05 września 2012

Jak utrudnić absolwentom wybór innej szkoły wyższej?


Sytuacja jest coraz bardziej niepokojąca, bowiem absolwenci studiów I stopnia (studiów licencjackich), którzy nie chcą kontynuować ich w swojej dotychczasowej wyższej szkole prywatnej na poziomie studiów II stopnia (magisterskich), nie mogą dostać należnych im dyplomów, gdyż na polecenie właścicieli lub władz rektorskich tych szkół, pracownicy dziekanatów robią wszystko, by opóźnić ten fakt jak najdłużej. Czyni się to w najróżniejszy sposób: a to tłumacząc, że właśnie zabrakło formularzy, albo nie było rektora i brakuje jego podpisu na dyplomie, albo że pewnie gdzieś dyplom się zagubił i trzeba poczekać na wydanie duplikatu itp.

W ten sposób usiłuje się nieuczciwie zapobiec odchodzeniu absolwentów własnych szkół do innych uczelni, które też kształcą na danym kierunku na studiach II stopnia. Niektórzy twórcy tych nieuczciwych praktyk sprawdzili, że jak opóźnią wydanie dyplomu swoim absolwentom do momentu, w którym będzie zamknięta rekrutacja do szkół konkurencji, to ich studentom nie pozostanie nic innego, jak skorzystać z wymuszonej oferty. Wówczas można przypomnieć sobie porzekadła: "Z braku laku... "; "Na bezrybiu i rak rybą".

Tego typu nieuczciwe praktyki mają miejsce w wielkich miastach, gdzie o każdego studenta studiów niestacjonarnych II stopnia (magisterskich) prowadzi się walkę w sposób wyrafinowany i perfidny. Co ciekawe, włączają się w nie zatrudnieni w wyższych szkołach prywatnych na drugich etatach i na funkcjach kierowniczych (prorektorów, prodziekanów, kierowników katedr czy zakładów) pracownicy uniwersytetów, którzy za odpowiednią premią kanclerza zachęcają absolwentów tych szkół, by nie przechodzili do uczelni publicznej, do uniwersytetu czy akademii, bo tu będzie im łatwiej.

W tej sytuacji rektorzy uczelni publicznych powinni uzmysłowić sobie, z jakiego to powodu ich pierwszoetatowa kadra podejmuje działania o charakterze "sabotażowym". Tych praktyk nie da się udowodnić, ale do czasu. Absolwenci studiów I stopnia szkół prywatnych, które prowadzą także studia II stopnia na danym kierunku moga skierować do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów skargę na nieuczciwe praktyki szkoły, a odpowiednie kontrole wymuszą normy przyzwoitości odpowiednimi karami.

Mój blog nie jest miejscem do publikowania nazw szkół, których władze tak postępują, bo ofiary tych praktyk powinny mieć odwagę i oficjalnie zgłaszać patologie odpowiednim organom, a nie kierować anonimy czy narzekać na problem po kątach. Poza tym, niektóre skargi wcale nie muszą być prawdziwe. Absolwent, który złożył wszystkie egzaminy, w tym egzamin dyplomowy, rozliczył się ze swoją dotychczasową szkołą wyższą, a nie uzyskuje należnego mu dyplomu, może też wystąpić na drodze prawnej przeciwko szkole, która tak postępuje. Są wreszcie media, dziennikarze, którzy mogą ten problem nagłośnić.

A swoją drogą, niezłe świadectwo wystawiają sobie właściciele i władze szkół, w których mają miejsce tego typu praktyki.


04 września 2012

Pedagogika jako kierunek kształcenia - niby jest, a jakoby jej nie było...


Dla niektórych kandydatów na studia pedagogiczne istotna jest oferta kształcenia wyższych szkół prywatnych (tzw. "wsp"). Są takie szkoły, których założyciele twierdzą, że mają całkowicie nową ofertę. Na czym polega ta nowość, nie wyjaśniają, skoro kształci się w szkole od lat, lepiej lub gorzej. Może chodzi tu o nowe specjalności? Tak, to jest dopiero pole do popisu dla kreatorów pseudo nowości. Zmieniamy opakowanie, czyli nazwę, ale dajemy w ofercie to samo?

Wyższe szkoły prywatne prześcigają się w tym, aby w ich ofercie było nie kilka, ale kilkanaście specjalności na kierunku pedagogika, bo to zapewne stworzy przeświadczenie wśród ewentualnych kandydatów, że potencjał kadrowy jest wielki, ogromny i udźwignie uruchomienie studiów na wszystkich oferowanych specjalnościach. Wprawdzie małym druczkiem jest informacja, jak w umowach parabankowych, że dana specjalność powstanie, jeśli grupa zainteresowanych nią będzie liczyć co najmniej 15, 20 czy 25 osób, ale kto to czyta? Ilość w takich "wsp" nie przechodzi w jakość, a zatem im mniej oferuje się specjalności, tym powinniśmy mieć większą pewność, że będziemy mogli ją realizować w toku studiów.

