14 listopada 2016
Nie przyznano nagrody z pedagogiki społecznej
Łódzkie Towarzystwo Naukowe, realizując cele statutowe, w tym popularyzacji nauki i badań naukowych, w 2003 roku ustanowiło w 2005 r. nagrodę naukową imienia Profesor Ireny Lepalczyk, za prace naukowe z pedagogiki społecznej. Fundatorką nagrody jest p. Zofia Brodowska – siostra zmarłej w roku 2003 prof. Ireny Lepalczyk.
W dotychczasowych edycjach konkursu laureatami zostali:
• w roku 2006, dr Hanna Kubicka z Uniwersytetu Łódzkiego za pracę pt. Bezdomność rodzin samotnych matek. Społeczno-wychowawcze aspekty zjawiska, Łódź 2005, Wyd. UŁ.
• w roku 2007, dr hab. Mariusz Cichosz z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy za pracę pt. Pedagogika społeczna w Polsce w latach 1945–2005. Rozwój – obszary refleksji i badań – koncepcje, Toruń 2006, Wyd. Marszałek.
• w roku 2008, dr hab. Elżbieta Czykwin z Uniwersytetu w Białymstoku za pracę pt. Stygmat społeczny, Warszawa 2007, WNPWN.
• w roku 2009, dr hab. Ewa Jarosz z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach za pracę pt. Ochrona dzieci przed krzywdzeniem. Perspektywa globalna i lokalna, Katowice 2008, Wyd. Uniwersytetu Śląskiego.
• w roku 2010, dr hab. Ewa Wysocka z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach za pracę pt. Doświadczanie życia w młodości – problemy, kryzysy i strategie ich rozwiązywania, Katowice 2009, Wyd. Uniwersytetu Śląskiego.
• w roku 2011, dr hab. Wioleta Danilewicz z Uniwersytetu w Białymstoku za pracę pt. Rodzina ponad granicami. Transnarodowe doświadczenia wspólnoty rodzinnej, Białystok 2010, Wyd. Uniwersyteckie Trans Humana.
Wyróżnienia: dr Edyta Januszewska z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. M. Grzegorzewskiej Warszawie, za pracę pt. Dziecko czeczeńskie w Polsce. Między traumą wojenną a doświadczeniem uchodźstwa, Toruń 2010, Wydawnictwo Adam Marszałek oraz dr hab. Arkadiusz Żukiewicz z Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie, za pracę pt. Wprowadzenie do ontologii pracy społecznej. Odniesienia do społeczno-pedagogicznej refleksji Heleny Radlińskiej, Kraków 2009, Wyd. Naukowe Uniwersytetu Pedagogicznego.
• w roku 2012, dr hab. Danuta Lalak z Uniwersytetu Warszawskiego za pracę pt. Życie jako biografia. Podejście biograficzne w perspektywie pedagogicznej, Warszawa 2010, Wyd. Akademickie Żak.
• w roku 2013, dr Bohdan Cyrański za pracę pt. Aksjologiczne podstawy pedagogiki społecznej Heleny Radlińskiej. Przykład zastosowania interpretacji hermeneutycznej, Łódź 2012, Wydawnictwo UŁ.
Wyróżnienia: dr hab. Anna Nowak za pracę pt. Zagrożenie wykluczeniem społecznym kobiet niepełnosprawnych, Katowice 2012, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego.
• w roku 2014, dr Anita Gulczyńska za pracę pt. „Chłopaki z dzielnicy”. Studium społeczno-pedagogiczne z perspektywy interakcyjnej, Łódź 2013, Wydawnictwo UŁ.
• w roku 2015, dr hab. Mariusz Granosik za pracę pt. Praca socjalna – analiza instytucjonalna z perspektywy konwersacyjnej, Łódź 2013, Wydawnictwo UŁ.
Obradująca we wrześniu 2016 r. Kapituła nagrody naukowej ŁTN, imienia Profesor Ireny Lepalczyk po raz drugi od momentu powstania nie przyznała żadnej nagrody. Pierwszy raz miało to miejsce w pierwszej edycji konkursu, kiedy do Łódzkiego Towarzystwa Naukowego wpłynęły publikacje o bardzo niskim poziomie naukowym. Lepiej było zatem nie przyznać Nagrody, niż stworzyć wzorzec dla następnych kandydatów-autorów rozpraw z pedagogiki społecznej.
W tym roku mieliśmy już dwunastą edycję Konkursu. W rezultacie merytorycznej dyskusji Kapituła Nagrody Profesor Ireny Lepalczyk postanowiła nie rekomendować Zarządowi Łódzkiego Towarzystwa Naukowego żadnej ze zgłoszonych monografii. Nie oznacza to, że wśród nominowanych do Nagrody publikacji nie było ważnych naukowo osiągnięć. Gdyby bowiem była to nagroda za najlepszą publikację z pedagogiki, to prawdopodobnie - na tle zgłoszonych do tego Konkursu - trafiłaby do adiunkta z Uniwersytetu Gdańskiego Marcina Boryczko za książkę pt. Paradoksalne funkcje szkoły – studium krytyczno-etnograficzne, (Gdańsk 2015).
Niestety, monografia gdańskiego pedagoga nie odpowiadała wymogom konkursu z uwagi na jej „nieprzystawalność źródłową i analityczną” do pedagogiki społecznej. Jej autor zaprezentował wyniki badań na pograniczu socjologii edukacji i pedagogiki szkolnej (etnopedagogiki), ale w żadnej mierze nawet nie odwołał się w niej do prac z pedagogiki społecznej. Pominął polską i światową literaturę z tej właśnie subdyscypliny naukowej.
Szkoda, bo przecież polscy twórcy pedagogiki społecznej - począwszy od Heleny Radlińskiej a na Tadeuszu Pilchu nie skończywszy - postrzegali szkolne środowisko jako znaczące dla interwencji pedagogicznej na rzecz wyrównywania szans edukacyjnych dzieci i młodzieży oraz na ich formację (samo-)wychowawczą.
Przypominam zatem, że do nagrody można zgłaszać oryginalne prace badawcze z zakresu pedagogiki społecznej (prace zwarte, autorskie), opublikowane w ciągu dwu lat poprzedzających rok, w którym ona jest przyznawana. Czekamy zatem do czerwca 2017 r. na zgłoszenia publikacji z pedagogiki społecznej, które ukazały się w latach 2015-2016.
13 listopada 2016
Kontrsocjalizacja
Jakiś czas temu przeczytałem książkę Barbary Ostafińskiej-Molik pt. "Postrzeganie siebie i własnego zachowania w kontekście zaburzeń adaptacyjnych młodzieży" (Wydawnictwo UJ 2014). W związku z tym, że powstały przy Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN Zespół do spraw Badań nad Młodzieżą zaczyna swoje analizy i studia porównawczo-syntetyczne, postanowiłem dołączyć od siebie kilka uwag na temat książki, która zapowiada w tytule przedmiot powyższych zainteresowań.
