"Jakoś nie po drodze mi było z tamtym szefostwem. Strasznie irytowały mnie niektóre pomysły poprzedniego dyrektora Krzysztofa Skowrońskiego. Chciał np. przenieść Listę z godz. 19 na 9 rano" – tak kilka miesięcy temu mówił "Dziennikowi Gazecie Prawnej" Marek Niedźwiecki, który postanowił odejść z niepublicznej rozgłośni Radio Złote Przeboje do publicznej Trójki.
Kiedy "Niedźwiedź” przekonał się, że pracodawca potrzebował go głównie jako przynęty do zwiększenia zainteresowania rozgłośnią (co przekłada się na koszt reklam i zyski) i po jakimś czasie zaczął zmieniać kurs, obniżając jakość nadawanych audycji zrozumiał, że nadszedł czas, by z tym skończyć. Szybko jednak rozgłośnia zaczęła puszczać coraz więcej współczesnych utworów, nie zawsze najwyższych lotów. Gdy tylko do Trójki wróciła Magda Jethon, którą znam od lat, pomyślałem: teraz albo nigdy. (…) Zdaję sobie sprawę, że robiłem tu swoiste radio w radiu. Ale to mi tak bardzo nie przeszkadzało. Gorsza była świadomość, tego co się dzieje na antenie przed moim programem i po nim. To irytujące słuchać przed własną audycją Sashy, który śpiewa - "lonely, lonely lonely" i coś równie kiepskiego, z chwilą gdy tylko wychodzisz ze studia. Poza tym listę przerywało sześć bloków reklamowych.
Zawsze, kiedy odchodzi z jakiejś instytucji jej lider, na korytarzach upowszechnia się plotka: „jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno poszło o pieniądze". Otóż tak mówią ci, którzy chcą ukryć rzeczywiste powody owych rozstań, nie znają ich lub wolą o nich nie wiedzieć. Potwierdza to w swoim wywiadzie Marek Niedźwiecki: Wiem, że wielu tak mówiło. Choć to nie prawda. Teraz mogę powiedzieć, że z tej kasy rezygnuję i wracam do starej pensji. A jak wiadomo radio kasy nie ma, więc nie o pieniądze mi chodziło.
Jeden z niemieckich filozofów wychowania Hans Vaihinger ostrzegał przed życiem złudzeniami, a więc fikcją, za którą nie kryją się żadne wartości. Miał on tu na uwadze złudzenia, jakimi kierują się w sowim życiu ludzie, jak gdyby były one oparte na prawdziwych danych. W rzeczywistości jednak z każdym dniem odsłaniane były stany, które dowodziły dobitnie, że nie ma co dłużej liczyć na spełnienie się tego, co nie jest możliwe. A jak nie jest, to nie ma co brnąć w fikcjonalizm, gdyż bardzo szybko można byłoby się rozczarować i tego mocno żałować. Można mieć jakąś rolę, pełnić ją urzędowo, administracyjnie za cenę rezygnacji z własnej godności i wolności, a można też szukać miejsc, w których względnie suwerennie kreuje się rozwój instytucji czy środowiska, nadaje im swoiste oblicze, wyznacza trendy, które są dla i przez innych niepowtarzalne. Można zatem wpisywać się w to, by coś mieć lub by kimś być, choć dla wybór dalszej drogi tak rozumianej samorealizacji nigdy nie jest łatwy i jednoznaczny.
Kiedy więc dzisiaj przeczytałem o tym, że Zbigniew Hołdys odszedł z radiowej Trójki na znak protestu przeciwko objęcia w tej strukturze kierownictwa przez Jacka Sobalę, miara się w nim przebrała. "Po programie dyr. Jacek Sobala na korytarzu ponowił zaproszenie, bym zaczął prowadzić własną audycję w Trójce. Odpowiedziałem, że widziałem jego wystąpienie, w którym nazwał pół narodu łajdakami. Mówił w nim do tłumu "nie bójcie się, odzyskamy Polskę", "łajdacy muszą się bać". Zapytałem czyja jest Polska, skoro ją musi odzyskiwać? I kim są ci łajdacy? Czy to ja? Powiedziałem, że nie mogę przyjąć propozycji pracy od kogoś, kto mówi takie rzeczy. Zbladł i odszedł. Jak się potem dowiedziałem nikt mu czegoś takiego dotychczas w oczy nie powiedział. Szkoda. Ludzie powinni mówić takie rzeczy funkcjonariuszom państwowym. By byli lepszymi ludźmi. Chyba, że przyjmiemy, iż moralność nie istnieje i została zastąpiona przez hipokryzję."
Otóż to, jestem tego samego zdania!