Poza tym, grupy specjalnościowe tworzone są najczęściej dla studentów II roku, a więc tych, którzy zawierzyli szkole wyższej, że będą w niej mogli na wybranej specjalności studiować. Kiedy jednak przebrną już przez I rok studiów, okazuje się, że zainteresowanych daną specjalnością było mniej, niż wspomniane minimum, i ona nie powstanie. Do kogo wówczas powinni mieć pretensje? Do rządu, do MNiSW, do władz uczelni? Nie. Powinni je mieć do siebie, bo dali się naiwnie wciągnąć na listę studiujących mimo, iż szkoła nie dysponuje kapitałem pozwalającym na organizację małych grup. Także uniwersytetów nie stać na to, więc nie ma się co dziwić.

Znakomite są zresztą nazwy nowych specjalności, jak np.:

pedagogika artystyczna typu: - pedagogika sztuki; pedagogika tańca (to dla zwolenników tańca z gwiazdami albo tańczących z wilkami), pedagogika malarstwa i rzeźby itp. W tym zakresie powinny powstać jeszcze równie artystyczne specjalności, jak: „Pedagogika idola”, „pedagogika X-factora”, „Pedagogika MasterChef, czyli kuchenna”, itp.

pedagogika rynkowo-administracyjna: np. jakaś tam "pedagogika z coachingiem", która może mieć też swoje modyfikacje np. „pedagogika X... z TAED”, „pedagogika Y z peelingiem”, "psychopedagogika" ("spychopedagogika"?), "pedagogika zarządzania", "europedagogika", "pedagogika samorządowa" itd. „



Jak szkoła prywatna informuje na swojej stronie, że jest jedyną, wiarygodną, bezpieczną, godną zaufania, działającą w oparciu o silne podstawy prawne i tworzącą perspektywy dla studiujących, a w dodatku zajmuje wysoką pozycję w jakimś rankingu, to znaczy, że informuje. Nic więcej. Ciekawe, która napisałaby, że działa w oparciu o słabe podstawy prawne? Nie ma wyjścia. Musi działać w oparciu o obowiązujące prawo, a czegoś takiego, jak prawo silne lub słabe, w ustawie prawo o szkolnictwie wyższym po prostu nie ma. Rankingi szkół prywatnych kształcących na pedagogice nic nie znaczą, gdyż przekazywane przez założycieli dane nie są sprawdzane przez organizatorów pseudorywalizacyjnych praktyk.

Podoba mi się również próba wyróżnienia własnej szkoły wyższej na tle innych, z wyraźnym zaznaczeniem w reklamie, że wie się lepiej od konkurencji, jakie są jej mocne czy słabe strony. Oto jedna ze szkół chwali się, że tym, co ją wyróżnia na tle innych, jest podmiotowe podejście do każdego studenta. Oczywiście, w pozostałych, wszystkich innych, podejście do studentów jest przedmiotowe, a to znaczy: w tych definiowanych jako gorsze wszyscy studiujący są niczym rzeczy, obiekty, przedmioty, w każdym razie nie ludzie, albo ludzie, ale zreifikowani.

Ważne jest też podkreślenie, że uczelnia ma europejskie standardy edukacyjne tak, jakby inne ich nie posiadały. Niektóre szkoły informują nawet, że ich celem jest kształcenie na najwyższym, europejskim poziomie. Jakoś tego poziomu nie widać, a już w Europie na pewno nie słychać o nim. Kto spośród ubiegających się o studia zna te standardy i zdaje sobie sprawę z tego, że od 2004 r. po wejściu Polski do Unii Europejskiej standardy muszą być europejskie, gdyż pilnuje tego Polska Komisja Akredytacyjna?

Niektóre uczelnie odwołują się do aspiracji zbuntowanej młodzieży, kiedy zachęcają ją do studiowania u siebie pedagogiki ofertą: „Jeśli chcesz zmieniać świat, to musisz być pedagogiem, by wpajać ludziom wartości”. Uff, już to kiedyś było w dziejach naszego kraju, kiedy to zobowiązywano do zmieniania świata wpajaniem wartości. Niekóre "wsp" mają promocje typu: jak przyprowadzisz jednego kandydata, to obniżymy ci czesne o x%, a jak dwóch to o jeszcze więcej itd. Szkoda, że nie podano, ilu trzeba przyprowadzić ze sobą kandydatów, żeby w ogóle nie płacić za studia? Są wreszcie takie szkoły prywatne, które mają w swojej ofercie kierunek pedagogika, ale … nie prowadzą naboru w swojej głównej siedzibie. Niby jest, ale jakoby go nie było.

03 września 2012

Wybierającym studia na pedagogice o wirtualnych wykładowcach



Ostatnio coraz częściej pytają mnie kandydaci na studia, gdzie studiować pedagogikę. Nie jest moją rolą prowadzenie poradni w zakresie doradztwa studenckiego. Tu każdy musi mieć swój rozum, analizować jak najwięcej "za i przeciw" na podstawie dostępnych mu informacji. Dzisiaj przyjrzyjmy się ofertom internetowym wyższych szkół prywatnych w zakresie "ich" kadr kształcących.

