko wie, że nie ponosi winy za wasze rozstanie. W ten sposób nauczy się też, że nie wszystkie wydarzenia w życiu można kontrolować i nie za wszystko jest odpowiedzialne.
5. Gdy twoje dziecko uświadomi sobie, że może nadal kochać zarówno tatę, jak i mamę, i nie musi między nimi wybierać ani opowiadać się po żadnej stronie, wtedy nastąpi przełom – na nowo zbuduje pojęcie „rodziny”.
6. Z czasem przyjdzie też pogodzenie się z faktem, że rodzice nie będą już nigdy razem, choć dziecko bardzo by sobie tego życzyło.
7. Następnym etapem będzie posiadanie własnego zdania przez dziecko na temat twojego ewentualnego nowego związku – to znaczy znajdzie w tym zarówno dobre, jak i trudne strony
8. Kiedy twoje dziecko odbuduje poczucie własnej wartości i będzie gotowe do zdrowych, bliskich związków uczuciowych z innymi, etap lęku przed osamotnieniem i opuszczeniem będzie miało za sobą."
Przewodnią myślą Złazu stały się słowa „Wiara, Siła, Męstwo – to nasze zwycięstwo!” i to właśnie z ich znaczeniem związane było spotkanie. Służba instruktorska, którą pełnią instruktorzy ZHR w różnych częściach naszego kraju, na różnych funkcjach i w różnych wymiarach jest potrzebna Polsce o tyle, o ile będzie owocowała wychowaniem prawdziwie silnych duchem, mężnych i dzielnych mężczyzn – obywateli odpowiedzialnych za jej przyszłość. To właśnie za ich wychowanie maj ą oni poczucie odpowiedzialności jako Organizacja. I to właśnie wychowaniu mężczyzn poświęcili swój Złaz.
01 marca 2013
Spalantowani studenci pedagogiki
O dość specyficznej formie protestu jednego z pracowników naukowych UAM w Poznaniu media huczą już od dwóch dni, dzieląc odbiorców zaistniałego zdarzenia na jego zwolenników i antagonistów w sprawie naruszenia granic tolerancji na oszustwo, złodziejstwo własności intelektualnej, jakim jest plagiat w pracach studentów (w tym przypadku akurat - pedagogiki). Z relacji, jakie docierają z mediów, a te nie są tu obiektywne, wynika troska o studenta jako ofiarę niesłusznego ataku nauczyciela akademickiego, który wywiesił na tablicy ogłoszeń ostrzeżenie, że nie będzie już więcej tolerował "leni i palantów". Są nimi bowiem wszyscy ci, którzy usiłują wyłudzić zaliczenie, lepszą ocenę z określonego przedmiotu na podstawie przywłaszczonej - a przedstawionej jako własna - pracy innego autora. PLAGIAT.
To już jest plaga, o której wielokrotnie pisałem w blogu. Plaga plagiatów zaczyna się w szkołach ponadgimnazjalnych, gdzie uczniowie wćwiczani byli do pozorowania własnej pracy w ramach jednej części egzaminu maturalnego z języka polskiego. Rzecz dotyczy prezentacji w czasie egzaminu wewnętrznego. Skoro nadzór pedagogiczny określił, że musi zdać maturę 80% młodzieży, to i ona postarała się - za namową częściowo także nauczycieli - przedstawić materiał na zaliczenie. Wystarczyło go zamówić w Internecie, zapłacić, skonsultować z nauczycielem języka ojczystego, nauczyć się slajdów na pamięć i zdać. Absolwenci liceów i techników mają zatem przetarte szlaki. Oni wiedzą gdzie, za ile i jak załatwić pracę, na podstawie której będzie można uzyskać stosowny certyfikat na "mądrość".
Temu procesowi ma zapobiec likwidacja prezentacji maturalnych w dotychczasowej formie. Kiedy młodzież trafia do szkół wyższych, najczęściej pierwszym z zadawanych prowadzącym zajęcia pytań jest: "Ile można mieć nieobecności?" oraz "Jak będzie przebiegać egzamin/zaliczenie z przedmiotu?" Nie dotyczy to wszystkich, ale większość studiujących chętnie korzysta z każdego przywileju, jaki zostanie wynegocjowany z nauczycielem akademickim, by mieć jak najwięcej (jak najwyższe noty) przy jak najmniejszym wysiłku z własnej strony. Coraz częściej akademicy spotykają się z wymuszaniem wyższych ocen, bo - jak tłumaczą studenci: "bez wysokiej średniej, nie otrzymają stypendium socjalnego, a znajdują się w ciężkiej sytuacji życiowej". Jak tu nie być empatycznym, skoro młodego człowieka spotykają nieszczęścia, rodzinne dramaty, trudy egzystencji?