(źródła: http://wyborcza.pl/1,75478,7881645,Holdys_zawstydzil_Sobale.html#ixzz0nsy2cx1Y
Niedźwiecki: Skowroński irytował pomysłami, Dziennik, 29.01.2010)
14 maja 2010
13 maja 2010
Akademiccy wyłudzacze
Pisze do mnie czytelniczka moich wpisów:
Na jednej z konferencji brałam udział w zadziwiającej rozmowie dwóch doktorów pracujących w jednej z łódzkich uczelni niepublicznych.. W zasadzie to przysłuchiwałam się, bo po tych rewelacjach, które usłyszałam zwyczajnie w świecie odjęło mi mowę. Nie wierzyłam temu, co docierało do mych uszu... Jedna pani pouczała drugą, co robić, by się nie przepracować, a zarobić i zamiast chwalić się swoimi osiągnięciami na polu badawczym, pouczała co wpisywać w jakie sprawozdania, by wyglądało na to, że coś robi...
Ta druga z kolei narzekała na swojego studenta, który zawraca jej przysłowiową gitarę, przychodząc na prawie wszystkie konsultacje i dopytując o różne rzeczy, o których biedna jak wynikało z rozmowy nie ma większego pojęcia... Padały teksty w rodzaju student to pieniądz, a tych nie wolno do kosza wyrzucać, nie oblewaj, bo się rozmyślą i odejdą do szkoły, gdzie jest jeszcze łatwiej zaliczyć, pamiętaj że idzie niż demograficzny i będzie już tylko gorzej, itd. itd.
Ciekawe, kto im dał te stopnie naukowe i za co? Bo obie panie inteligencją nie grzeszyły... No i jak tak dalej pójdzie to interesujące może być to jak będzie wyglądała "elyta" naszego kraju za jakieś -dzieścia lat, kiedy to bezmózgi kształcone w takich pseudoszkołach wyższych zaczną rządzić tym krajem”.
Rozmawiałem z rektorem jednej z uczelni niepublicznych w kraju, który bez ogródek przyznał, że on nie bawi się w zatrudnianie wysokiej klasy specjalistów, naukowców z najwyższej półki, gdyż jego na nich po prostu nie stać (i to nie w sensie materialnym). Kiedy sam chce w tym akademickim biznesie zarobić jak najwięcej, to musi - delikatnie mówiąc - łamać prawo, a przecież nie będzie dzielił się zyskami z naukowcami. Traktuje ich jak siłę roboczą, producentów dyplomów, którzy jak chcą dorobić, to niech się cieszą tym, co im rzuci jako ochłap pod stół, gdyż popyt na nich i tak spada z roku na rok. Spadać zresztą będzie jeszcze bardziej w związku z falą niżu, wzrostem odsetka młodzieży, której nie powiodło się na maturze, z brakiem środków na finansowanie sobie studiów przez młodych ludzi itd.
Standardy kształcenia są w tym kraju tak zapisane przez ustawodawców, że wystarczy trzymać kurs na "minimum kadrowe", bez troszczenia się o jego jakość, gdyż w sytuacji orientacji na łatwy i szybki zysk bez względu końcowy efekt tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Ktoś dobrze pomyślał, jak podtrzymywać tę fikcję zabezpieczając ją od strony prawnej. Wystarczył zapis prawny, że jeśli w uczelni nie zapewni się minimum kadrowego do kształcenia na danym kierunku, to ustawodawca pozwala na poradzenie sobie z tym problemem przez rok, a więc daje czas na tzw. dostosowanie się do formalnych wymogów. Czy to jednak sprawdza, w jakim zakresie i jak często, tego już nie wiadomo.
Co robią niektórzy właściciele szkół? Dla uruchomienia kierunku studiów uzyskują deklaracje pseudo-naukowców o gotowości zatrudnienia się w uczelni X, po czym wiedząc, że oni i tak się nie zatrudnią (bo było to także częścią cichego kontraktu), prowadzą rekrutację na studia, a następnie uruchamiają zajęcia z tańszymi, bo zatrudnianymi na umowę o dzieło czy zlecenie nauczycielami spoza uczelni, by zaoszczędzić środki i zyskać czas na poszukiwanie brakujących im kadr. Już się nauczyli, że wystarczy spisać umowę z tzw. słupem, czyli kimś, kto podpisze umowę o pracę, ale jej nie będzie świadczył, tylko będzie formalnie zaświadczał swoje zatrudnienie, nie będąc de facto w uczelni na co dzień.
Tak, jak cwaniacy, którzy chcąc wyłudzić od banku kolejny kredyt, biorą go na dowód podstawionego bezdomnego, dając miu w zamian 1000 zł. Słup – to ktoś podstawiony, ktoś, kto ma pełnić zadaną mu rolę. Dziekan – słup, rektor – słup czy profesor – słup, to właśnie ten, który ma jedynie swoimi dokumentami lub czasami jedynie fizyczną obecnością zaświadczać spełnienie przez uczelnię minimum kadrowego, a w rzeczywistości może spać spokojnie i odpoczywać w ogródku lub na działce.