Rozprawa jest z pogranicza pedagogiki młodzieży i pedagogiki resocjalizacyjnej podejmując kwestie związku między procesem socjalizacji młodzieży a postrzeganiem przez nią siebie i swojego postępowania w relacjach z innymi. Jednak obie subdyscypliny od samego początku istnienia i rozwoju pedagogiki społecznej są jej immanentną częścią.
Nie bez powodu zatem autorka już w zarysie teoretycznym odwołuje się do Heleny Radlińskiej, by wskazać na trafność jej idei uwzględnienie w badaniach trzech wymiarów środowiska życia jednostki: społecznego, kulturowego i przyrodniczego. To zaś zostało jeszcze bardziej poszerzone w modelu rozwoju człowieka wg Jeniffer Lerner i w systemowym ujęciu ekologicznym Urie Bronfenbrennera.
Barbara Ostafińska-Molik omawia środowiska wychowawcze jednostki – rodzinę, grupę rówieśniczą i szkołę. Skupia się jednak na kontrsocjalizacji jako opozycyjnym wpływie na jednostkę wzorów, norm i wartości sprzecznych z dominującymi w społeczeństwie. Jej zdaniem tego typu kontrsocjalizacja jest dewiacyjną, gdyż prowadzi do kultywowania przez osoby (…) przeciwnych reguł i wzorców niż uznane społecznie za cenne, uczeniu się wzorców typowych dla środowisk dewiacyjnych i przestępczych, Kontrsocjalizacja zatem to wdrażanie do ról dewiacyjnych bądź przestępczych.
(…) Proces ten dokonuje się w środowiskach przestępczych zazwyczaj w sposób spontaniczny, przez naśladowanie tych, którzy cieszą się prestiżem czy sławą i dla nowych członków stanowią życiowe ideały.(s. 38-39) Popełnia jednak błąd stwierdzając, że „kontroscjalizująco wpływa na jednostkę wszystko to, co oddziałuje na nią w przeciwnym kierunku do socjalizacji, a mianowicie:
- kształtowanie w jednostce postawy nihilistycznej, polegającej na odrzuceniu wszelkich wartości, poza własną korzyścią lub przyjemnością,
- internalizacja wartości sprzecznych z wartościami danego społeczeństwa globalnego;
- podmiotowe lub sytuacyjne ograniczenie zakresu wartości danego społeczeństwa, a tym samym ograniczenie zakresu stosowania norm związanych z wartościami,
- wytwarzanie nawyków działań zwiększających szanse występowania zachowań kryminalnych,
- wdrożenie w techniki uzasadniające bądź usprawiedliwiające zachowania kryminalne.
Jak stwierdza: Przykładem kontrsocjalizacji może być nazizm czy ksenofobia.(s. 39)
Niestety, ale sposób opisu i wyjaśnienia pojęcia jest metodologicznie nie do przyjęcia. Kontrsocjalizacja jest de facto wszystkim, bo nawet ideologią czy postawą. Tymczasem może ona być także pozytywnym/transformatywnym oporem na sprzeczne z uznawanymi przez osobę wartości, które są jej narzucane przez władze (władztwo pedagogiczne, polityczne, administracyjne itp.).
Tym samym nie można wyeliminować sytuacji uzasadnionego sprzeciwu jednostki, który nie jest przecież patologią, dewiacją czy przestępczością. Zupełnie niezrozumiałe jest i niczym nieuzasadnione stwierdzenie, że jednym z wymiarów kontrsocjalizacji jest internalizacja wartości sprzecznych z wartościami danego społeczeństwa globalnego. Dlaczego? Z jakiego to powodu kontrsocjalizacja jest przez autorkę tej książki utożsamiana z działaniami czy wpływami antyspołecznymi, które prowadzą do zaburzeń zachowań? Jak to się ma do odnotowanych w rozdziale 4 zarzutów Jőrga Schlee dotyczących definiowania zaburzonego zachowania?(s. 90)
Autorka nie rozróżnia, co jest przyczyną, co przejawem, a co skutkiem kontrsocjalizacji. Nic dziwnego, że część teoretyczna rozprawy ma się nijak do konceptualizacji badań. Podobnie rozdziały quasi psychologiczne o młodości i jej specyfice w kontekście biegu życia czy o percepcji siebie, które są eklektyczne, powierzchowne, bez jakiegokolwiek wkładu autorki w wiedzę na ten temat.
Mam poważne zastrzeżenia do założeń metodologicznych badań. Autorka stwierdza bowiem:
- celem badań było „przedstawienie obrazu siebie i własnego zachowania u dorastających o zaburzonym zachowaniu - dokonane w kontekście obrazu samego siebie i własnego zachowania „posiadanego” przez młodzież, która nie ma trudności adaptacyjnych. (s. 116).
Problem główny został sformułowany następująco: Jak kształtuje się percepcja siebie i własnego postępowania młodzieży o zaburzonym zachowaniu, jaka jest specyfika tej percepcji i przez jakie grupy czynników natury endo- i egzogennej jest ona warunkowana? Problem główny jest zatem wielowarstwowy, bo zawiera aż trzy pytania w jednym. Do tego dochodzą dwa pytania szczegółowe dla zmiennej niezależnej – mimo, że problem główny ma charakter pytania dopełnienia, a nie zależnościowego.
Autorka już wie, że są takie zmienne niezależne, które w obiektywny sposób przyczyniają się do funkcjonowania społecznego jednostki. Stąd pyta:
- Jaki jest stopień zaburzonego zachowania? oraz docieka - Jaki jest rodzaj zaburzonego zachowania? (s. 119). Najpierw pytałbym o rodzaj, a potem o jego stopień, ale autorka tego nie rozróżnia.
Czynniki funkcjonowania społecznego i wyznaczniki zaburzeń młodzieży są dla autorki zmiennymi pośredniczącymi, co nie znajduje teoretycznego uzasadnienia.
Kiedy przyjrzymy się wyróżnionym zmiennym, to główny problem badawczy mógłby brzmieć następująco:
Jaki jest związek między rodzajem zaburzonego zachowania a obrazem samego siebie u młodzieży posiadającej bądź nieposiadającej trudności przystosowawcze?
Na s. 125 autorka pisze: Zmienną niezależną „główną” są zatem zaburzenia zachowania. Jak one mają się do przyjętego przez nią wcześniej głównego problemu badawczego? Nie wiemy.