Na studiach humanistycznych czy społecznych studiujący powinni jak najwięcej czytać i jak najwięcej pisać, a oni - w dużej reprezentacji tego środowiska - wybierają opcję: jak najmniej czytać i w ogóle nie pisać. A po co mają się wysilać, skoro w każdej chwili mogą kliknąć w swoim smartfonie na ikonkę pozwalającą ściągnąć potrzebną informację, regułę, wyjaśnienia itp.? Po co się uczyć, po co wysilać, po co zabiegać, poszukiwać, dociekać, jak jest tyle ciekawych wydarzeń w środowisku codziennego życia?
Kiedy więc uczelniany profesor zlecił studentom prace pisemne, a ci zarzucili go plagiatami, nie wytrzymał i "walnął pięścią w stół"! Ile można czytać tekstów, o których "autorach" wie się, że mają coś wspólnego z tytułem jednej z lektur szkolnych Ireny Jurgielewiczowej? Jak wpiszecie "Ten Obcy" w wyszukiwarkę, to jedną z pierwszych zakładek będzie nie ta, która zachęca do czytania lektury, do zainteresowania nią, ale do otrzymania jej streszczenia i opracowania ściągi do matury, do pozyskania materiałów pomocniczych do egzaminów. Kto zachęca do tego młodzież? Między innymi tak czynią sami nauczyciele, którzy zarabiają na tym procederze.
Opinia publiczna jest kształtowana także w wyniku odsłaniania przez dziennikarzy, etyków nadużyć, jakie mają miejsce w szkołach wyższych zarówno wśród studentów, jak i ich nauczycieli akademickich. Co miesiąc możemy przeczytać w "Forum Akademickim" raport dr. hab. Marka Wrońskiego o nieuczciwości wśród niektórych naukowców, a nawet osób zarządzających szkołą wyższą. Wielu studentów ima się szansy na niestudiowanie, na unikanie wysiłku intelektualnego, na wykorzystanie nowych technologii ściągnięcia cudzej wartości, by zaprezentować ją jako własną.
Programy antyplagiatowe częściowo wyłapują przekraczanie granic przyzwoitości i prawa, ale są jak durszlak z dużymi otworami. Nie wychwycą wszystkiego tym bardziej, że toczy się gra w policjantów i złodziei. Pozorujący studiowanie usiłują przechytrzyć ów system, ale nie będę tu pisał o tym, jak to czynią, chociaż wiem, że ma to miejsce. Co nam pozostaje? Apelowanie do studenckich sumień? Moralizowanie? Administrowanie?
Czego powinniśmy oczekiwać od studenta pedagogiki? Jakim powinien być absolwent tego kierunku studiów? Czy uniwersytet ma wpływ na formację osobowościową studentów? Czego można wymagać od studentów? Takich cech i oczekiwań można by wymieniać dziesiątki, ale nie ulega wątpliwości, że o ile nie wszystkie mogą być przedmiotem akceptacji całego środowiska, to jednak cnota uczciwości powinna być jedną z kluczowych w każdym zawodzie zaufania publicznego. Problem polega na tym, że owa cecha (cnota, właściwość) nie jest efektem instytucjonalnego kształcenia, gdyż nabywa się ją i szlifuje, interioryzuje w toku przedakademickiej socjalizacji, najpierw w rodzinie, a potem w kolejnych środowiskach wychowawczych.
Dość specyficzny w treści "List otwarty do studentów" dra hab. Marka Andrzejewskiego prof. UAM był - jak się wydaje - próbą zwrócenia uwagi na zjawisko, które wymaga akademickiego katharsis. Być może uderzenie w stół nie zatrzyma karawany kłamstwa i fikcji, i pójdzie ona dalej. Być może stylistyka komunikatu była tu zbyt przesadzona, ale gdyby nie ona, nie mówilibyśmy dzisiaj o tym, co denerwuje i frustruje wszystkich uczciwych. Czyżby byli już w mniejszości?
27 lutego 2013
Rtęciowa edukacja
Nie sposób nie odnotować tego, co ostatnio wydarza się w Łodzi, rzutując na procesy edukacyjne lub je lekceważąc. Najpierw PORAŻAJĄCA WIADOMOŚĆ, że z laboratorium Politechniki Łódzkiej skradziono już kilka miesięcy temu 700 gram azotanu rtęci, a więc śmiertelnie niebezpiecznej substancji, a władze uczelni raczyły o tym powiadomić policję dopiero w ubiegły piątek. Ciekawe, komu i do czego potrzebna była tak duża ilość rtęci?
Prawdopodobnie rtęć zaszkodziła radnym z Platformy Obywatelskiej, skoro 25 lutego Miejska Komisja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych w Łodzi wydała pozytywną opinię o lokalizacji punktu sprzedaży alkoholu bezpośrednio przy placu zabaw - boisku dla dzieci do lat 12 (ul. Babickiego 6). Pismo wiceprezesa Spółdzielni Mieszkaniowej, która wybudowała kompleks sportowo-rekreacyjny z przeznaczeniem przede wszystkim dla dzieci i uczniów szkoły podstawowej, nie przekonało większości członków Komisji. w okresie od wiosny do jesieni z urządzeń i placu korzysta wiele dzieci. Zastępca prezesa Spółdzielni jednoznacznie wskazał w swoim piśmie, że sprzedaż alkoholu w pobliżu tego placu zabaw dla dzieci jest niewskazana. Lokalni politycy nie wiedzą, że obowiązuje uchwała Rady Miejskiej w Łodzi, która zabrania lokalizacji punktów sprzedaży alkoholu w takich właśnie miejscach.