Wizytacje mogą sobie przychodzić i odchodzić, mogą narzekać, że w danej uczelni zatrudnia się głównie naukowców po 70 roku życia (w jego uczelni średnia wieku profesorów wynosi 74 lata). Jeśli trafi się jakiś nauczyciel młodszy wiekiem, to przecież nikt nie będzie wydziwiał, gdzie i w jaki sposób uzyskał habilitację. Ważne, że ma dokument. Mianuje się takiego profesorem uczelnianym, a dla studentów nie ma to znaczenia, gdyż oni i tak nie rozróżniają między profesorem tytularnym a uczelnianym. Co najwyżej będą narzekać, że wykładowcy nudzą, nie są przygotowani do zajęć oraz że oblewają ich jedynie dla pozoru, bo i tak w rezultacie wszystkim wszystko zaliczą.
Tu nie chodzi o edukację, tylko o ukryty program, o zawarty kontrakt między klientem (studentem, któremu się nic nie chce, poza dyplomem) a producentem dyplomów. Ja udaję, że studiuję, a ty udajesz, że ode mnie wymagasz. Razem udajemy, że wszystko jest OK. Są jeszcze w środowisku akademickim inne „słupy”. Ponoć Polacy są w tym zakresie specjalistami.
Na jednej z konferencji brałam udział w zadziwiającej rozmowie dwóch doktorów pracujących w jednej z łódzkich uczelni niepublicznych.. W zasadzie to przysłuchiwałam się, bo po tych rewelacjach, które usłyszałam zwyczajnie w świecie odjęło mi mowę. Nie wierzyłam temu, co docierało do mych uszu... Jedna pani pouczała drugą, co robić, by się nie przepracować, a zarobić i zamiast chwalić się swoimi osiągnięciami na polu badawczym, pouczała co wpisywać w jakie sprawozdania, by wyglądało na to, że coś robi...
Ta druga z kolei narzekała na swojego studenta, który zawraca jej przysłowiową gitarę, przychodząc na prawie wszystkie konsultacje i dopytując o różne rzeczy, o których biedna jak wynikało z rozmowy nie ma większego pojęcia... Padały teksty w rodzaju student to pieniądz, a tych nie wolno do kosza wyrzucać, nie oblewaj, bo się rozmyślą i odejdą do szkoły, gdzie jest jeszcze łatwiej zaliczyć, pamiętaj że idzie niż demograficzny i będzie już tylko gorzej, itd. itd.
Ciekawe, kto im dał te stopnie naukowe i za co? Bo obie panie inteligencją nie grzeszyły... No i jak tak dalej pójdzie to interesujące może być to jak będzie wyglądała "elyta" naszego kraju za jakieś -dzieścia lat, kiedy to bezmózgi kształcone w takich pseudoszkołach wyższych zaczną rządzić tym krajem”.
Rozmawiałem z rektorem jednej z uczelni niepublicznych w kraju, który bez ogródek przyznał, że on nie bawi się w zatrudnianie wysokiej klasy specjalistów, naukowców z najwyższej półki, gdyż jego na nich po prostu nie stać (i to nie w sensie materialnym). Kiedy sam chce w tym akademickim biznesie zarobić jak najwięcej, to musi - delikatnie mówiąc - łamać prawo, a przecież nie będzie dzielił się zyskami z naukowcami. Traktuje ich jak siłę roboczą, producentów dyplomów, którzy jak chcą dorobić, to niech się cieszą tym, co im rzuci jako ochłap pod stół, gdyż popyt na nich i tak spada z roku na rok. Spadać zresztą będzie jeszcze bardziej w związku z falą niżu, wzrostem odsetka młodzieży, której nie powiodło się na maturze, z brakiem środków na finansowanie sobie studiów przez młodych ludzi itd.
Standardy kształcenia są w tym kraju tak zapisane przez ustawodawców, że wystarczy trzymać kurs na "minimum kadrowe", bez troszczenia się o jego jakość, gdyż w sytuacji orientacji na łatwy i szybki zysk bez względu końcowy efekt tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Ktoś dobrze pomyślał, jak podtrzymywać tę fikcję zabezpieczając ją od strony prawnej. Wystarczył zapis prawny, że jeśli w uczelni nie zapewni się minimum kadrowego do kształcenia na danym kierunku, to ustawodawca pozwala na poradzenie sobie z tym problemem przez rok, a więc daje czas na tzw. dostosowanie się do formalnych wymogów. Czy to jednak sprawdza, w jakim zakresie i jak często, tego już nie wiadomo.