Przyjęty model zmiennych także jest niewłaściwie skonstruowany. Odnoszę wrażenie, że autorka dysponując gotowymi narzędziami diagnostycznymi niejako „dorobiła” do nich założenia badawcze. Na s. 126 stwierdza: Moje postępowanie badawcze jest bardziej zbliżone do odmiany modelu pierwszego (EPF-E - eksperyment ex post-facto) – szukam potwierdzenia, że zmienna niezależna wpływa na zmienną zależną.
Odłożyłem książkę na bok. Uzyskane wyniki badań są bowiem artefaktami.
11 listopada 2016
Przyczynek do refleksji na temat wychowania patriotycznego
Zacznę ten wpis od myśli Jana Pawła II, bowiem ilekroć wracam z jakiejś podróży do kraju, towarzyszy mi obraz przybywania do ojczystej ziemi Papieża-Polaka, który za każdy razem całował ją po wyjściu z samolotu. A mówił o tym tak:
Pocałunek złożony na ziemi polskiej ma dla mnie sens szczególny. Jest to jakby pocałunek złożony na rękach matki – albowiem Ojczyzna jest moją matką.
Po latach kpin i żartów w wykonaniu lewicowej nomenklatury SLD, która sponiewierała ten jakże wyjątkowy gest wielkiego Polaka przybywającego z Watykanu do Polski na krótkie spotkania z własnym narodem, ponownie przeżywamy wartość patriotyzmu, która - niestety - może ulec w naszym społeczeństwie sponiewieraniu na skutek osadzania jej w ideologii marzycieli instrumentalnego jej wykorzystania do własnych karier lub/i sterowania ludzkimi duszami.
Powraca zatem pytanie, jaką rolę odgrywa w przestrzeni publicznej wychowanie patriotyczne? Nie po raz pierwszy w dziejach naszej edukacji te właśnie postawy raz schodzą na plan dalszy, by po długotrwałym już stanie uspokojenia, wyciszenia, a może i celowego wygaszania ich przez polityków, tuż przed kolejnymi w państwie wyborami – samorządowymi, następnie parlamentarnymi i prezydenckimi, jak i w okresie świąt państwowych i religijnych stać się punktem centralnym sfery publicznej.
Trafnie pisze o tym Jerzy Nikitorowicz: Jesteśmy jednak częścią historii i złożonego współczesnego świata, a więc ponosimy odpowiedzialność zbiorową za przeszłość i teraźniejszość. Pamiętamy słowa Cypriana Kamila Norwida, który pisał, że Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek. Czy jako obywatele, na których ciąży regulowanie sprzeczności wielokulturowego świata, podejmujemy ten trud? Z jednej strony możemy kreować bogatą, rozbudowaną, wielowymiarową tożsamość, ale z drugiej poddajemy się próbom narzucania coraz węższego samookreślenia, „wciskania” w gorset jednowymiarowy. Stajemy się coraz bogatsi wewnętrznie, realizujemy się w wielu wymiarach życia, a jednak te wymiary nie wytrzymują zewnętrznego nacisku. (w: Patriotyzm i nacjonalizm. Ku jakiej tożsamości kulturowej? Kraków: Oficyna Wydawnicza „Impuls” 2013, s. 15.)
Nauka odsłania różne koncepcje człowieka oraz źródła i powody zewnętrznego nacisku na jego postawy patriotyczne, odsłania kulisy procesów i strukturalnych rozwiązań, w wyniku których te właśnie orientacje kierunkowego rozwoju osobowości, jej aksjonormatywne nastawienia, wiedza i umiejętności nabierają określonych treści i eksterioryzacji. Teoretycy wychowania już dawno temu zwracali uwagę na to, że ten typ postaw społecznych wymaga poznania i utrwalenia określonej wiedzy, interioryzacji wartości oraz nabycia, rozwinięcia i aktywizowania pożądanych umiejętności do działania patriotycznego oraz obywatelskiego.
Ostatnim studium monograficznym, niezwykle spójnym metapoznawczo i aksjologicznie na temat patriotyzmu była rozprawa Karola Kotłowskiego, którą pisał w latach 70. XX w. w warunkach ustrojowej przemocy totalitarnego państwa, którego instytucjonalna cenzura nie pozwoliła na właściwą filozoficznie i pedagogicznie prezentację treści badań naukowych.
Po czterdziestu latach nie da się tej książki czytać jako studium o uniwersalnych przesłankach pedagogicznych, gdyż zostało ono wpisane w doktrynę marksizmu-leninizmu, w której połączono klasową walkę o niezależność narodową państw obozu socjalistycznego z bezwzględnym podporządkowaniem się bolszewickiemu najeźdźcy torującemu sobie drogę do politycznego podporządkowania kolejnych państw w Azji, Afryce czy Ameryce Łacińskiej.
Rozprawa łódzkiego pedagoga powinna być ostrzeżeniem dla kolejnych pokoleń, jak instrumentalnie można wykorzystać wartość (ideę) patriotyzmu do zdominowania pod pozorem budowania zjednoczonej różnorodności państw podmiotu dominacji nad nimi. Może zarazem uświadamiać nam, jak dalece można za pośrednictwem oddziaływań aparatu władzy i sprzężonej z nim polityki oświatowej niszczyć tożsamość narodową w imię ideologicznie, społecznie, kulturowo, gospodarczo, militarnie a nawet wyznaniowo (ateizacja, wychowanie w światopoglądzie świeckim, antyreligijnym) globalnych interesów.
Kiedy Karol Kotłowski łączył jako nierozerwalne ze sobą dwa fenomeny - patriotyzmu z internacjonalizmem (proletariackim), to uświadamiał nam zarazem, jak dalece wpływy szeroko zakrojonych i rozprzestrzeniających się sił politycznych mogą zdeterminować postawy patriotyzmu niszcząc jego rzeczywiste korzenie i przejawy koniecznego wzrostu.
To prawda, że znaczenie pojęcia patriotyzmu zmieniało się w toku dziejów, ale nikt chyba nie podważy tych komponentów jego definiensu, które wiążą, ucieleśniają, identyfikują patriotyzm z miłością jednostki do własnej ojczyzny, z poczuciem dumy z dokonań narodowej wspólnoty czy jej przedstawicieli.
Kiedy formułujemy pytanie: czym jest patriotyzm? - to nie wątpimy w to, że oznacza on subiektywnie odczuwany stan ducha i uczuć człowieka, który jest zróżnicowany społecznie i ideowo, a zarazem wpisuje się w aksjonormatywną wielość postaw wobec tej wartości.
W dociekaniu istoty patriotyzmu naukowcy mówią mnogimi językami, posługują się narzędziami do odczytywania myśli w mieszaninie teorii, nurtów, prądów, kierunków, doktryn, ideologii i światopoglądów. Kierują uwagę ku rzeczy, która rozbrzmiewa wielością głosów, aspektów, mnogością przekazów oraz ich interpretacji.