Niektórzy członkowie Komisji uznali, że specjalnie urządzone boisko dla dzieci do lat 12 nie jest sensu stricte placem zabaw. Za pozytywną opinią głosowało 14 osób, przeciw były 4 osoby (Piotr Adamczyk, Henryka Rak z "Powrót z U", Marek Podlaszczuk ze Szpitala Babińskiego, Tomasz Bilicki). Wstrzymała się 1 osoba (policjant).
Jak pisze Tomasz Bilicki: "Obrady prowadziła Elżbieta Rosochacka, która nie dopuściła do dyskusji przed podjęciem uchwały, a plac zabaw nazwała "małym". Po uchwale rozpoczęła się półgodzinna bitwa - protestujący głos zabierał wyłącznie Piotr Adamczyk i
ja; reszta boi się, że nie zostanie członkami komisji w przyszłej kadencji (w marcu powinna być powołana nowa komisja). Najbardziej ZA byli radni PO: Paweł Bliźniuk i Andrzej Kaczorowski Wkrótce nie będzie już tego problemu, gdyż w nowej
propozycji uchwały place zabaw zostały wykreślone."
Wreszcie dotarł z Łodzi do Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN list następującej treści:
Wielce Szanowny Panie Profesorze,
z wielkim żalem informuję Pana Profesora o zaskakującej i szkodliwej decyzji władz Uniwersytetu Medycznego w Łodzi odnośnie drastycznego ograniczenia nauczania historii medycyny oraz likwidacji istniejącego w strukturach uczelni od 1945 r. Zakładu Historii Medycyny i Farmacji (jego założycielem i pierwszym kierownikiem był wybitny laryngolog i historyk medycyny prof. Jan Szmurło). Jest to wypadek w wyższych uczelniach bezprecedensowy, bowiem do tej pory deprecjonowanie i likwidowanie nauczania historii miało miejsce w szkołach średnich. Likwidacja Zakładu Historii Medycyny i Farmacji w Uniwersytecie Medycznym w Łodzi budzi również negatywne skojarzenia z przeszłością, albowiem, jak Pan Profesor doskonale pamięta, historię medycyny wyeliminowano z programów nauczania w akademiach medycznych w okresie stalinowskim, spychając ten przedmiot w formalny niebyt.
Serdecznie pozdrawiam
Prof. Jerzy Supady
Ps. W łódzkiej uczelni medycznej istnieje, co prawda, na Wydziale Wojskowo-Lekarskim (dawny WAM), Zakład Historii Nauk i Medycyny Wojskowej, ale o zupełnie odmiennym i wielokierunkowym (socjologia, psychologia, filozofia medycyny itp.) profilu nauczania. Historia medycyny wojskowej jest tylko jednym z przedmiotów.
Łódź, 26 lutego 2013 r.
Rtęć przenika coraz bardziej... także do edukacyjnego podłoża.
Prawdopodobnie rtęć zaszkodziła radnym z Platformy Obywatelskiej, skoro 25 lutego Miejska Komisja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych w Łodzi wydała pozytywną opinię o lokalizacji punktu sprzedaży alkoholu bezpośrednio przy placu zabaw - boisku dla dzieci do lat 12 (ul. Babickiego 6). Pismo wiceprezesa Spółdzielni Mieszkaniowej, która wybudowała kompleks sportowo-rekreacyjny z przeznaczeniem przede wszystkim dla dzieci i uczniów szkoły podstawowej, nie przekonało większości członków Komisji. w okresie od wiosny do jesieni z urządzeń i placu korzysta wiele dzieci. Zastępca prezesa Spółdzielni jednoznacznie wskazał w swoim piśmie, że sprzedaż alkoholu w pobliżu tego placu zabaw dla dzieci jest niewskazana. Lokalni politycy nie wiedzą, że obowiązuje uchwała Rady Miejskiej w Łodzi, która zabrania lokalizacji punktów sprzedaży alkoholu w takich właśnie miejscach.
Niektórzy członkowie Komisji uznali, że specjalnie urządzone boisko dla dzieci do lat 12 nie jest sensu stricte placem zabaw. Za pozytywną opinią głosowało 14 osób, przeciw były 4 osoby (Piotr Adamczyk, Henryka Rak z "Powrót z U", Marek Podlaszczuk ze Szpitala Babińskiego, Tomasz Bilicki). Wstrzymała się 1 osoba (policjant).