Szkoła prywatna, która zamieszcza na swojej stronie w wykazie wykładowców od kilkudziesięciu do kilkunastu wykładowców, powinna uczciwie poinformować, że są to osoby, których studiujący pedagogikę nie spotkają w Łodzi, Wrocławiu czy w Szczecinie, gdyż są oni zatrudnieni do różnych oddziałów zamiejscowych, a więc tworzenie wizerunku tzw. „dużym zbiorem” jest sprzeczne z rzeczywistością. Przy każdym nazwisku powinna być adnotacja, gdzie, w którym mieście i w którym oddziale zamiejscowym taki wykładowca będzie dostępny dla studiujących wybrany kierunek. Po co dodatkowo wprowadzać w błąd kandydatów wypowiedzią przedstawiciela władz, że jest to jedyna uczelnia, która oferuje tak dużo zajęć praktycznych ze wspaniałą kadrą z całej Polski. Powinno być – napisane: Jest to jedyna uczelnia, która oferuje tak dużo zajęć praktycznych ze wspaniałą gdzieniegdzie kadrą w różnych miejscach Polski. Być może w Łodzi czy Przasnyszu trafi się akurat mniej wspaniała kadra, i co wtedy?

Dla podniesienia prestiżu wprowadza się na stronach internetowych szkół prywatnych w błąd nie tylko kandydatów na studia, ale i całą opinię publiczną, kiedy przed nazwiskami wykładowców podaje się, że są profesorami, podczas gdy profesorami nie są. Jeśli sami na to nie zwracają uwagi, to znaczy, że lekceważą nie tylko prawo w naszym kraju, ale i wyrażają zgodę na publikowanie fałszywych danych osobowych. Niektórzy już nie pamiętają awantury o informację na plakacie wyborczym kandydującego na Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, z której miało wynikać, że jest magistrem. A nie był.

Oto jedna z prywatnych akademii, która szczyci się uzyskaniem uprawnień do nadawania stopni naukowych, publikuje o swojej kadrze fałszywe dane, bo niezgodne z obowiązującymi w tym względzie regulacjami prawnymi. Jak dezinformuje - na kierunku pedagogika ma zatrudnionych profesorów, podczas gdy nie są to profesorowie tytularni, którzy uzyskali nominację z rąk Prezydenta RP (niektórzy wcześniej z rąk Przewodniczącego Rady Państwa), tylko profesorowie uczelniani. Można oszukiwać opinię publiczną? Można. A co? I tak nikt się nie pozna. Są wśród tych fałszywie awansowanych nawet tacy, którzy nie raczyli pochwalić się swoim dorobkiem naukowym. Nie mają publikacji naukowych, czy może są one takie nędzne, że sami wstydzą się do nich przyznać?

Są też takie wyższe szkoły prywatne, które w ogóle nie informują o swojej kadrze wykładowców. Kadra jest ukryta. Nieobecna? Tajne służby, czy co? Może nie mają? A może mają wykładowców, ale ci nie wyrażają zgody na ujawnianie ich nazwisk i wizerunku? A może jest inny tego powód? Ciekawe, co jest gwarancją, że program kierunku studiów będzie w takiej szkole realizowany, dzięki zatrudnieniu "wysoko" wykwalifikowanej kadry? Niektórzy założyciele tzw. wsp zabezpieczają się i piszą w czasie niedokonanym np. nasza szkoła zatrudnia… , co nie musi znaczyć, że zatrudniła albo że z końcem września nie rozstanie się z nimi. Jeszcze zatem zatrudnia, ale... Niby nic, a robi różnicę. Są wreszcie takie, których założyciele manipulują wizerunkiem kadrowym, umieszczając na liście wykładowców szkoły wszystkich, których zatrudniają na tzw. "umowy śmieciowe", a więc zarówno tych na umowy o pracę na czas określony czy nieokreślony, jak i na umowę o dzieło czy zlecenie. Ci ostatni są poza zasięgiem studiujących, bowiem przychodzą na zajęcia i wychodzą. Nic i nikt ich nie zmusi do tego, by poświęcili więcej czasu swoim studentom niż ten, jaki wynika z uzgodnionego czasu pracy w zawartej umowie. Jak mają prowadzić seminarium dyplomowe, to po zakończeniu zajęć nikt ich już nie uświadczy i nie zobaczy, jeśli ma jakieś zaległości czy opóźnienia w wykonaniu zadań związanych z pracą dyplomową.

Interesująco wygląda informacja o władzach uczelni prywatnych. Są szkoły, których założyciele informują, że kończy się kadencja dotychczasowego rektora, ale już nie podają, iż wraz z nią także jego zatrudnienie w tej szkole. Ba, na stronach widnieją jeszcze nazwiska zatrudnionych kiedyś w takiej szkole profesorów, ale nikt nie informuje, że jest to już przeszłość, która staje się przyszłością. Drodzy kandydaci, poczytajcie, jakich wspaniałych profesorów ma dana szkoła prywatna, bo w nowym roku ich już w niej nie będzie. Jeśli kandydaci na studia chcą dowiedzieć się czegoś więcej o kadrze, którą szczyci się dana szkoła, to mogą wpisać nazwisko i imię do bazy POLON, a tam znajdą o nich podstawowe informacje.