Co robią niektórzy właściciele szkół? Dla uruchomienia kierunku studiów uzyskują deklaracje pseudo-naukowców o gotowości zatrudnienia się w uczelni X, po czym wiedząc, że oni i tak się nie zatrudnią (bo było to także częścią cichego kontraktu), prowadzą rekrutację na studia, a następnie uruchamiają zajęcia z tańszymi, bo zatrudnianymi na umowę o dzieło czy zlecenie nauczycielami spoza uczelni, by zaoszczędzić środki i zyskać czas na poszukiwanie brakujących im kadr. Już się nauczyli, że wystarczy spisać umowę z tzw. słupem, czyli kimś, kto podpisze umowę o pracę, ale jej nie będzie świadczył, tylko będzie formalnie zaświadczał swoje zatrudnienie, nie będąc de facto w uczelni na co dzień.
Tak, jak cwaniacy, którzy chcąc wyłudzić od banku kolejny kredyt, biorą go na dowód podstawionego bezdomnego, dając miu w zamian 1000 zł. Słup – to ktoś podstawiony, ktoś, kto ma pełnić zadaną mu rolę. Dziekan – słup, rektor – słup czy profesor – słup, to właśnie ten, który ma jedynie swoimi dokumentami lub czasami jedynie fizyczną obecnością zaświadczać spełnienie przez uczelnię minimum kadrowego, a w rzeczywistości może spać spokojnie i odpoczywać w ogródku lub na działce.
Wizytacje mogą sobie przychodzić i odchodzić, mogą narzekać, że w danej uczelni zatrudnia się głównie naukowców po 70 roku życia (w jego uczelni średnia wieku profesorów wynosi 74 lata). Jeśli trafi się jakiś nauczyciel młodszy wiekiem, to przecież nikt nie będzie wydziwiał, gdzie i w jaki sposób uzyskał habilitację. Ważne, że ma dokument. Mianuje się takiego profesorem uczelnianym, a dla studentów nie ma to znaczenia, gdyż oni i tak nie rozróżniają między profesorem tytularnym a uczelnianym. Co najwyżej będą narzekać, że wykładowcy nudzą, nie są przygotowani do zajęć oraz że oblewają ich jedynie dla pozoru, bo i tak w rezultacie wszystkim wszystko zaliczą.
Tu nie chodzi o edukację, tylko o ukryty program, o zawarty kontrakt między klientem (studentem, któremu się nic nie chce, poza dyplomem) a producentem dyplomów. Ja udaję, że studiuję, a ty udajesz, że ode mnie wymagasz. Razem udajemy, że wszystko jest OK. Są jeszcze w środowisku akademickim inne „słupy”. Ponoć Polacy są w tym zakresie specjalistami.
12 maja 2010
Ignorancja jest otwarciem puszki Pandory
Wszystko ma swój początek i koniec, żebyśmy nie wiem jak bardzo chcieli, aby wpisywało się tylko w jeden z tych stanów. Niezależnie od tego, jak długo miały miejsce określone wydarzenia, to jest ich pamięć indywidualna i zbiorowa, którą – szczególnie dzisiaj, przy tylu rejestratorach i nośnikach informacji - nie jest tak łatwo zatrzeć. Co ważne, nie jest też ona zwykłym odwzorowaniem tego, co się wydarzyło przed laty czy przedwczoraj, gdyż zawsze wpisuje się w nią to, co było i jest jeszcze ważne dla uczestników określonych procesów. Finalność pewnych procesów może stać się zarazem otwarciem przysłowiowej „puszki Pandory” nie dlatego, że zapowiada źródło niekończących się kłopotów czy nieszczęść, ale ze względu na wydobycie na jaw spraw, ich uczestników (w tym sprawców) i ich postaw wobec wartości oraz osób, wpisujących się w ich koloryt lub bezbarwność.
Oczywiście, można spróbować zdusić wydobywającą się na powierzchnię oceanu „ropę zła” specjalnie skonstruowaną kapsułą betonową, ale nie zmienia to faktu, że ono się już wydostało na powierzchnię. Związana z jakąś tęsknotą nadzieja na powrót do tego, co było wartościowe i tak spoczywa już na dnie. Uchylając lub dopuszczając przez zaniedbania, niechlujstwo, intrygi, niewiedzę, arogancję czy własną chciwość - pokrywę masywnego pojemnika, pozwolono ulecieć cnotom, na dnie pozostawiając jedynie nadzieję. O jakiej puszce Pandory jest tu mowa? Anna Arno stwierdza: Przecież nie o metalowej, w której dziś przechowujemy herbatę albo konserwy? Także nie o „pudełku” czy innym pojemniku, jaki przywołuje na myśl angielskie słowo box (…).