Jak pisze Tomasz Bilicki: "Obrady prowadziła Elżbieta Rosochacka, która nie dopuściła do dyskusji przed podjęciem uchwały, a plac zabaw nazwała "małym". Po uchwale rozpoczęła się półgodzinna bitwa - protestujący głos zabierał wyłącznie Piotr Adamczyk i
ja; reszta boi się, że nie zostanie członkami komisji w przyszłej kadencji (w marcu powinna być powołana nowa komisja). Najbardziej ZA byli radni PO: Paweł Bliźniuk i Andrzej Kaczorowski Wkrótce nie będzie już tego problemu, gdyż w nowej
propozycji uchwały place zabaw zostały wykreślone."
Wreszcie dotarł z Łodzi do Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN list następującej treści:
Wielce Szanowny Panie Profesorze,
z wielkim żalem informuję Pana Profesora o zaskakującej i szkodliwej decyzji władz Uniwersytetu Medycznego w Łodzi odnośnie drastycznego ograniczenia nauczania historii medycyny oraz likwidacji istniejącego w strukturach uczelni od 1945 r. Zakładu Historii Medycyny i Farmacji (jego założycielem i pierwszym kierownikiem był wybitny laryngolog i historyk medycyny prof. Jan Szmurło). Jest to wypadek w wyższych uczelniach bezprecedensowy, bowiem do tej pory deprecjonowanie i likwidowanie nauczania historii miało miejsce w szkołach średnich. Likwidacja Zakładu Historii Medycyny i Farmacji w Uniwersytecie Medycznym w Łodzi budzi również negatywne skojarzenia z przeszłością, albowiem, jak Pan Profesor doskonale pamięta, historię medycyny wyeliminowano z programów nauczania w akademiach medycznych w okresie stalinowskim, spychając ten przedmiot w formalny niebyt.
Serdecznie pozdrawiam
Prof. Jerzy Supady
Ps. W łódzkiej uczelni medycznej istnieje, co prawda, na Wydziale Wojskowo-Lekarskim (dawny WAM), Zakład Historii Nauk i Medycyny Wojskowej, ale o zupełnie odmiennym i wielokierunkowym (socjologia, psychologia, filozofia medycyny itp.) profilu nauczania. Historia medycyny wojskowej jest tylko jednym z przedmiotów.
Łódź, 26 lutego 2013 r.
Rtęć przenika coraz bardziej... także do edukacyjnego podłoża.
26 lutego 2013
Pedagogika ogólna - kanon historii i teorii
Różne są powody pisania przez naukowców książek, ale najważniejszym i wynoszącym ponad wszystko jest ten motyw twórczości, który wynika z immanentnej potrzeby poszukiwania prawdy o interesujących nas fenomenach czy związanych z nimi problemach poznawczych. Profesor Lech Witkowski należy do wyjątkowej grupy naukowców, którym przysługuje miano autorytetu ze względu na jakość własnych dzieł i dokonań, niezależnie od ich codziennego świata życia.
Rozprawy tego typu powstają latami, wykluwając się z podejmowanych w różnym okresie wątków, które nigdy nie mogły znaleźć pełnego ukojenia dla myślicielskiej duszy, gdyż zawsze rodziły poczucie jakiegoś niedomknięcia, niedopełnienia mimo, iż ich powstawanie tworzyło nowe, być może nawet przedwczesne otwarcie dla innych badaczy tych samych problemów. Nie da się jednak własnej pasji przerzucić na innych, zachwycić ich własnymi odkryciami, gdyż ono może być autorskie, albo wtórne, skoro samo jest osadzone w kłębowisku myśli, asocjacji i twórczym procesie zmagania się twórcy z treściami dzieł minionych pokoleń. Takie książki czyta się z tym większą uwagą i uznaniem dla autora, że stanowią one swoistego rodzaju pedagogiczne credo. Witkowski już we wstępie uprzedza nas o konieczności liczenia się ze studiowaniem czterech, a nie jednej monografii problemowej.
Poza wydanym w okresie transformacji zarysem historycznym polskiej oświaty i nauk pedagogicznych oraz studium z pedagogiki ogólnej autorstwa Teresy Hejnickiej–Bezwińskiej, nie mieliśmy poważnej debaty na temat dziedzictwa PRL. To nie jest błaha sprawa, gdyż nie chodzi tu tylko o przywrócenie godności i uwolnionej od cenzury oraz uprzedzeń czy autoafirmacji czystości poznania, rzeczywiste dociekanie istoty zjawisk, które były dotychczas z różnych powodów niedostrzegane lub fałszywie opisywane i interpretowane. Pojawiła się teraz kolejna, jeszcze bardziej odważna rozprawa z dziedzictwem socjalizmu i jego pozostałością, tak w jego nieustannej a bezkrytycznej afirmacji, jak i totalnej negacji, by – jak słusznie pisze Witkowski - wiedzieć, co można jeszcze przenieść na serio w XXI wiek.