Wychowanie patriotyczne w ścisłym tego słowa znaczeniu polega na zaprawianiu do czynu na rzecz Ojczyzny naszych - jak pisał o. Jacek Woroniecki - władz pożądawczych, szczególnie samej woli, jak i sfery uczuciowej, afektów, namiętności, podczas gdy kształcenie postaw patriotycznych zajmuje się rozwojem i usprawnianiem władz poznawczych i systematycznym wzbogacaniem osoby konieczną wiedzą. Rezultatem (…) pracy wychowawczej jest powiązanie wszystkich moralnych czynników w człowieku w jeden całokształt, który nazywamy charakterem.
Studiując literaturę na temat wychowania patriotycznego czy postaw patriotycznych dostrzeżemy, że patriotyzm jest tym fenomenem, który lokuje się w nas, ale ze względu na przedmiot odniesienia zakorzenia się poza naszą indywidualnością, w szeroko pojmowanej zbiorowości terytorialnej, państwowej. Teorie czy modele patriotyzmu zawsze będą potrzebne, by można było na ich podstawie interpretować i rozumieć rzeczywistość, odróżniać fakty i procesy istotne dla interesującego nas problemu od błahych, mniej ważnych.
Dzięki różnym interpretacjom możliwe jest dociekanie istoty patriotyzmu, a także dokonanie jej oceny w kategoriach moralnych: co jest dobrym, korzystnym patriotyzmem, a co złym, toksycznym. Włączanie do tego fenomenu dodatkowo komponentu etnicznej tożsamości (np. Polak-patriota) czy wyznaniowej (prawdziwy Polak to katolik) otwiera już przestrzeń do sporów i waśni, także naukowych czy uruchamia residua historycznej tradycji.
Ilekroć zaczynamy łączyć patriotyzm jako osobistą postawę wobec własnej Ojczyzny z jakąkolwiek ideologią, światopoglądem, doktryną polityczną, tylekroć traci on swoją autoteliczną wartość na rzecz heterotelii obracając się często przeciwko osobistym, suwerennym doznaniom osoby w tym przedmiocie. Warto o tym pamiętać wybierając się na marsze, które zaczynają przypominać te z czasów PRL - ale służące odczłowieczającej ideologii.
10 listopada 2016
Lewicowy zawrót głowy
Edukacja w Łodzi nie ma najlepszych warunków do rozwoju. Z końcem ubiegłego tygodnia zakończył swoją pracę w Wydziale Edukacji Urzędu Miasta Łodzi pan Krzysztof Jurek, który został nominowany po ostatnich wyborach samorządowych na to stanowisko przez SLD-owskiego wiceprezydenta miasta Tomasza Trelę. Był to niewątpliwie fatalny wybór, bowiem obsadzono tak ważne stanowisko byłym dyrektorem najsłabszego gimnazjum, który – jak donosi lokalna prasa – kierował szkołą publiczną w sposób finansowo nieodpowiedzialny. Radni PIS domagają się od prezydent miasta - Hanny Zdanowskiej przeprowadzenia audytu w kierowanym przez zdymisjonowanego dyrektora Wydziale, bo skoro źle zarządzał szkołą publiczną, to być może miały też miejsce jakieś patologie w jednostce samorządowej.
Łódzcy dyrektorzy szkół w dużej mierze cieszą się, że ów pan nie steruje już organem prowadzącym miejską oświatę, bo styl jego komunikacji z nimi przypominał standardy z okresu poprzedzającego wyprowadzenie sztandarów PZPR. Nic dziwnego, w końcu to SLD. Zgodnie z wciąż mającym miejsce w tej partii wzorem socjalistycznych praktyk własnego urzędnika, a byłego nauczyciela nie zobowiązuje się do powrotu do nauczycielskiego zawodu, tylko przechowuje się go na innym stanowisku kierowniczym, które jest w zasięgu lewicowych wpływów. W końcu za edukację odpowiada w Łodzi SLD, które troszczy się o niekompetentną nomenklaturę w barwach własnej partii, partii, która jest poza parlamentem, ale na grzbiecie edukacji chce odzyskać i poszerzyć własny elektorat wyborczy.
Prezydent Miasta popełniła błąd polityczny oddając koalicjantowi z SLD edukację, bo ta formacja podtapia nie tylko szkolnictwo, ale i Jej wiarygodność. Tymczasem dowiadujemy się, że szef Platformy Obywatelskiej - Grzegorz Schetyna zamierza za trzy lata w walce o kolejną kadencję w Sejmie wnioskować o przeniesienie stolicy kraju do ... Łodzi. Żaru słonecznego nie było tego dnia, kiedy to mówił...
Niemalże codziennie dowiaduję się o kolejnych patologiach w szkolnictwie tego miasta. Oto przedwczoraj red. M. Kałach z „Dziennika Łódzkiego” (261/2016, s.5) napisał, że rodzice blisko setki dzieci, które uczęszczają od września do przedszkola (utworzonej na jednym z osiedli Łodzi filii jako placówki publicznej) zostali zobowiązani przez dyrektorkę do zapłacenia czesnego w wysokości 700 zł miesięcznie, dopóki nie otrzyma ona na opiekę nad dziećmi dotacji z subwencji oświatowej.
Wydział Edukacji pozwolił na działalność tej placówki od września br. mimo niespełnienia przez nią odpowiednich wymogów. Zdaniem dyrekcji przedszkola winni tej sytuacji są urzędnicy Wydziału. Zdymisjonowany dyrektor K. Jurek został - wzorem lewicowych praktyk - „awansowany” do magistrackiego Biura promocji zatrudnienia i obsługi działalności gospodarczej, by tam odpowiadać za rzekomą współpracę pracodawców ze szkołami zawodowymi.
Jestem pod wrażeniem tej decyzji, bo nie kto inny, jak właśnie b. dyrektor Wydziału Edukacji zasług dla rozwoju tego szkolnictwa w mieście w ogóle nie posiada. Rozbił Łódzkie Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego na dwie placówki (zawsze to są dodatkowe etaciki do rozdawnictwa), co już samo w sobie jest kuriozalne. Rozpoczął w ten sposób destrukcję w jedynej tego typu i z najwyższymi certyfikatami w zakresie zarządzania jakością - miejską placówkę kształcenia praktycznego i doskonalenia nauczycieli.