(A. Arno, Dzban Pandory, potok erudycji, Magazyn Literacki. Tygodnik Powszechny 2010- nr 4-5, s. 20)
Oczywiście, można spróbować zdusić wydobywającą się na powierzchnię oceanu „ropę zła” specjalnie skonstruowaną kapsułą betonową, ale nie zmienia to faktu, że ono się już wydostało na powierzchnię. Związana z jakąś tęsknotą nadzieja na powrót do tego, co było wartościowe i tak spoczywa już na dnie. Uchylając lub dopuszczając przez zaniedbania, niechlujstwo, intrygi, niewiedzę, arogancję czy własną chciwość - pokrywę masywnego pojemnika, pozwolono ulecieć cnotom, na dnie pozostawiając jedynie nadzieję. O jakiej puszce Pandory jest tu mowa? Anna Arno stwierdza: Przecież nie o metalowej, w której dziś przechowujemy herbatę albo konserwy? Także nie o „pudełku” czy innym pojemniku, jaki przywołuje na myśl angielskie słowo box (…).
(A. Arno, Dzban Pandory, potok erudycji, Magazyn Literacki. Tygodnik Powszechny 2010- nr 4-5, s. 20)
11 maja 2010
O pedagogicznych cnotach
To, co ludzie mówią do siebie, sobie czy w związku z sobą, jeśli nie jest zarejestrowane na pozwalających na jego wierne odtworzenie nośnikach pamięci, zawsze może podlegać przeinaczeniom, z różnych zresztą powodów. Niektórzy, chcąc manipulować swoimi rozmówcami, będą im autorytatywnie wmawiać coś, co - choć nie jest zgodne ze stanem faktycznym – ma sprawiać wrażenie prawdy. Nie ma bowiem możliwości udowodnienia tego, że było czy jest inaczej. Słowo wówczas staje naprzeciwko innemu słowu, toteż nie ma kryteriów pozwalających na rozstrzygnięcie jego wiarygodności. Niektórzy posiłkują się formalnymi rolami, statusami społecznymi, by w sytuacji zaistniałego dysonansu poznawczego przyznać prawdziwość relacji temu, kto ma wyższą pozycję (władzy, instytucji czy osoby). Nie ma się co dziwić, że kiedy w grę wchodzi relacja dziecka o jakimś wydarzeniu, w wyniku którego należałoby obciążyć znaczącego dorosłego (por. toczące się sprawy zarzutów o wykorzystywanie seksualne dzieci przez znaczących dorosłych), a obok pojawia się sprzeczny do niej komunikat innej, ale starszej od tego świadka osoby czy może nawet ofiary, to wiarę dajemy „silniejszemu”, a nie dziecku.
Podobnie jest w świecie dorosłych. Nauczyciel, zakleszczony w sytuacji grożącego mu bezrobocia, będzie milczał na posiedzeniu rady pedagogicznej i nie wypowie krytycznego sądu o swoim przełożonym, bo choć wie, że ten dokonał niegodnego czynu, może go zwolnić z pracy, zagłuszyć swoim „autorytetem nadzoru pedagogicznego” krytyczne argumenty, a nawet zmusić go do wypowiedzenia poglądów czy opinii, które są niezgodne z jego własnymi. Tak więc mimo, że zaprzeczają one społecznej prawdzie o określonym wydarzeniu, mają posłużyć jako karta płatnicza w zakłamanym środowisku pedagogicznym.
Już od najmłodszych lat życia dziecka niektórzy rodzice uczą je, jak ma komunikować innym niezgodne z jego rzeczywistym oglądem, rozumieniem czy ocenianiem sytuacji opinie, by tylko zasłużyć na społeczną akceptację. A kiedy takie dziecko już dorośnie, to doświadczy owej sztuki na sobie, a nawet i związku z sobą, serwując swoim przełożonym kolejne kłamstwa, byleby tylko podwyższyć stan własnego konta i przywilejów. Taki dorosły będzie zatem mówił czy pisał do swojego przełożonego, że go wielbi, szanuje, ceni, że wszystko jemu zawdzięcza, byleby tylko jak najdłużej korzystać z darów wdzięczności, jakie na niego mogą spłynąć. A kiedy przyjdzie czas próby bardzo szybko okaże się, że były to tylko frazesy, puste, nic nie znaczące słowa-klucze do „skarbca niezasłużonych gratyfikacji”. A wydawało się, że etyka pedagogiczna jest tylko jedna.
Podobnie jest w świecie dorosłych. Nauczyciel, zakleszczony w sytuacji grożącego mu bezrobocia, będzie milczał na posiedzeniu rady pedagogicznej i nie wypowie krytycznego sądu o swoim przełożonym, bo choć wie, że ten dokonał niegodnego czynu, może go zwolnić z pracy, zagłuszyć swoim „autorytetem nadzoru pedagogicznego” krytyczne argumenty, a nawet zmusić go do wypowiedzenia poglądów czy opinii, które są niezgodne z jego własnymi. Tak więc mimo, że zaprzeczają one społecznej prawdzie o określonym wydarzeniu, mają posłużyć jako karta płatnicza w zakłamanym środowisku pedagogicznym.