Pedagogika nigdy nie wyzwoli się z tych pęt, dopóki nie podejmie na poważnie studium z własnym dziedzictwem. A to w pełni powiodło się Lechowi Witkowskiemu. W tej rozprawie ważny jest nie tylko tekst główny, ale także kluczowe są przypisy, których rozszerzający pewne wątki charakter stanowią konieczne dopełnienie myśli. Jeśli piszę jednak o pełni nowego odczytania polskiej klasyki, to mam na uwadze kryterialne odniesienie podjętej przez autora analizy, jakim staje się kategoria dwoistości. Ona ma bowiem stanowić podstawę do zaistnienia w pedagogice przełomu paradygmatycznego, dzięki odczytywaniu działań pedagogicznych w myśli i teoriach klasyków przez pryzmat rozmaitych wersji i odcieni kategorii dwoistości.
To jest tak, jak w psychologii współczesnej Józef Kozielecki zaproponował zupełnie nową kategorię analiz, jaką jest transgresja. W tym, czego dokonuje Lech Witkowski, też mamy z nią do czynienia, chociaż nieuświadamianego sobie przez tego humanistę, a jednak stanowiącego o przekroczeniu dotychczasowych ram poznawczych idei i praktyk wychowania czy kształcenia. Sam zresztą nadaje tej perspektywie niejako przy okazji miano "asymilacji przezwyciężającej"
Zachwyt nad kategorią dwoistości i odczytywanie jej w dziełach minionych pedagogów i socjologów jest ważny nie tyle czy tylko dla współczesnej pedagogiki, ale wszystkich nauk humanistycznych i społecznych. W psychologii i pedagogice ta kategoria, choć nie tak opisywana i kategoryzowana, ma już swoje zakorzenienie od wielu lat, chociażby w analizach rozwiązywania konfliktów wychowawczych czy postrzeganiu edukacji alternatywnej. Tu jedynie zyskujemy dodatkowe wsparcie argumentacyjne, potwierdzające racje konieczności uwzględniania różnic, napięć i sprzeczności w interakcjach społecznych jako czegoś naturalnego, a nie dysfunkcjonalnego w środowisku wychowawczym.
Niezwykle cenne są dla pedagogiki, a co dla niej wydobywa L. Witkowski z dzieł Eliasa, analizy złożoności dynamiki cywilizacji, konieczność historycznego podejścia do eksplikacji nie tylko istoty i uwarunkowań procesu kształcenia czy wychowania, ale także badania wytworów ludzkiej myśli czy dwoistość kanonu norm w państwie narodowym. Autor celowo drażni nas miejscami swoją wyostrzoną krytycyzmem narracją, by z jednej strony uwolnić własną złość na to, co uchodzi za normę w środowisku polskiej pedagogiki, i na jej ułomności, po części wynikłe z zaszłości, ale po części sankcjonujące stany rzeczy, z których odwrót będzie trudny, jeśli w ogóle jest jeszcze możliwy, z drugiej zaś strony zmusić nas do wyjścia poza dostarczaną nam dotychczas wiedzę i informacje (J. Bruner).
Czyni tak (…) z poczucia spłacania długu moralnego z jednej strony, a wyrażania skruchy za nie poczuwających się do winy i narastającej wraz z lekturami ludzkiej, ale i profesjonalnej złości na środowisko. Pamięć o dokonaniach klasyków w przeszłości staje tu w konfrontacji nie tylko z jej własnym dziedzictwem kulturowym, symbolicznym, ale i personalnym oraz instytucjonalnym. Konfrontowana jest nie tylko z dziedzictwem naukowym wielkich uczonych, ale i odbiorem współczesności jako dalece odbiegającej od kulturowych kanonów minionej już epoki. Witkowski nie chce pogodzić się z – jego zdaniem - już dominującym poziomem prac i postaw pedagogów, które są poniżej poziomu myślenia niegodnego wielkiej tradycji.
Tak w tle niniejszej rozprawy, jak i explicite daje się odczytać jeszcze jeden zamiar zachęcenia czytelników do przeciwstawienia się postępującej degradacji funkcji kulturowej uniwersytetu w wyniku procesu bolońskiego, której przejawem jest drastyczne ograniczanie w procesie kształcenia miejsca dla humboldtowskiej misji i treści humanistycznych. Ostrzega nas przed zagrożeniem wykorzenienia z dziedzictwa symbolicznego jako koniecznego zasobu naszych impulsów rozwojowych, jeśli nie chcemy kontynuować ścieżki destrukcji świata kultury. Ma świadomość niesprawiedliwości losu wybitnych w dziejach pedagogiki postaci i niedoczytania ich idei, które zostały (z-)marnowane przez lata dominowania w niej narracji dogmatycznie albo patetycznie marksistowskich czy popkulturowych, powierzchownych redukcjach treści w ponowoczesnym chaosie świata humanistycznych nauk. W każdej epoce mieliśmy do czynienia z dominującym dyskursem, tylko odmienne były powody jego konstruowania i (na-)rzucania społeczeństwom do stosowania w praktyce. Fakt powszechnego obowiązku szkolnego służył każdej władzy do wprowadzania etatystycznych reform, za którymi kryła się monistyczna lub dominująca narracja i nie zmienił tego także nowy ustrój III RP.