Z ministerialnej bazy danych kadrowych dowiemy się, gdzie są i gdzie byli zatrudnieni wykłądowcy danej szkoły, jaki mają stopień czy tytuł naukowy, gdyż tu znajdują się wiarygodne na ten temat dane. Jak ktoś nie jest profesorem, to przed jego nazwiskiem widnieje "dr" lub "dr hab.". Możemy tam przeczytać informację o karierze naukowej danej osoby - tak o wykładowcach, jak i władzach uczelni, ich awansach akademickich - doktorskim, habilitacyjnym, profesorskim, o tematach ich prac naukowych, prowadzonych przez nich projektach badawczych, pełnionych funkcjach czy wykonanych recenzjach prac naukowych itp.). Można też takich danych szukać w internecie tyle tylko, że tu znajdują się też niepotwierdzone, często nieprawdziwe lub niepełne informacje.

02 września 2012

Pluralizm inauguracyjny w oświacie ze ściągą w tle


Byliśmy przez lata przyzwyczajani do tego, że rozpoczęcie nowego roku szkolnego następuje z dniem 1 września. Niniejsza data od pewnego czasu nie jest jednak tak rygorystycznie przestrzegana w naszym kraju, z kilku co najmniej powodów:

- administracyjnych (Kodeks Pracy), kiedy w grę wchodzi dzień ustawowo wolny od pracy, jak sobota, niedziela, święto religijne czy święto państwowe;

- politycznych, kiedy to przedstawiciel władzy centralnej, a zwierzchnik w stosunku do ministra edukacji narodowej, nie licząc się z tym w/w kryterium chce koniecznie, wbrew także przypisaniu tego zadania ministrowi, pozbawić go godności "pierwszego nauczyciela", któremu przysługuje nie tylko z mocy prawa oświatowego ogłoszenie dnia otwarcia roku szkolnego, ale i dokonanie tego;

- medialnych, kiedy to rozpoczęcie roku szkolnego ma miejsce na łamach wydawanych gazet, czasopism, internetu czy emitowanych programów radiowych i telewizyjnych już w połowie sierpnia. Dla mediów rok szkolny jest okazją do upchnięcia "tematów - bubli", czyli "ciężkich tornistrów", "nieuzasadnionych podwyżek płac dla nauczycieli", "męczącej psychicznie wielości podręczników", "braku miejsc pracy dla nauczycieli czy niedostatku miejsc na wyrównywanie szans edukacyjnych dla przedszkolaków", "pseudo pomocy socjalnej szkół", itd., itd.

Pamiętam, kiedy ministrem edukacji narodowej był Roman Giertych, to nie on otwierał rok szkolny 2006/2007, tylko dwa dni wcześniej ówczesny jego zwierzchnik - premier rządu. W tym roku jest podobnie, choć w nieco innej konfiguracji politycznej, bowiem rok szkolny 2012/2013 już zainaugurował w dniu 1 września Prezydent RP Bronisław Komorowski. Ministerstwo Edukacji Narodowej nie odnotowało tego na swojej stronie internetowej, gdyż pewnie czuje się tym dotknięte (chociaż nikt tego nie powie). Jednak nie powinno, skoro propagowało w minionym roku szkolnym "rozmydlony" projekt "otwartej szkoły", a wiadomo, jak coś jest otwarte, to może pojawić się przeciąg lub ktoś nieproszony.

Jeszcze lepiej jest w niektórych samorządach terytorialnych, których władze postanowiły wyraźnie podkreślić, że oświatą w ich gminie czy powiecie nie rządzi ani Prezydent, ani premier, ani minister, tylko burmistrz, który nie będzie dwukrotnie wypowiadał się na temat roli oświaty, skoro musi jeszcze zabłysnąć w sobotę w dn. 1 września, kiedy następowało uroczyste przekazanie mieszkańcom wsi dożynkowego wieńca. Burmistrz jest zapewne z PSL, a ta partia ma tylko wiceministra edukacji, więc musi postawić na swoim. Chłop potęgą jest i basta!

Politycznego otwarcia roku szkolnego dokonał też w kuluarach Sejmu przewodniczący SLD -b.towarzysz, sekretarz KC PZPR z okresu "prawdy i troski o polski naród" Leszek Miller, który ogłosił "dekalog edukacyjny". Ten żenujący spektakl emitowali dziennikarze jednej ze stacji wraz z sms-ami od widzów, którzy na jeden z punktów dotyczących szkoły publicznej, natychmiast zareagowali demistyfikacją tej propagandy: "Ciekawe, bo wnuczka przewodniczącego uczęszcza do elitarnej szkoły prywatnej".

Cóż nam pozostaje w dniu 3 września? Inaugurować już otwarty rok szkolny. Gdyby któryś z dyrektorów szkół, wójtów, burmistrzów, prezydentów miast, marszałków województwa itd., itd. nie wiedział, co powiedzieć dzieciom, młodzieży, nauczycielom i przybyłym na tę uroczystość rodzicom, niech sięgnie do internetu, gdzie znajdzie setki gotowych przemówień. Co za różnica, czyimi słowami mówimy, skoro i tak jest to moment wygłaszania sloganów i niespełnianych obietnic.