Już od najmłodszych lat życia dziecka niektórzy rodzice uczą je, jak ma komunikować innym niezgodne z jego rzeczywistym oglądem, rozumieniem czy ocenianiem sytuacji opinie, by tylko zasłużyć na społeczną akceptację. A kiedy takie dziecko już dorośnie, to doświadczy owej sztuki na sobie, a nawet i związku z sobą, serwując swoim przełożonym kolejne kłamstwa, byleby tylko podwyższyć stan własnego konta i przywilejów. Taki dorosły będzie zatem mówił czy pisał do swojego przełożonego, że go wielbi, szanuje, ceni, że wszystko jemu zawdzięcza, byleby tylko jak najdłużej korzystać z darów wdzięczności, jakie na niego mogą spłynąć. A kiedy przyjdzie czas próby bardzo szybko okaże się, że były to tylko frazesy, puste, nic nie znaczące słowa-klucze do „skarbca niezasłużonych gratyfikacji”. A wydawało się, że etyka pedagogiczna jest tylko jedna.
09 maja 2010
Zmarła Alice Miller
W dn. 14 kwietnia 2010 r. w Saint-Rémy-de-Provence we Francji zmarła Alice Miller, wybitna psychoanalityk i psychoterapeutka, autorka tłumaczonych na wiele języków książek o wpływie przemocy fizycznej i psychicznej wobec dzieci na ich późniejsze, dorosłe życie. Mało kto wie o tym, że była Polką, bowiem urodziła się jako Alicja Rostowska 12 stycznia 1923 r. we Lwowie. W okresie okupacji studiowała filozofię na tajnych kompletach u profesorów: Władysława Tatarkiewicza i Tadeusza Kotarbińskiego. Po II wojnie światowej, w 1946 wyemigrowała do Szwajcarii, gdzie w 1953 w Bazylei obroniła pracę doktorską z pogranicza filozofii, psychologii i socjologii. Każda z jej książek stawała się bestsellerem, gdyż swoimi badaniami - wzbogaconymi o doświadczenia terapeutyczne - przełamała tabu na temat źródeł i skutków przemocy fizycznej i psychicznej dorosłych wobec dzieci.
Dzisiaj - jak sądzę - nie ma w naszym kraju absolwenta pedagogiki, który nie wiedziałby, czym jest czarna pedagogika i kto jest jednym z najważniejszych twórców tego krytycznego nurtu w naukach o wychowaniu. Nie ukrywam, że moje pierwsze publikacje naukowe z zakresu antypedagogiki poświęcone były właśnie czarnej pedagogice w wydaniu Alice Miller.
W przekładzie na język polski ukazały się następujące publikacje tej autorki:
1. Miller A., Mury milczenia. Cena wyparcia urazów dzieciństwa, tłum. Jadwiga Hockuba, PWN, Warszawa 1991,
2. Miller A., Dramat udanego dziecka. Studia nad powrotem do prawdziwego Ja, tłum. Narasza Szymańska, Wyd. J. Santorski, Warszawa 1995.
3. Miller A., Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródła tyranii, przeł. Barbara Przybyłowska, Media Rodzina Poznań 1999.
4. Miller A., Ścieżki życia. Historie, w których każdy odnaleźć może własne losy, przełożyła Anna Gierlińska, Media Rodzina Poznań 2000
5. Miller A., Gdy runą mury milczenia. Prawda faktów. Nowe sprawdzone wydanie, przeł. Jadwiga Hockuba, Media Rodzina, Poznań 2006
6. Miller A., Bunt ciała, tłum. Anna Gierlińska, Media Rodzina Poznań 2006
Warto sięgnąć do tych tekstów szczególnie teraz, kiedy polski Sejm przyjął w minionym tygodniu ustawę, na mocy której zakazuje się stosowania wobec dzieci przemocy fizycznej. Od przeszło 100 lat nauki pedagogiczne upominają się o humanizację wychowania, o zaprzestanie wciąż jeszcze wygodnego dla części rodziców czy opiekunów prawnych dzieci modelu „kija i marchewki”, „pasa i poniżania” tych, którzy nie mogą się czynnie czy biernie bronić. Doświadczanie przez dzieci w środowisku domowym, szkolnym czy pozaszkolnym zjawiska przemocy fizycznej i psychicznej, albo postaw wrogości wobec nich ze strony osób dorosłych sprawia, że kiedy same stają się dorosłymi - odtwarzają ten sposób postępowania wobec kolejnego pokolenia reprodukując syndrom maltretowanego dziecka. Nauka określa ten styl podejścia mianem „czarnej pedagogiki”, która powiększa w społeczeństwie obszary pedagogicznego zła, przemocy i upokorzeń oraz utrwala przyzwolenie na ten sposób zniewalania dzieci.