Właśnie dlatego tak ważne jest przesłanie książki L. Witkowskiego, by zerwać wreszcie z tym, co ogranicza czy nawet niszczy wartość edukacji. Nie bez powodu jest ona napisana dla młodych adeptów nauk pedagogicznych i nauk pogranicza, dla doktorantów, którzy nie dali się jeszcze zwieść rynkowej orientacji na kulturę pozoru i oczywistości. Autor tego dzieła nie wierzy bowiem w to, by starsza czy nieco zbliżona do jego życia generacja chciała i mogła jeszcze dokonać samorozliczenia ze swoją przeszłością, z własnym w(y-)kładem do pedagogiki ogólnej.
Jego diagnoza jest trafna, kiedy pisze: Pedagogika w Polsce jest na zakręcie i grozi jej poślizg wynikający z wielu przejawów nieodpowiedzialności za własne dziedzictwo i za zbyt szybkie i powierzchowne parcie do sukcesów instytucjonalnych, bez należytej refleksyjności dotyczącej własnego osadzenia w przestrzeni, z jednej strony akademickiej humanistyki, a z drugiej strony w ogromnej skali przeobrażeń w praktyce społecznej i świadomości kulturowej, nie zawsze idących w stronę niosącą nadzieje na demokrację, obywatelskie zatroskanie i kulturowe zakorzenienie w świecie wartości, symboli, złożoności losów i paradoksalności prawd, które trzeba umieć udźwignąć aby można było się z nimi zmierzyć i móc uczestniczyć w dalszych przeobrażeniach cywilizacyjnych. Pora na ciężką pracę, intensywne myślenie i śmiałość walki o ważne sprawy.
Zbigniew Kwieciński - członek korespondent PAN pisze w swojej recenzji, że jest [...] to najważniejsza i najlepsza polska książka z pedagogiki ogólnej od czasu ukazania się ostatnich monografii późnego K. Sośnickiego ponad czterdzieści lat temu. [...] Teraz pedagogika polska otrzymuje niezwykły prezent w postaci głębokiego i szerokiego zarazem współczesnego odczytania dzieła aż siedmiu mistrzów pedagogiki polskiej, których najważniejsze prace powstały w okresie międzywojnia, a uczyniono wiele starań o to, by pozostali zapomniani i byli traktowani zdawkowo jako postacie muzealne i książki tylko archiwalne. Tymczasem wykonali oni ogromną pracę analityczną i twórczą. Autor wykazuje, że pragnęli oni, aby wymarzona i wyczekiwana polska państwowość miała najlepszą w świecie oświatę, aby wychowanie i kształcenie w Polsce miało najlepszą w świecie podbudowę naukową, studiowali dogłębnie najnowsze dzieła światowe, sięgali do najlepszych tradycji, poszukiwali twórczo istoty wychowania sprzyjającego pełni rozwoju każdej jednostki. Doprowadzili pedagogikę polską na szczyty i na próg jej własnej teoretyczności.
Autor wykonał ogromną pracę za całe pokolenia pedagogów polskich, którym słusznie wytyka, że nie chcieli się uczyć od swoich wielkich poprzedników i nie podjęli obowiązku kontynuacji ich dzieła. Trzeba było tak wybitnego umysłu, tak dojrzałego i utalentowanego filozofa, takiego giganta pracowitości, jakim jest profesor Lech Witkowski, żeby podjąć się zadania odczytania rozległego dzieła wielkich pedagogów polskich pierwszej połowy XX wieku i dokonać tego po mistrzowsku. Doskonała jest obudowa teoretyczna tej monografii (część wstępna, część I i część II). Świetne są analizy krytyczne pedagogiki „socjalistycznej”, przerywającej i przekreślającej dokonania swoich wielkich poprzedników. Wielce kształcąca jest każda cząstka książki poświęcona dziełu kolejnych mistrzów pedagogiki polskiej. Z satysfakcją i radością można powitać tę świetną książkę, Autorowi zaś pogratulować, podziękować i pozazdrościć.
25 lutego 2013
Emigrują nie tylko pedagodzy
Moja doktorantka wróciła z Wielkiej Brytanii, gdzie realizowała zadania badawcze w ramach przygotowywanej rozprawy doktorskiej. Po powrocie podzieliła się ze mną smutną konstatacją. Pozorowane zmiany w szkolnictwie publicznym doprowadzają do jawnej katastrofy polskiej edukacji. Nauczyciele masowo tracą pracę. Tam, gdzie ona mieszka, w tym roku kolejni absolwenci studiów nauczycielskich i pedagogicznych nie znajdą zatrudnienia i pewnie zasilą szeregi pracujących w Wielkiej Brytanii. Wolą zapożyczyć się, byle starczyło im na bilet w jedną stronę i na kilka tygodni przeżycia, bo przecież rodacy nie pozwolą im zginąć na Wyspach. Zawsze znajdzie się jakaś tymczasowo gorzej lub po jakimś czasie lepiej płatna praca.