01 września 2012

Cynicy i hipokryci pod pedagogicznym szyldem


Są wśród nas, w naszym otoczeniu, często spotykamy ich na swojej drodze życia osobistego, zawodowego czy społecznego. Na niektórych jesteśmy skazani, jak uczniowie, którzy muszą chodzić do szkoły, nie mając wpływu na to, kto jest ich nauczycielem; jak pracownicy administracji, którzy zgodnie ze swoimi kompetencjami wykonują zadania, doświadczając często upokorzeń ze strony zwierzchników, zaprzeczającym swoją postawą funkcjom założonym placówki edukacyjnej (oświatowej czy akademickiej), itd.

Jedni mają wykształcenie nauczycielskie lub pedagogiczne, inni nawet stopień lub tytuł naukowy. O sobie mówią, a niektórzy nawet piszą, że są pedagogami, nauczycielami, wychowawcami. Jakoś przez świadomość im nie przejdzie, że są to tylko i wyłącznie dodane do ich rzeczywistego (nie zawsze od razu rozpoznawalnego) wizerunku - role społeczne, które wcale nie muszą mieć nic wspólnego z ich życiem godziwym, jak to ujmował Tadeusz Kotarbiński. Kolekcjonują zatem swoje awanse, kontakty, relacje, często żerując na swoich podwładnych lub współpracownikach, by rozbudowywać sieć własnych, interesownych jedynie wpływów sądząc, że są one trwałe, autentyczne, podczas gdy te wystarczają na tak długo, jak długo jest się w kostiumie danej roli.

Zapominają lub nie chcą dopuszczać do swojej świadomości, kim są jako nosiciele tych ról, czy w ogóle posiadają moralny kręgosłup, czy może tylko owe „statusy” warte tyle, ile papier, na jakim zostały wydrukowane? Czy rzeczywiście wystarczy mieć konstrukcję fizyczną, cielesną, psychiczną z dodatkami funkcji i ról, nie troszcząc się o własną godność? Niektórzy uważają, że wystarczy przefarbować włosy, wymienić partnera, zmienić miejsce zamieszkania, inaczej umeblować pokój, zastąpić jednego dyrektora innym, zmienić logo, a staną się tak oni, jak i ich instytucje kimś – czymś innym, bo udało się coś zakryć.

Najpierw było się zdolnym, chociaż żadna to sztuka, aczkolwiek perfidna umiejętność, do upokarzania kogoś, pomiatania nim, nie szanowania go, a kiedy los ofiary się odwraca, nagle jest się w stanie o wszystkim zapomnieć, byle tylko pierwszemu złożyć gratulacje, jakże „szczere” życzenia swoim byłym "ofiarom", nawet drogą mailową czy sms-em, byle tylko być pierwszym, bo a nuż, znowu coś się ugra, załatwi, a minione doświadczenia pójdą w zapomnienie. Gracze, cyniczni hipokryci, ludzie bez twarzy i godności, pouczający i moralizujący, stanowiący o losach innych bez okazywania im rzeczywistego szacunku, byle sycić się swoją dominacją, władztwem, własnością, bo przecież oni nie potrafią inaczej, jak brać innych w posiadanie, by instrumentalnie wykorzystywać do realizowania swoich celów. Jakoś pomijają w tym wszystkim samych siebie.

Nie ma się co dziwić, gdyż nie należą do istot określanych w języku niemieckim mianem Werttraegerów (nosicieli wartości), nie mogą więc nawet zrozumieć, że w życiu coś można kupić, załatwić, tylko nie da się tego uzyskać – jak Marcin P. - niegodziwym życiem. I co z tego, że miał siedziby, piękne salony, samochody, przychylność władz i politycznego otoczenia, skoro w którymś momencie odsłoniona została prawda jego osoby. Tę bowiem rozpoznaje się – jak mądrze pisał o tym Karol Wojtyła – w czynach.

Jak ktoś jest oświatowym dziennikarzem, to manipulując informacjami, podporządkowując je interesom cynicznych graczy, a nie dociekaniu i ujawnianiu prawdy, staje się dziennikarzyną, pismakiem, na usługach zamawiającego i cenzurującego treści. Jak ktoś postanowił powołać do życia spółkę, by uruchomić oświatowy biznes, ale zapomniał o tym, co jest w nim najważniejsze, akurat w tej dziedzinie, to trudno, by mógł liczyć na sukces. Prędzej czy później cynizm i hipokryzja wyjdą na jaw, bo można je skrywać przez miesiąc, czy rok lub nawet więcej, ale zawsze dochodzi do momentu, w którym trzeba odkryć karty prawdy o sobie, karty prawdy własnych czynów. Cynicy i hipokryci zawsze grają fałszywymi kartami, chociaż początkowo pozorują, że gra jest czysta i przebiega zgodnie z regułami. Fałszywego AS-a noszą jednak w rękawie, bo jak im jedno rozdanie nie wyjdzie, to czymś muszą wygrywać, choć prędzej czy później i tak wyjdzie na jaw ich nieuczciwość.