Pamiętam natomiast jak o poprzednim dyrektorze tego Wydziału pisał bloger Dariusz Chętkowski:
Z dyrektorami wydziału edukacji miałem zwykle do czynienia dopiero wtedy, gdy już kończyli kadencję. Wtedy stawali się przystępni i dostępni. Wyjątkiem była Beata Jachimczak, dotychczasowy szef, która wpadła do mojego liceum na jedną z imprez szkolnych. Zabrała publicznie głos, pogadała z uczniami, wymieniła się wrażeniami z nauczycielami, obejrzała szkołę. Wszystkim szczęka opadła, bo chyba od półwiecza coś takiego się nie wydarzyło.
Ciekaw byłem, czy łódzki bloger powtórzy swój zachwyt w stosunku do wspomnianego tu Krzysztofa Jurka. Mamy czwartek, a o dotychczasowym szefie szkolnictwa w Łodzi ani widu, ani słychu w blogu. Chyba zatem moja teza o zasadności odwołania została poparta milczeniem, które przecież jest w takich sytuacjach złotem.
Swoją drogą byłoby interesujące zbadanie „karier” samorządowych, związkowych, kuratoryjno-resortowych nauczycieli, którzy po awansie na urzędnicze/związkowe czy kuratoryjne stanowisko nie powrócili już do zawodu. Weszli w polityczny - samorządowy lub związkowy obieg stanowisk do wzięcia. Są to niewątpliwe zyski i straty tak po ich stronie, jak i tych, którymi zarządzają.
09 listopada 2016
Pedagogika jest dobra dla wszystkich?
W czasie ostatniego posiedzenia Komitetu Nauk Pedagogicznych prof. Roman Leppert zadał pytanie, ilu nauczycieli akademickich spoza pedagogiki ubiegało się w ostatnich latach o stopień naukowy doktora habilitowanego?
Rzeczywiście, nikt nie prowadzi takich analiz, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, żadna z jednostek akademickich w zakresie dyscyplin nauk społecznych czy humanistycznych nie jest tym zainteresowana. Po drugie, od kilkunastu lat obserwujemy wyraźne przekraczanie granic poszczególnych nauk przez badaczy, którzy kierują się w swoich dociekaniach poznawczych inter- i transdyscyplinarnością. Ma miejsce coraz większa integracja wiedzy z różnych nauk.
Nadal jednak proces i przyzwolenie na zabieganie o awans naukowy jest jednokierunkowy: z innych nauk społecznych czy humanistycznych do pedagogiki. Jakoś nigdy na odwrót. Nie przypominam sobie, żeby doktor pedagogiki został doktorem habilitowanym psychologii, socjologii czy filozofii. Może czytelnicy podadzą taki przykład.
Natomiast doskonale pamiętam psychologów, którzy wnioskowali o przeprowadzenie postępowania habilitacyjnego z pedagogiki, bo nagle uwierzyli w swoje nowe posłannictwo i odkryli w dotychczasowych publikacjach nie tylko ślady pedagogicznej twórczości. Jedna z psycholożek wmawiała jednej z rad wydziałów, że skoro badała psychologiczne uwarunkowania bóli menstruacyjnych studentek pedagogiki, to jej praca jest właśnie z tej dyscypliny.
Tymczasem wszyscy dobrze wiemy, że dyplom magistra psychologii oraz doktora nauk humanistycznych (do 2011 r.) lub społecznych (od 2011 r.) w dyscyplinie psychologia nie jest równorzędny analogicznym dyplomom z pedagogiki. Jeszcze kilka lat temu szanujące się rady wydziałów dbając o wysoki poziom awansowych prac naukowych już od kandydatów do stopnia naukowego doktora, którzy nie ukończyli studiów na kierunku zgodnym z dyscypliną nauki będącej przedmiotem ubiegania się o stopień naukowy doktora habilitowanego, wymagały złożenia stosownych egzaminów uzupełniających właśnie z pedagogiki.
Dzisiaj zacierają ten wymóg m.in. studia doktoranckie. Każdego roku spotykam się z psychologami jako doktorantami na pedagogicznych studiach III stopnia, którzy wolą stracić "psychologiczną cnotę" na rzecz tej dyscypliny, byle tylko zostać doktorami nauk społecznych. Nie powinno jednak budzić niczyjej wątpliwości to, czy przedłożony dorobek naukowy kandydata do awansu, w tym także jego dysertacja habilitacyjna czy monografia naukowa oraz pozostałe publikacje istotnie mają związek z dyscypliną nauki, która jest podstawą do habilitacji, czy też nie?
Jaki związek mam na uwadze? Na pewno nie taki, że wystarczy w tytule monografii naukowej zapisać pojęcia pedagogiczne typu - edukacja, wychowanie czy uczeń, nauczyciel, szkoła, zdolności, zainteresowania uczniów itp., gdyż ważne jest to , do jakich źródeł w prowadzonych badaniach sięgał autor publikacji. Jeśli konsekwentnie korzystał z literatury psychologicznej, to nie powinien dziwić się, że pedagodzy nie uznają jego dorobku jako pedagogicznego. Nie trzeba chyba w tym miejscu bliżej wyjaśniać różnic między dyscyplinami naukowymi, gdyż każda z nich dysponuje swoim szeroko i głęboko udokumentowanym dorobkiem wielu pokoleń badaczy.
Fakt wspólnego przedmiotu badań dla psychologii, pedagogiki, filozofii, ale i socjologii, ekonomii, nauk o zarządzaniu, politologii itd. nie jest wystarczającym powodem do dowolnego samookreślania przez autora, z obszaru jakiej nauki powinien weryfikować poziom własnych osiągnięć naukowych, organizacyjnych i dydaktycznych. To nie jest bez znaczenia.
Nie nastąpił w ostatnich latach nieznany mi przełom w humanistyce czy naukach społecznych, w następstwie którego miałby mieć miejsce „cud integracji” albo "nawrócenia". Autonomiczne nauki, dyscypliny wiedzy specjalistycznej są wprawdzie sobie pokrewne, to jednak różnią się metodami badań, modelami teoretycznego opisu i wyjaśniania interesujących ich fenomenów, zakresem aplikacji teorii w praktyce itd.
W przypadku dorobku naukowego wielu psychologów nie ma najmniejszej wątpliwości, że dokonują świadomie nadużycia nie tylko pod względem formalnym, skoro będąc psychologami, stosując metody badań psychologicznych i dokonując interpretacji z pola wiedzy tej właśnie dyscypliny naukowej występują - za przyzwoleniem części środowiska akademickiego - o wyższy stopień naukowy z pedagogiki, a nie ze swojej dyscypliny. Nie chcą i nie raczą nawet poinformować, że w sposób jawny lub ukryty ich publikacje zostały odrzucone przez psychologów jako nienaukowe.