Tak rozumiana pedagogika jest z tego właśnie powodu podła, czarna, nikczemna, okrutna i zła, że opiera się na silnym przeświadczeniu o konieczności wychowywania dzieci i młodzieży w pokorze, posłuszeństwie czy bezwzględnej uległości wobec dorosłych. To wychowawcy mają prawo do stosowania różnych form przemocy dla „dobra dziecka". Co gorsza, przemoc fizyczna jest coraz bardziej skrywana za przemocą psychiczną, co ma miejsce w takich sferach, jak: intelektualna przemoc („pranie mózgu”, „indoktrynacja”, „perswazja”), przemoc emocjonalna („zniewalająca miłość”) czy wolicjonalna (zobowiązywanie do pracy nad sobą, opanowywania własnej woli, tłumienia „ja”). Jeżeli dodamy do tego obowiązek dzieci i młodzieży okazywania szacunku swoim wychowawcom, bez względu na towarzyszące ich postępowaniu racje, to powiększamy skalę ich zniewolenia i bezbronności.
Na tym też polega niszczycielska rola "czarnego" wychowania, iż każde poddane mu pokolenie przenosi na następną generację różne rodzaje opresji, reprodukując zjawisko „przemocy z doświadczanej wcześniej przemocy". Kto był bity i upokarzany w okresie swojego dzieciństwa, ten jako osoba dorosła powtórzy scenariusz opresji wobec swoich dzieci lub podwładnych. Dziecko doświadcza czarnej pedagogiki w pierwszych latach życia, kiedy to toksyczni rodzice łamią jego wolę, dysponują nim jak przedmiotem, biją czy fizycznie upokarzają bez obawy, że może ono im oddać czy się zemścić. Dziecko stara się wprawdzie bronić przed tymi nieprawościami, kiedy potrafi już artykułować swój ból lub gniew, ale w istocie i to jest mu zabronione, gdyż rodzice nie mogą wytrzymać jego reakcji obronnej (krzyku, płaczu, wybuchu wściekłości). Za pomocą różnych środków przymusu odmawiają mu prawa i do takich reakcji. Dziecko uczy się milczeć, zaś jego milczenie (pozornie) potwierdza słuszność i skuteczność stosowanej zasady wychowania, negatywnie wpływając na późniejszy rozwój dziecka. Uczucia dziecka zostały zniewolone, została także stłumiona potrzeba ich artykułowania, bez nadziei na jej zaspokojenie.
Badania biograficzne psychoanalityków dowodzą, w jakim wielkim stopniu opresyjne doświadczenia z lat wczesnego dzieciństwa ciążą na późniejszej postawie człowieka wobec siebie, wobec innych czy szeroko rozumianej ludzkości. W rodzinach maltretujących dziecko występuje pewien specyficzny układ warunków (napięcie, konflikt między rodzicami, ich własne problemy emocjonalne, poczucie osamotnienia matki) daleki od patologicznej dewiacji. Należy zatem odrzucić odwieczne brzemię wychowania. Autorytarne nastawienie dorosłych wobec dzieci niesie z sobą subiektywną wrogość wobec nich, będącą doświadczeniem braku akceptacji wobec dziecka czy nawet uczuciem nienawiści wobec niego. Jest to postawa i sposób zachowania się danej osoby determinujący cierpienie dziecka lub wyrządzający mu szkodę.
Warto pamiętać o Alice Miller, czytać jej znakomite książki, dyskutować o zawartych w nich treściach, by czynić świat bliski, a nie wrogi dziecku. Kto przeczyta rozprawy tej autorki, nie podniesie więcej ręki na dziecko!
Zachęcam do zapoznania się z wywiadem, jakiego A. Miller udzieliła przed kilku laty miesięcznikowi "Charaktery" - (http://www.charaktery.eu/wiesci-psychologiczne/2589/Wspomnienie-Alice-Miller/)
Na ostatnią chwilę
Miesiąc maj i czerwiec należą do najtrudniejszych w pracy nauczycieli akademickich, gdyż w tym właśnie czasie ich seminarzyści dopracowują swoje prace dyplomowe (licencjackie lub magisterskie). I jak to w naszym narodzie bywa: wszystko na ostatnią chwilę. Tak ponoć większość rozlicza się z fiskusem, tak płaci rachunki, tak reaguje na różnego rodzaju zaproszenia itp. Wczoraj przyszła do mnie studentka, której nie widziałem przez cały semestr, by zapytać o to, jak będzie wyglądał egzamin magisterski. Byłem tym mocno zdumiony, bowiem nie otrzymałem od niej jeszcze ani jednej strony napisanego tekstu pracy dyplomowej. Wspomniała coś o tym, że ma dużo pracy, jakieś problemy z dotarciem do literatury, ale że na pewno pracę dostarczy mi w terminie. Poza tym, już przeprowadziła badania, tylko jeszcze nie wie, jak je ma opisać. Zapewne sądzi, że przyjmę jej rozprawę w ostatniej chwili jako konieczny do zaliczenia seminarium „wytwór”.