Nie ma się co dziwić. Kiedy tylko wylądowała, jeden z pracowników Heathrow zapytał, czy nie chciałaby pracować na lotnisku jako manager, gdyż - jak powiedział - dobrze mówi po angielsku. Potem jedna stewardesa z British Airways zaproponowała jej, aby poszła na rozmowę do tego przewoźnika. To nie Polacy szukają pracy, ale wyłuskuje się spośród nich tych, których można zachęcić do pozostania na Wyspach za pięciokrotnie wyższą płacę, niż w Polsce. Oczywiście, koszty utrzymania są tam wyższe, ale po krótkim okresie czasu niewspółmiernie także większe są szanse na interesującą pracę w zawodzie.
Jeśli nasza młodzież zna dobrze język angielski, a - jak wykazują to badania OECD - z każdym rokiem kompetencje w tym zakresie są coraz lepsze, to nie będzie miała problemu ze znalezieniem dobrze płatnej pracy. Brytyjczycy wolą Polaków, gdyż są ambitni, zdolni, świetnie wykształceni i zdeterminowani, a zatem gotowi do podjęcia trudnych wyzwań.
Tymczasem w Polsce rodzi się najmniej dzieci w Unii Europejskiej. Wiadomo dlaczego najwięcej Polek rodzi w Wielkiej Brytanii? Mogą tam nie pracować i żyć z pomocy socjalnej na opiekę nad dzieckiem. Do czego ta sytuacja doprowadzi naszą edukację i nasz kraj? - pyta moja doktorantka. W świetle najnowszych prognoz demograficznych do 2020 roku liczba ludności Polski może zmaleć o milion, a w następnej dekadzie - o kolejne półtora miliona. To oznacza, że w 2030 roku będzie nas nie 38,2 miliona, ale około 35,7 miliona. Za niespełna osiem lat statystyczny Polak będzie też starszy, mając 45 lat. Wzrośnie też liczba osób w wieku poprodukcyjnym, na których emerytury i renty ktoś musi zapracować.
Moja doktorantka rozmawiała w Londynie z jedną z nauczycielek, która narzekała na politykę edukacyjną swojego premiera Camerona, bo pamiętała jak sytuacja nauczycieli wyglądała w czasach Blaira. Polscy nauczyciele mają jedne z najniższych zarobków w krajach Unii Europejskiej i ciągłą niepewność pracy, która wynika z nieprzemyślanej polityki rządu. To smutne, że tak traktuje się w Polsce ludzi po studiach. Najpierw wspomaga się ich w uzyskaniu wykształcenia, a potem nie przejmuje się tym, że służy ono rozwojowi ziemi obiecanej, ale poza granicami naszego kraju.
Nie ma się co dziwić. Kiedy tylko wylądowała, jeden z pracowników Heathrow zapytał, czy nie chciałaby pracować na lotnisku jako manager, gdyż - jak powiedział - dobrze mówi po angielsku. Potem jedna stewardesa z British Airways zaproponowała jej, aby poszła na rozmowę do tego przewoźnika. To nie Polacy szukają pracy, ale wyłuskuje się spośród nich tych, których można zachęcić do pozostania na Wyspach za pięciokrotnie wyższą płacę, niż w Polsce. Oczywiście, koszty utrzymania są tam wyższe, ale po krótkim okresie czasu niewspółmiernie także większe są szanse na interesującą pracę w zawodzie.
Jeśli nasza młodzież zna dobrze język angielski, a - jak wykazują to badania OECD - z każdym rokiem kompetencje w tym zakresie są coraz lepsze, to nie będzie miała problemu ze znalezieniem dobrze płatnej pracy. Brytyjczycy wolą Polaków, gdyż są ambitni, zdolni, świetnie wykształceni i zdeterminowani, a zatem gotowi do podjęcia trudnych wyzwań.
Tymczasem w Polsce rodzi się najmniej dzieci w Unii Europejskiej. Wiadomo dlaczego najwięcej Polek rodzi w Wielkiej Brytanii? Mogą tam nie pracować i żyć z pomocy socjalnej na opiekę nad dzieckiem. Do czego ta sytuacja doprowadzi naszą edukację i nasz kraj? - pyta moja doktorantka. W świetle najnowszych prognoz demograficznych do 2020 roku liczba ludności Polski może zmaleć o milion, a w następnej dekadzie - o kolejne półtora miliona. To oznacza, że w 2030 roku będzie nas nie 38,2 miliona, ale około 35,7 miliona. Za niespełna osiem lat statystyczny Polak będzie też starszy, mając 45 lat. Wzrośnie też liczba osób w wieku poprodukcyjnym, na których emerytury i renty ktoś musi zapracować.