Wydaje im się, że w wystarczy przywołać śladowo we wstępie i co najwyżej w przypisach, nawet nie w sposób pogłębiony i ze zrozumieniem kryjących się odrębnych racji, kilka zaledwie prac polskich pedagogów, by przypisać sobie prawo do wpisywania się w tę naukę. Jeżeli na podstawie kilkunastu zaledwie stron, powierzchownej zresztą analizy kategorii pojęciowej pedagogiki można ubiegać się o habilitację z tej nauki, to znaczy, że ani habilitant nie zna i nie szanuje tej dyscypliny, ani też nie ma zamiaru wpisywać się w jej rozwój. A mógłby, dlaczego nie.
Po co niektórzy psycholodzy stosują mistyfikację w charakterze „przypudrowania” własnej ignorancji we wstępie czy nawet teoretycznym rozdziale monografii? Nie potrafią odnieść się do fundamentalnych dla pedagogiki teorii i modeli pedagogicznych, pomijają w swoich zmiennych klasyczne w pedagogice czynniki związane z hetero- i/lub autoedukacyjnym oddziaływaniem wychowawczym, opiekuńczym czy dydaktycznym. Jeden z psychologów napisał w swojej pseudopedagogicznej dysertacji:
"Proces X współkształtuje wiele czynników, które można zaliczyć do kategorii wewnętrznych (psychologicznych) i zewnętrznych. Ostatnimi zajmują się nauki takie jak socjologia czy pedagogika”. Cóż za łaskawość! Nie, nie, zapewniam, że w dalszej części jego publikacji nie znajdziemy nawet jednego zdania na temat czynników zewnętrznych, bo przecież zajmują się nimi – jak słusznie i szczerze to wyznaje - inne nauki, a więc i zapewne inni naukowcy, w tym także pedagodzy. On sam nie splamiłby się tą wiedzą.
Nie mógłbym jednak w żadnej mierze potwierdzić, że autor takich publikacji, przy całym szacunku do psychologów i ich dzieł, mógłby reprezentować moją dyscyplinę naukową i pedagogiczne środowisko naukowe, skoro jego rozprawy nie są pracami pedagogicznymi. Nie spełniają one fundamentalnego dla postępowań na stopień doktora habilitowanego warunku wniesienia znaczącego wkładu w rozwój pedagogiki jako dyscypliny naukowej.
Wielu psychologów po uzyskaniu jednak stopnia doktora habilitowanego z pedagogiki zatrudnia się natychmiast w zakładach, pracowniach a nawet instytutach psychologii. Byle tylko nie w pedagogice. Są też wyjątki od tej reguły. Zdarza się, że wybitni, młodzi psycholodzy postanawiają dalszą część swoich badań naukowych poświęcić pedagogice i dla pedagogiki. Są wówczas naszą chlubą, bo nie mówią o sobie "półgębkiem", z poczuciem wstydu, że są pedagogami, ale właśnie z dumą podkreślają związek z tą nauką i reprezentują ją godnie, a co najważniejsze merytorycznie.
08 listopada 2016
Jak ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego zamierza wprowadzić substytut doktoratu i habilitacji
Nie mam nic przeciwko likwidacji stopnia doktora habilitowanego w polskiej nauce. Został on już i tak zdewaluowany przez poprzednie władze resortu w wyniku "reformy" prof. Barbary Kudryckiej, w ramach której posłowie i senatorowie PO i PSL zabezpieczyli nieszczelność w systemie akademickich awansów, by mógł zostać habilitowanym także ten, kto nie wykazał się rzeczywistymi osiągnięciami naukowymi.
Prof. Jarosław Górniak, który przewodniczy Radzie Narodowego Kongresu Nauki twierdzi, że habilitacji nie można zlikwidować dopóki nie zostanie zmieniony charakter konkursów na stanowiska naukowe. Nie wyjaśnia jednak , co przez to rozumie, bo przecież procedura konkursowa właśnie została przez ministra Jarosława Gowina zderegulowana.
"Dopóki nie będziemy mieli ekwiwalentu funkcjonalnego habilitacji, - powiada J. Górniak - powinna ona pozostać. Możemy się zastanowić nad zniesieniem habilitacji dopiero wtedy, gdy będziemy mieli bardzo dobre doktoraty. Dopóki nie stworzyliśmy progu selekcyjnego na dobrym poziomie, to potrzebujemy habilitacji, która taki próg stanowi. (Forum Akademickie 2016 nr 10, s. 29)
Zdaniem socjologa UJ (...) doktoraty powinny nadawać tylko najlepsze jednostki, które są w stanie zapewnić doktorantom pracę w dobrych zespołach naukowych, dostęp do badań, do aparatury, a nie takie, które przyjmą ich na studia, niczego nie zapewniając. To promotorzy muszą mieć granty na zatrudnianie doktorantów, aby ci w praktyce nauczyli się prowadzenia badań, dokumentowania, organizacji pracy badawczej. (tamże, s. 30)
Do procesu niszczenia polskiej nauki włączył się ostatnio WSA w Warszawie, który wydał wyrok (niezgodny z Ustawą o stopniach i tytułach naukowych i Ustawą prawo szkolnictwie wyższym w pkresie wakacyjnym) dla jednej z osób, której zarówno komisja habilitacyjna, jak i rada jednostki odmówiły nadania stopnia doktora habilitowanego. W Polsce wszystko jest możliwe, bo demokracja jest in statu nascendi, część nauczycieli akademickich jest (z-)demoralizowana, a państwo jest wciąż bardzo słabe.
Sprawiedliwość jest - jak mawiał jeden z szanowanych profesorów prawa - w specjalistycznych słownikach. Nic dziwnego, że są osoby, które nie spełniły wymogów naukowych, ale potrafiły sobie tylko znanymi sposobami zadbać o stopień naukowy dra hab., bo w końcu to tylko 5 minut wstydu, a dyplom jest na resztę życia. Takie osoby sytuują się ponad prawem, bo mają ukryte poparcie.
Wprawdzie zapowiadana jest reforma sądownictwa, tyle tylko że nabytych w sposób precedensowy praw "pseudonaukowcom" już się nie odbierze. Dopiero co przerwano istniejącą od 12 lat "turystykę habilitacyjną" a już projektowana jest przez ministra J. Gowina rodzima ścieżka "ułatwień".
Nikt już nie wie, na czym miałaby polegać tzw. dobra zmiana w nauce, skoro min. Jarosław Gowin przedkłada projekty, w świetle których to, co dotychczas było niewidoczną patologią w akademickim środowisku, teraz będzie prawnie usankcjonowane. Rzecz dotyczy obniżenia de facto poziomu rozpraw doktorskich, bo przecież w tej dziedzinie dostrzega się nowy rodzaj dowartościowania lobbystów.