Każdy cynik i hipokryta ma swojego pasożyta, a najczęściej całą gamę, by żywiąc się nimi, przypisywać sobie zasługi, których nie ma w jego życiu i czynach, ale sądzi, że może dzięki nim dobrze się „wyżywić”. Cynikami i hipokrytami są jednak także ci, którzy w otoczeniu takiego przełożonego starają się doń upodobnić pod każdym niemal względem. Tracą zatem szansę na bycie sobą, czy jak pisał Erich Fromm – uciekają od własnej wolności. Przypomnę zatem za Tadeuszem Kotarbińskim (Medytacje o życiu godziwym, 1967, s. 50):

Niejeden bardzo chciałby nie być sobą, ale to się nikomu, niestety, nie udaje. Na przykład, gdy sprawcę złego czynu ścigają władze albo własne wyrzuty sumienia. Pragnąłby on przestać być sobą, zmienić osobowość, tak jak wąż zmienia skórę. Ale daremne żale, próżny trud. Więc nawoływanie, by być sobą, zakrawa na żart, ot tak, jak gdyby człowiek o „oczach piwnych usłyszał radę, by miał oczy piwne: ma je już takie i innych mieć nie może.

Tak cynicy, hipokryci, jak i przeciwnicy tych postaw mogą żyć z zachowaniem poczucia własnej wartości obok siebie, z sobą czy przeciwko obstając przy własnej swoistości, a nawet urabiając ją, umacniając lub uwydatniając. Jedni wzmagają zło i toksyny, inni dobro i godność. Każdy sam dokonuje wyboru, z kim mu jest po drodze. Takie są barwy tego życia, kończącego się lata i nadchodzącej jesieni. Zimą niektórzy zamrożą swój fałsz, na wiosnę rozkwitnąć obliczem prawdy…

31 sierpnia 2012

Kogo jeszcze obchodzi rocznica Porozumień Sierpniowych?


CBOS przeprowadził sondaż na liczącej 982 osoby reprezentatywnej próbie losowej mieszkańców Polski mających dzisiaj ponad 49 lat, czyli takich, którzy byli biernymi lub czynnymi świadkami w latach 1980-81 wydarzeń sierpniowych. Badanie zrealizowano w ramach projektu "Świadomość wielkiej zmiany: społeczna percepcja roli "Solidarności" w upadku komunizmu w Polsce" pod kierunkiem dr. Adama Mielczarka w dniach 24 maja - 10 czerwca 2012 roku. Wyniki sondażu pozwalają nam spojrzeć nie tylko na pamięć wydarzeń tamtego okresu, ale i odsłaniają po latach powody, dla których w mniejszym lub większym stopniu Polacy popierali ruch rodzącej się i walczącej "Solidarności" oraz ich aktualność po tylu latach.

Z diagnozy postaw Polaków wobec pierwszej "Solidarności" wynika, że ponad połowa ankietowanych nie identyfikuje się już dzisiaj z tą tradycją, z marzeniami o wolnej Polsce, o których urzeczywistnienie wówczas walczono. W opinii badanych ludźmi, którzy w 1980 roku zapisali się do "Solidarności", najczęściej kierowała nadzieja na lepsze zarobki i poprawę stosunków pracy (56 proc.). Na drugim miejscu wymieniana jest walka o odzyskanie niepodległości, chęć wyzwolenia kraju spod dominacji ZSRR (40 proc.). Blisko jedna trzecia badanych (31 proc.) uważa, że chciano dokonać w ten sposób naprawy ustroju: reformy socjalizmu, demokratyzacji. Nieznacznie mniejsza grupa (28 proc.) wskazuje, że dla zapisujących się do "Solidarności" był to wybór etyczny -
opowiedzenie się po stronie dobra i zasad moralnych. Zbliżony odsetek (27 proc.) mówi o konformizmie - wstępowano do związku, ponieważ zapisywali się inni. Jedna piąta badanych (19 proc.) sądzi, że zapisującym się wówczas do "S" chodziło o stworzenie własnej reprezentacji i o możliwość kontrolowania władzy przez społeczeństwo.


Wczorajszy spektakl polityczny w Sejmie i komentarze na ten temat jeszcze raz potwierdza, że nie tylko politycy, ale coraz większa część polskiego społeczeństwa nie jest zainteresowana kontrolowaniem władzy, a tym samym odchodzimy od procesów demokratyzacyjnych, na rzecz jakże charakterystycznego dla ówczesnej mniejszości w okresie 31 sierpnia 1981 r. marzenia o spokoju, pozostawieniu władzy prawa do arbitralnego, niekontrolowanego decydowania o narodzie i za naród, niszczenia osobistego i publicznego życia działaczy ówczesnej opozycji przez służby specjalne.

Ponad trzydzieści lat temu mieliśmy jeszcze nadzieję, że jak w pakiecie postulatów znajdzie się oświata, edukacja, wychowywanie dzieci i młodzieży w poszanowaniu praw człowieka (a nie tych stanowionych przez KC PZPR), samorządna i suwerenna Polska z instytucjami działającymi na rzecz obywateli i dobra publicznego, to odzyskanie wolności będzie nie tylko darem, ale i moralnie zobowiązującym zadaniem dla nas wszystkich. Jak podaje CBOS: Osoby, którym dziś tradycja "Solidarności" jest bliska, to przede wszystkim mieszkańcy największych miast, respondenci należący jesienią 1988 roku do inteligencji i specjalistów z wyższym wykształceniem, zainteresowani polityką, praktykujący religijnie kilka razy w tygodniu, deklarujący prawicowe poglądy polityczne, zaliczający się do beneficjentów przemian oraz byli działacze i szeregowi członkowie związku w 1981 roku.