Moja doktorantka rozmawiała w Londynie z jedną z nauczycielek, która narzekała na politykę edukacyjną swojego premiera Camerona, bo pamiętała jak sytuacja nauczycieli wyglądała w czasach Blaira. Polscy nauczyciele mają jedne z najniższych zarobków w krajach Unii Europejskiej i ciągłą niepewność pracy, która wynika z nieprzemyślanej polityki rządu. To smutne, że tak traktuje się w Polsce ludzi po studiach. Najpierw wspomaga się ich w uzyskaniu wykształcenia, a potem nie przejmuje się tym, że służy ono rozwojowi ziemi obiecanej, ale poza granicami naszego kraju.
24 lutego 2013
Bankructwa wyższych szkół prywatnych w zaciszu sprawozdań
Kończąca w tym roku szkolnym licea i technika młodzież powinna wiedzieć, że ukrywa się przed nią fakt postępującej fali bankructw i procesów upadłościowych wśród części wyższych szkół prywatnych. Jak wynika z obowiązkowych sprawozdań założycieli/kanclerzy i rektorów tzw. szkół wyższych prywatnych i uczelni publicznych, które prowadzą kształcenie na tak do niedawna jeszcze najpopularniejszych kierunkach, jak marketing i zarządzanie, socjologia, pedagogika, ekonomia, prawo administracyjne itp., już w tym roku akademickim ma miejsce w 36 szkołach prywatnych proces przekazywania studentów danego kierunku lub kierunków studiów jako niedochodowego dla właściciela - do innych szkół wyższych w tym samym mieście lub regionie. To pierwszy sygnał, że dzieje się coś złego, jeśli w danej szkole prowadzony był kierunek studiów, a po krótkim czasie jest zlikwidowany.
Latami handlowano osobami studiującymi w ten sposób, że jak ktoś, przykładowo - zaczynał studia na kierunku socjologia w wyższej szkole X, a ta nie radziła sobie z zarządzaniem i finansowaniem własnej działalności (ważniejsze było konsumowanie zysków przez właściciela, niż troska o jakość kształcenia i rozwój kadr nauczycielskich), to po cichu następowało przenoszenie całej grupy czy nawet grup studenckich do innej, wyższej szkoły Y wraz z niektórymi pracownikami. Oczywiście, musieli na tym zarobić liderzy danego kierunku studiów, którzy tym samym doprowadzali kolejnego swojego pracodawcę (notabene dodatkowego, bo przecież podstawowy etat utrzymywali w uczelni publicznej), do kryzysu. Nie byli zainteresowani inwestowaniem w rozwój uczelni, tylko czerpaniem z niej osobistych korzyści, doskonale rozumiejąc się ze swoim kolejnym pracodawcą. Studenci nie wiedzieli, o co chodzi, z czego wynika przenoszenie ich z jednego miejsce w drugie, ale w gruncie rzeczy, jak tylko mieli z tego tytułu ulgi, zaliczenia, to też chętnie z tego korzystali.
Do stycznia br. zgłosiło swoją upadłość 27 wyższych szkół prywatnych, zaś kolejnych 87 stoi na skraju bankructwa. Ich właściciele liczą jeszcze na to, że uda im się w nowym rozdaniu rekrutacyjnym odrobić pewne straty, zaległości. Nic dziwnego, że dużą część środków inwestują w blichtr własnej wielkości i wyjątkowości, "opakowanie" czegoś, co z kształceniem akademickim ma już niewiele wspólnego. Jakąś nadzieją stają się dla upadłych (także mentalnie) założycieli tzw. "wsp" środki unijne. Nic dziwnego, że inwestują w prywatne firmy, które obiecują przygotowanie wniosków o granty. W firmach tych pracują byli fachowcy urzędów marszałkowskich, powiązani z władzą prawnicy, lobbujący na rzecz zagwarantowania zleceniodawcom korzyści finansowych. Zasada jest tu prosta. Mając świadomość tego, że szkoła jest w kryzysie, lobbyści zapewniają sobie wysokie premie, które są im przekazywane w ukrytej formie. Właściciele niektórych szkół prywatnych już przećwiczyli ze swoimi pracownikami wypłacanie im pensji w ratach, jedna na konto a druga "pod stołem", nie płacąc przy tym ZUS-u. Tu odsłona prawdy dopiero nas czeka. Tymczasem możemy iść na kabaret. Dobrze jest się pośmiać z tego, jak ktoś kogoś kantuje, bo jeszcze nie wie, że dotyczyć to będzie także jego bliskich.
Dobrze, że mimo wszystko, istnieją obok uczelni publicznych, także rzetelnie prowadzone od samego początku swojego istnienia wyższe szkoły prywatne. Jest ich niewiele, ale jednak ich władze potrafiły zatroszczyć się o jakość kształcenia, właściwy dobór kadr, rozwój infrastruktury, prowadzonych w nich badań i dzięki temu także uzyskały uprawnienia akademickie, m.in. do nadawania stopni naukowych czy opiniowania wniosków na tytuł profesora. Dobrze, że wykształcił się elitarny ruch akademickich placówek w sferze prywatnej, bo to oznacza, że można uczciwie konkurować i realizować pasje wszystkich podmiotów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)