Brakuje nam czytelnych kryteriów zmiany, w świetle której ma być nie tylko utrzymana habilitacja, ale i wprowadzone jej dwie kategorie oraz dwa rodzaje doktoratów. Z takim "dziwadłem" mamy do czynienia tylko w krajach postsowieckich, gdzie nauką jest wszystko, co uzyskuje gwarancje partyjnie rządzących notabli, chociaż w żadnej mierze nie przyczynia się do jej rozwoju, nie mówiąc już o konkurencyjności uczelni w świecie.
Niedawno zgłosił się do mnie jeden z profesorów z zapytaniem, czy nie znam jakiegoś księdza profesora, a nawet może być doktor, który zgodziłby się na włączenie jego nazwiska do zespołu badawczego. Teraz ponoć zwiększa to - jak dodał - szanse na uzyskanie grantu. Powiedziałem, że nie zajmuję się "handlem" w nauce, więc tylko czekać, aż pojawi się w sieci firma oferująca kojarzenie poprawnych politycznie akademików z interesami wnioskodawców, którzy zechcą na tym zarobić.
Przygotowany w resorcie "Projekt z dnia 13.10.2016 r. nowelizacji USTAWY z dnia ……………………. o zmianie ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki oraz niektórych innych ustaw" jest najlepszym przykładem na to, że zanim zostanie przeprowadzona gruntowna zmiana (wyłonione zostały w konkursie trzy zespoły do przygotowanie nowego prawa o szkolnictwie wyższym oraz o stopniach i tytule naukowym), to proponuje się szybką, fragmentaryczną nowelizację prawa, w wyniku której namaści się "swoich" stopniami doktora i doktora habilitowanego. A potem, to i benzyna może być po 7 zł. za litr.
Od lat unikającym lub niezdolnym do pracy naukowo-badawczej akademickim "majsterkowiczom" usiłuje się pomóc w nadaniu stopnie naukowego doktora i doktora habilitowanego z pominięciem przez nich wymogów nauk szczegółowych. Nie jest bowiem prawdą, że dotychczas nie wolno było czy nie można było prowadzić w pedagogice badań stosowanych i na podstawie naukowo uzasadnionych wyników ubiegać się o awans.
Teraz zamierza się "akademickich techników" mianować doktorami czy - przy możliwym pozorowaniu dowodów - uznać ich dokonania w praktyce za równoważne z tymi, jakie wymagane były do habilitacji. Mieliśmy już w powojennych dziejach szkolnictwa wyższego "docentów marcowych", docentów "wojskowych", docentów "słowackich", to teraz będziemy mieli branżowych albo - na podstawie sprytnie znowelizowanego art. 21a - tzw. "docentów karcianych" (od gry "w oczko").
A oto stosowne fragmenty z projektu Ustawy:
w art. 21a po ust. 4 dodaje się ust. 5–7 w brzmieniu:
„5. Osoba, która uzyskała stopień doktora w Rzeczypospolitej Polskiej lub za granicą i posiada co najmniej pięcioletnie doświadczenie w prowadzeniu działalności badawczo-rozwojowej oraz posiada znaczące osiągnięcia w zakresie opracowania oryginalnego rozwiązania projektowego, konstrukcyjnego, technologicznego lub artystycznego i zastosowania go w sferze gospodarczej lub społecznej, lub w zakresie opracowania oryginalnego rozwiązania problemu o istotnym znaczeniu, trwałym charakterze i zasięgu ponadlokalnym, które zostało zastosowane w sferze społecznej, zatrudniona w jednostce organizacyjnej posiadającej uprawnienia do nadawania stopnia doktora habilitowanego, nabywa uprawnienia równoważne uprawnieniom wynikającym z posiadania stopnia doktora habilitowanego na podstawie decyzji:
1) rektora – jeżeli jest zatrudniona w szkole wyższej;
2) dyrektora instytutu naukowego Polskiej Akademii Nauk – jeżeli jest zatrudniona w instytucie
Polskiej Akademii Nauk;
3) dyrektora instytutu badawczego – jeżeli jest zatrudniona w instytucie badawczym.
6. Decyzja, o której mowa w ust. 5, wchodzi w życie z dniem podjęcia.
7. Podmioty wskazane w ust. 5 pkt 1–3 przekazują Centralnej Komisji informację o osobie, o której mowa w ust. 5, obejmującą imiona, nazwisko oraz nazwę jednostki organizacyjnej zatrudniającej tę osobę.”
Dotychczas tego typu ścieżkę weryfikowała Centralna Komisja. W świetle danych z Sekcji I Nauk Humanistycznych i Społecznych Centralnej Komisji, ponad 80 proc. wniosków, które zostały w CK odrzucone cechowało: podawanie nieprawdziwych danych (niepełnych) o rzekomym kierowaniu przez polskiego doktora zespołami badawczymi poza granicami kraju, a nawet o jego osiągnięciach naukowych. Niektórzy wnioskodawcy prezentowali się jako naukowcy, ale o uzyskanym stopniu naukowym miała świadczyć korespondencja mejlowa z ich znajomymi z wschodnioniemieckich czy włoskich szkół wyższych, a nie uwiarygodniona notarialnie kopia dyplomu i identyfikator zrealizowanego projektu badawczego itp.
No, to teraz "Huzia na Józia", bo już nie trzeba będzie nikomu niczego udowadniać. Nawet rektor jednego z wiodących uniwersytetów zatrudnił doktora na stanowisku profesora, który posługuje się niezgodnym z prawem dyplomem węgierskiej habilitacji, chociaż w tym kraju nie jest on potwierdzeniem stopnia doktora habilitowanego.
Po co polskiej nauce, uniwersytetom, akademiom, politechnikom 20 proc. uczonych, którzy pracują za 80 proc. pozostałych, wymagają od innych, stawiają wysokie progi, zobowiązują do intensywnej i wartościowej pracy naukowo-badawczej? Przenieść na obowiązkową emeryturę tych pierwszych, żeby nie było widać różnicy.
07 listopada 2016
Nie denerwujcie ministra edukacji PIS
Zapoczątkowane w Polsce przemiany ustrojowe umożliwiły zmianę ustroju państwa wraz z jego administracją, w tym także oświatą. Na początku transformacji pojawiło się pytanie o to, czy i w jakim zakresie będzie możliwe wypracowanie i przedłożenie spójnej oraz kompleksowej koncepcji systemu szkolnego w społeczeństwie obywatelskim. Trudno bowiem reformować edukację, jeśli nie stworzy się w państwie początkującej demokracji dobrze zorganizowanej i sprawnie działającej oświaty, która pozostawałaby pod kontrolą społeczną i ponadpartyjnej służby administracji publicznej.
W okresie minionego ćwierćwiecza polska szkoła nigdy nie stała się centralnym źródłem zmian gospodarczych, społecznych, kulturowych itp. Jeśli już, to sprzyjała przeniesieniu przez aparatczyków minionego ustroju tych samych mechanizmów i struktur do zarządzania oświatą w sposób instrumentalny.