Zanika społeczeństwo obywatelskie, krytyka władzy jest nie na miejscu, ośmieszana, traktowana jako nieuzasadnione "kłapanie paszczą", "krzyk hipokryzji", a wszelkie próby opozycji upomnienia się o wartości trwalsze, niż kadencja rządu czy Sejmu, zbywane są socjotechniką, propagandą sukcesu i procedurami. Rewolucja "Solidarności" powoli i skutecznie pożera swoje dzieci.


(fot. archiwum domowe)

30 sierpnia 2012

Kto będzie kierował edukacją w Urzędzie Miasta Łodzi?


Komisja konkursowa zdecydowała, że spośród pięciu kandydatów, którzy ubiegali się o stanowisko dyrektora Wydziału Edukacji w Łodzi, zostanie nim dr hab. Beata Jachimczak. Znakomita to dla mnie wiadomość, bo znam i wysoce cenię sobie Jej doświadczenie pedagogiczne, umiejętności zarządzania zespołami ludzkimi i wysoki poziom etyczny, czego najlepszym dowodem jest m.in. to, że potrafiła zrezygnować z lepszych warunków pracy, by nie legitymizować tego, co zaprzeczało etyce i kulturze zarządzania w akademickim środowisku jednej z łódzkich szkół wyższych.

Akurat dzisiaj dyskutowali w mediach opozycyjni parlamentarzyści o tym, czy nie należałoby powołać w naszym kraju rządu fachowców, gdyż to, jak to państwo jest zarządzane, w świetle toczących je afer i skandali, korupcji, nepotyzmu i kolesiostwa, coraz bardziej rozmija się - w przypadku niektórych przynajmniej ministrów i ich resortów - z profesjonalizmem oraz poczuciem odpowiedzialności za wykonywane zadania. Łódzki Magistrat postawił na profesjonalizm, na fachowca, wyprzedzając tym samym procesy, które muszą następować nie tylko w rządzie, Parlamencie, samorządach terytorialnych, ale w każdej instytucji, która realizuje zadania publiczne.

Pani dr hab. Beata Jachimczak jest absolwentką studiów magisterskich na kierunku pedagogika (specjalność nauczanie początkowe), które ukończyła w Uniwersytecie Łódzkim. Zanim została naukowcem, przeszła najlepszą szkołę przygotowania do pracy akademickiej, bowiem pracowała jako nauczycielka w Szkole Podstawowej nr 111 z oddziałami integracyjnymi w Łodzi oraz pełniła m.in. funkcję kierownika zespołu samokształceniowego edukacji wczesnoszkolnej. Tak to jest z nauczycielami z pasją, z powołania, że swoje działania pedagogiczne podporządkowują własnej wizji doskonalenia nie tylko warunków pracy zawodowej, własnego warsztatu dydaktycznego, ale starają się nadawać mu wymiar autorskiego projektu, modelu, który - jak w przypadku B. Jachimczak - zyskał praktyczną egzemplifikację w postaci realizowanego programu innowacyjnego w klasach edukacji wczesnoszkolnej.

Nowa dyrektor jest osobą o niezwykłej pasji działania, nieustannie poszukującą i dociekającą tego, co ma być przedmiotem jej zainteresowań. Mimo ukończonych studiów magisterskich, aż czterokrotnie podejmowała i pozytywnie kończyła studia podyplomowe, by móc jeszcze lepiej wykonywać swoje zadania. Ma zatem za sobą studia z: 1) pedagogiki specjalnej w zakresie pedagogiki resocjalizacyjnej, 2) pedagogiki specjalnej w zakresie pedagogiki korekcyjnej, 3) pedagogiki specjalnej w zakresie pedagogiki wspierającej uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi oraz 4) zarządzania oświatą. Po kilkunastu latach pracy w zawodzie nauczyciela, w którym osiągnęła status nauczyciela dyplomowanego, poświęciła się także nauce, nie pozostawiając oświaty poza polem swoich zainteresowań i zaangażowania praktycznego.

Jej Mistrzem akademickim był śp. prof. Jan Pańczyk, wybitny pedagog specjalny, którego dorobek naukowy służył, służy i będzie służyć kolejnym pokoleniom studentów przygotowujących się do jakże trudnej roli zawodowej pedagoga specjalnego. Nic dziwnego, że jej ćwiczenia, wykłady, prelekcje i publikacje zawsze cieszyły się wysokim uznaniem odbiorców, gdyż łączy w sobie mądrość z darem kształcenia innych i wspomagania ich w rozwoju. Dobrze się stało, że miała możliwość podwyższania swoich kwalifikacji i rozwijania się w Katedrze Pedagogiki Specjalnej UŁ, gdzie przed laty stworzone było przez prof. Jana Pańczyka, a później kontynuowane przez prof. Iwonę Chrzanowską wyjątkowe środowisko akademickiego rozwoju wielu jej pracowników. Na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ uzyskała promocję doktorską, a w bieżącym roku uzyskała dzięki znakomitej habilitacji status samodzielnego pracownika naukowego Wydziału Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest ciągle jakby na początku drogi swojego pedagogicznego działania oświatowego i akademickiego, podejmując się w obu tych środowiskach edukacyjnych ciągle nowych zadań.