Studentka nawet nie wie, że nie będzie miała żadnych szans na to, bym dopuścił ją do jakiegokolwiek egzaminu końcowego. Nie jestem zainteresowany dostarczeniem mi na ostatnią chwilę pracy, która powinna być pisana pod moim kierunkiem, a nie na odwrót, tzn. że pewnie ktoś pisze tej pani pracę pod jej „kierunkiem” za odpowiednią opłatą (materialną lub niematerialną). Moja koleżanka z uczelni zabezpieczyła się bardzo dobrze skonstruowanym i zawartym z jej seminarzystami kontraktem, w którym jednym z jego warunków było stwierdzenie, że nie przyjmie od studentów do czytania i oceny pracy magisterskiej, która nie była z nią systematycznie konsultowana, rozdział po rozdziale. Studenci muszą być przyzwyczajani do tego, że nie jest to jeszcze jedna, nieco obszerniejsza praca na zaliczenie jakiegoś przedmiotu, ale dowód ich autentycznego (mniej lub bardziej doskonałego, rzetelnego) uczestniczenia w procesie badawczym, aplikacyjnym czy konstrukcyjnym niezależnie od przyjętego podejścia metodologicznego.
Na szczęście są też tacy, którym naprawdę zależy na jak najlepszym ukończeniu studiów i złożeniu egzaminu umożliwiającego im kontynuowanie własnych planów w życiu osobistym czy zawodowym. Wczoraj, a więc na prawie dwa miesiące przed końcowym egzaminem, przyjąłem od dwóch moich studentek gotowe prace magisterskie, gdzie każdy rozdział, każdy etap ich badań był sukcesywnie ze mną uzgadniany. Nigdy nie narzekały na to, że trzeba jeszcze coś przeczytać, uzupełnić, poprawić. Każdą uwagę przyjmowały ze zrozumieniem i realizowały wszelkie zalecenia. Teraz mają satysfakcję, bo dla nich ta ostatnia chwila bycia w uczelni musi być jeszcze odroczona. Jeszcze muszą zaliczyć w sesji czerwcowej wszystkie, przewidziane planem studiów, zajęcia i wnieść stosowne opłaty. I witajcie wakacje!
Studentka nawet nie wie, że nie będzie miała żadnych szans na to, bym dopuścił ją do jakiegokolwiek egzaminu końcowego. Nie jestem zainteresowany dostarczeniem mi na ostatnią chwilę pracy, która powinna być pisana pod moim kierunkiem, a nie na odwrót, tzn. że pewnie ktoś pisze tej pani pracę pod jej „kierunkiem” za odpowiednią opłatą (materialną lub niematerialną). Moja koleżanka z uczelni zabezpieczyła się bardzo dobrze skonstruowanym i zawartym z jej seminarzystami kontraktem, w którym jednym z jego warunków było stwierdzenie, że nie przyjmie od studentów do czytania i oceny pracy magisterskiej, która nie była z nią systematycznie konsultowana, rozdział po rozdziale. Studenci muszą być przyzwyczajani do tego, że nie jest to jeszcze jedna, nieco obszerniejsza praca na zaliczenie jakiegoś przedmiotu, ale dowód ich autentycznego (mniej lub bardziej doskonałego, rzetelnego) uczestniczenia w procesie badawczym, aplikacyjnym czy konstrukcyjnym niezależnie od przyjętego podejścia metodologicznego.
Na szczęście są też tacy, którym naprawdę zależy na jak najlepszym ukończeniu studiów i złożeniu egzaminu umożliwiającego im kontynuowanie własnych planów w życiu osobistym czy zawodowym. Wczoraj, a więc na prawie dwa miesiące przed końcowym egzaminem, przyjąłem od dwóch moich studentek gotowe prace magisterskie, gdzie każdy rozdział, każdy etap ich badań był sukcesywnie ze mną uzgadniany. Nigdy nie narzekały na to, że trzeba jeszcze coś przeczytać, uzupełnić, poprawić. Każdą uwagę przyjmowały ze zrozumieniem i realizowały wszelkie zalecenia. Teraz mają satysfakcję, bo dla nich ta ostatnia chwila bycia w uczelni musi być jeszcze odroczona. Jeszcze muszą zaliczyć w sesji czerwcowej wszystkie, przewidziane planem studiów, zajęcia i wnieść stosowne opłaty. I witajcie wakacje!
08 maja 2010
Nie jestem rektorem WSP w Łodzi
o czym pisałem 5 maja br.
http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2010/05/le-roi-est-mort-vive-le-roi.html#comments
Piszę o tym w tym miejscu, gdyż docierają do mnie sygnały, że nie odpowiadam na korespondencję, jaka jest do mnie kierowana na adres: rektor@wsp.lodz.pl.
Proszę zatem o kierowanie do mnie listów na adres:
boguslawsliwerski@gmail.com lub na adres domowy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)