Błędem wszystkich władz w resorcie edukacji od 1993 r. po dzień dzisiejszy było z jednej strony traktowanie państwa, społeczeństwa oraz fundamentalnych dziedzin życia (gospodarka, kultura, oświata itp.) jako całości, a z drugiej strony wdrażanie projektów zmian w sposób atomistyczny tak, jakby istniały one obok siebie, albo dla siebie z ukrytą intencją sprzyjania tylko jednej z nich. Mam tu na myśli gospodarkę i politykę w warstwie odnoszącej się do sprawowania władzy w edukacji i wobec edukacji, która nie stała się integralnym, całościowym komponentem koniecznych zmian w ramach wzajemnie przenikających się sfer ludzkiej aktywności.
To zdumiewające, że steruje się polską edukacją w sposób najbardziej nieefektywny, nieskuteczny, niegospodarny, biurokratyczny, blokujący jej wewnętrzną innowacyjność. Skutkuje to oporem zarówno wśród środowisk rodzinnych, jak i nauczycielskich, które w państwie demokratycznym i pluralistycznym nie będą sprzyjać etatystycznej ideologii i strategii centralistycznych zmian typu „top-down”.
Populistyczna aktywność władzy toczy się w świecie pełnym obłudy, hipokryzji, pozoru i politycznego kłamstwa. Co gorsza występuje ona przeciwko potrzebom i prawom rozwojowym dzieci i młodzieży podtrzymując grę w rzekomą troskę o wyrównywanie szans edukacyjnych czy wspieranie rozwoju młodych pokoleń. Oświatę zdominowało przekonanie, że można stworzyć z Polski kolonię dla potrzeb globalnego rynku i międzynarodowej rywalizacji o wartości głównie instrumentalne, że można tworzyć kapitalizm z rzekomo „ludzką twarzą” zaniedbując u osób uczących się ich formację osobowościową, społeczno-moralną, estetyczną a nawet fizyczną.
Niestety, ignorancja i arogancja rządzących sprawia, że wyłaniane w wyniku wyborów kolejne formacje władzy w resorcie edukacji zamiast decentralizować i decentrować ustrój szkolny, prowadzi do kreowania rzekomo nowych modeli szkoły w gorsecie centralizmu. Co gorsza, premierzy rządów wszystkich stron politycznych oddawali ministerstwo edukacji narodowej w ręce albo ministrów, albo ich decyzyjnego aparatu władzy, o zaburzonych relacjach komunikacyjnych ze społeczeństwem, załatwiających interesy dla siebie lub dla własnych środowisk partyjnych.
W okresie transformacji edukacja nie stała się źródłem zachodzących w kraju przemian. Polski system powszechnej, obowiązkowej edukacji przedszkolnej i szkolnej nadal jest niedostosowany do:
1) przemian ustrojowych, gdyż ustrój szkolny III RP nie jest demokratyczny, ani nawet prodemokratyczny konserwując typowy dla państwa totalitarnego centralistyczny układ nadzoru i zarządzania. Demokracja wymaga nie tylko społecznej, ale i politycznej dojrzałości od absolwentów szkół, toteż niezmiernie ważne jest przygotowywanie młodego pokolenia do odpowiedzialnego wyboru wartości i podejmowania zgodnie z nimi decyzji;
2) przemian społecznych, bowiem radykalnie lekceważy rodziców oraz prawnych opiekunów dzieci i młodzieży w sytuacji, gdy w świetle Konstytucji i Ustawy o systemie oświaty szkoła ma pełnić rolę pomocniczą wobec rodziny. Traktowanie rodziców czy innych, a pozaszkolnych wychowawców jako pożytecznych partnerów jedynie w umacnianiu autorytetu nauczycieli, dyscyplinowaniu uczniów i wspomaganiu usługowo-materialnemu pozbawia ich w tej placówce podmiotowego wpływu na przebieg procesów wychowawczych własnych dzieci.
3) przemian w nauce, gdyż lekceważy osiągnięcia nauk społecznych i humanistycznych w zakresie psychologii rozwojowej, uczenia się i pedagogiki szkolnej oraz porównawczej, ale też i ekonomicznych w zakresie hamowania rozwoju adekwatnej do nauk o zarządzaniu oraz socjologii kultury makrosystemowego i mikrosystemowego zarządzania instytucjami edukacyjnymi;
4) procesów glokalnych, głównie w zakresie nowych kultur komunikacji, powszechnego dostępu do źródeł informacji i wiedzy oraz włączania nowych technologii jako jednego z kluczowych narzędzi konstruktywistycznej dydaktyki.
W takiej sytuacji edukacja nie wyjdzie z dysfunkcjonalnych rozwiązań, destrukcyjnych ram i toksycznych procesów, gdyż proponuje się jej jedynie zamianę rozwiązań, które takimi wcale nie są i nie będą. Co gorsza, uderzają one w fundamentalny czynnik socjalizacji i wychowania dzieci i młodzieży, jakim jest rodzina.
Oferuje się rozwiązania, które zupełnie pomijają konstytucyjnie oraz wynikające z międzynarodowych konwencji wskazujące na jedynie pomocniczą rolę szkoły wobec rodziny. Wspólnota partycypacji wychowawczej rodziców w szkole publicznej może powstać tylko wówczas, kiedy spełnione zostaną co najmniej trzy współzależne warunki, a mianowicie wzajemności, partnerstwa i jawności.
Szkoła publiczna powinna być wspólnotą edukacyjną, w której procesy kształcenia i wychowania są kreowane przez nauczycieli traktujących edukację jako wspólne zadanie, gdzie powstają one w dialogu i partnerstwie uzgadniania zasad ich generowania oraz gdzie ma miejsce wśród samych pedagogów porozumienie i wzajemne poszanowanie.
Polacy nie powinni apelować o odroczenie proponowanych zmian ustrojowych w szkolnictwie, bo w ten sposób tylko podtrzymują sens partyjnych interesów władzy, która nie jest zainteresowana traktowaniem EDUKACJI JAKO DOBRA WSPÓLNEGO. To dobro jest wciąż upartyjnione.
Nie ministra edukacji należy odwołać. Odwołać trzeba PRL-owski centralistycznie sterowany przez kolejne nomenklatury partyjne system edukacji. Po co derwujecie uśmiechającą się do Polaków Annę Zalewską, która - jak mówiła p. Premier - " kocha szkołę i ma charakter"? Aż p. Prezydent musiał stanąć w Jej obronie twierdząc, że ataki na ministrę " są nieprzyzwoite".
Subskrybuj:
Posty (Atom)