W roku 2000 dr hab. B. Jachimczak współtworzyła Fundację Pomocy Rodzinie OPOKA w Łodzi, w której przez kilka lat pełniła funkcję opiekuna merytorycznego fundacji, wiceprezesa oraz terapeuty, obecnie pozostaje tam tylko w roli fundatora i założyciela. Niejednokrotnie społecznie pomagała wielu rodzinom, w których dzieci potrzebowały wsparcia, terapii czy specjalistycznej diagnozy. Nie bez powodu została przed dwoma laty powołana przez ówczesną minister edukacji do zespołu ekspertów przygotowujących koncepcję zmian w kształceniu specjalnym. W ramach współpracy z instytucjami działającymi w obszarze oświaty prowadziła wiele warsztatów i konferencji dla dyrektorów szkół i dla nauczycieli w całym kraju, recenzowała materiały metodyczne. W ramach projektu MEN "Szkoła dla wszystkich" była jako członek zespołu jego koordynatorem w województwie łódzkim. Jest członkinią: Oddziału Łódzkiego Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, Zarządu Łódzkiego Towarzystwa Pedagogicznego oraz aż czterech zespołów zadaniowych, które działają pod patronatem Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk: Zespołu Edukacji Elementarnej, którym kierowała do ub. roku prof. Dorota Klus-Stańska, Zespołu Samokształceniowego Doktorów, którym kieruje prof. Maria Dudzikowa, Zespołu Pedagogiki Specjalnej, którym kieruje prof. Władysław Dykcik i Zespołu Teorii Wychowania pod moim kierownictwem.

Od wielu lat jej doświadczenia zawodowe związane są z przygotowaniem do pracy przyszłych pedagogów (1998-1999 nauczyciel w Kolegium Nauczycielskim w Zgierzu). W roku 2010/11 kierowała projektem "Praktyka na miarę szyta. Program praktyk pedagogicznych podnoszących jakość kształcenia w zawodzie nauczyciela" realizowanym w ramach konkursu nr 6/POKL/3.3.2/09. W latach 2006 – 2010 pełniła funkcję prorektora ds. dydaktycznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Łodzi, kiedy byłem rektorem tej szkoły. Stąd też mogę dzisiaj pisać o powołanej dyrektor Wydziału Edukacji na podstawie także wieloletniej z nią współpracy naukowej i dydaktycznej. Dr hab. Beata Jachimczak jest też członkiem Międzynarodowego Ruchu "R" i INTERRA na rzecz edukacji międzykulturowej, którego siedziba znajduje się w Pradze w Republice Czeskiej. Wygłaszała referaty na międzynarodowych konferencjach w Czechach i na Słowacji, w tym na Uniwersytecie w Pardubicach i Uniwersytecie w Trnawie. Dwukrotnie zapraszana była przez wybitnego pedagoga specjalnego prof. Viktora Lechtę do udziału w światowych kongresach na rzecz pedagogiki inkluzyjnej, a przy tym współtworzy wraz z prof. Iwoną Chrzanowską z UAM w Poznaniu cykl międzynarodowych konferencji pt. "INNY w naukach o wychowaniu".

Ogromnie cenię sobie wiele publikacji naukowych i metodycznych autorstwa B. Jachimczak, które sa poświęcone pedagogice szkolnej i specjalnej. Ostatnio wydała dwie monografie naukowe: „Dydaktyczne i pozadydaktyczne uwarunkowania efektów nauczania indywidualnego dzieci przewlekle chorych (Z badań uczniów klas III szkół podstawowych)” (Kraków 2011) i „Społeczno – edukacyjne uwarunkowania startu zawodowego młodych osób niepełnosprawnych. Studium empiryczne z regionu łódzkiego” (Kraków 2011). Jestem przekonany, że w swojej nowej roli zawodowej będzie znakomicie łączyć naukową pasję poznania, poszukiwania prawdy z oświatową służbą na rzecz dobra wspólnego. Życzę Jej dużo sił, środowiskowego wsparcia i życzliwości wszystkich, którym dobro edukacji leży na sercu. Zdaję sobie sprawę z tego, że praca kierownicza w organie prowadzącym przedszkola i szkoły jest pełna nowych wyzwań, ale i strukturalnych ograniczeń. Niewątpliwie, wkraczając po raz pierwszy do działającej już instytucji, musimy wziąć pod uwagę jej przeszłość, w tym tak powodzenia, jak i porażki. Żadne z nich nie obciążają nowej dyrektorki Wydziału. Oby zatem sukcesów i satysfakcji całego zespołu współpracowników było dzięki tej kadencji więcej, gdyż w rzeczy samej służy on naszym dzieciom i młodzieży, uczęszczającym do placówek opiekuńczo-wychowawczych i edukacyjnych tego miasta.