21 lutego 2016
Redukcja i infantylizacja czytelniczej aktywności
Na biurku piętrzy się sterta książek, które cierpliwie czekają na przeczytanie. Dochodzi do tego codzienna prasa, a ta nie może być odłożona na później, bo informacje stają się nieaktualne. Później można powrócić jedynie do tekstów publicystycznych, reportaży czy recenzji. Te są nieustannie aktualne, gdyż tworzą szczególny rodzaj zapisu wydarzeń czy ludzkich postaw w syntetycznie zredagowanej refleksji i wrażliwości ich autorów.
Polacy ponoć nie czytają, ale wystarczy, że kilkadziesiąt tysięcy naukowców czyta chociaż jedną książkę miesięcznie, to podnoszą średnią krajową. Nie rozumiem zatem, co nas tak niepokoi, że wskaźniki czytelnictwa maleją, skoro dotyczą one literatury w wersji drukowanej. Tymczasem wiele osób czyta wersje elektroniczne. To prawda, że spada sprzedaż prasy codziennej i tygodniowej, miesięczników i kwartalników, półroczników i roczników. Jak nie kupujemy czasopism i książek, to wydawcy nie mają środków na wydawanie kolejnych numerów czy tytułów.
Jeden z zaprzyjaźnionych ze mną profesorów z Niemiec prenumerował najważniejsze tytuły prasowe i kupował kluczowe dla nauk pedagogicznych monografie. Na pytanie, dlaczego zamawia jeszcze tak wiele tytułów czasopism mówił, że nawet, jeśli nie ma czasu na przeczytanie ich "od deski do deski", to jednak w ten sposób podtrzymuje ich wartość i obecność w przestrzeni publicznej, w kulturze i nauce. Gdyby nie było prenumeratorów, to nie opłacałoby się oficynom wydawać pism niskonakładowych, a naukowe takimi być muszą.
Wielu z nas zgromadziło po latach pracy naukowej szereg publikacji. Być może niektórzy nie kupują książek czy nie prenumerują specjalistycznych czasopism, gdyż stają się coraz bardziej mobilni, zmieniają miejsca pobytu, pracy, zamieszkania, a więc nie mają ich gdzie gromadzić lub najzwyczajniej w świecie nie stać ich na ich zakup. Głównym jednak powodem spadku drukowanej prenumeraty i zakupów pism naukowych jest ich otwarty lub częściowo ograniczony dostęp w elektronicznej wersji. Nawet, jak trzeba za to zapłacić, to koszty są zdecydowanie niższe od drukowanej wersji. Tak więc, nie jest prawdą, że nie czytamy, tylko mamy dostęp do piśmiennictwa w Internecie.
Uczniowie też czytają. W ich minimum znajdują się lektury szkolne, albo ich opracowania. Niektórzy wydawcy postanowili już tak bardzo uprościć recepcję literatury pięknej, że na marginesach odnotowują kategorie analityczne do ich szkolnego omówienia. To jest dopiero banalizacja i wykluczanie z kultury! Koniec z koncentracją uwagi, myśleniem, wyobraźnią, przeżywaniem treści, pamięcią, bo jakiś belfer postanowił ułatwić za parę złotych własnego honorarium odczytanie tekstu. Potem jesteśmy zaskoczeni, że uczniowie piszą tak samo, odpowiadają podobnie na zadane pytania, bo przecież dostarczono im gotową "papkę". Sieć też jest pełna streszczeń, wypracowań czy pseudoanaliz.
W księgarniach zaśmieca się półki wydawnictwami, które z literaturą nie mają nic wspólnego. To nawet pięknie wydane, oprawione zeszyty, broszury, których jedynym sensem ma być odmóżdżenie klientów, rzekome ich odstresowanie, uwalnianie od napięć lub nudy. Wystarczy, że zaczną jak małe dzieci rysować szlaczki, malować i wyrażać zachwyt po ukazaniu się jakiejś figury. Infantylizm do potęgi n-tej. Kiedy moja córka zobaczyła zeszyt zatytułowany "Książka bez sensu", też chciała go kupić. Wydawca nie kryje nawet w tytule, że sprzedaje coś, co nie ma żadnego sensu. Jak zajrzymy do środka, to zobaczymy, że jest to zbiór kartek do gry w "kółko i krzyżyk", "wisielca" itp.
Trzeba zatem dzieci stawiać przed pytaniem: "Po co ci to?", "Zastanów się!", "Nie potrafisz w swoim zeszycie czy na kartce narysować czterech linii? Musisz wydać pieniądze na taki chłam? Zamiast pobiegać, pójść na rolki, rower itp. wolisz siedzieć i durnowato zamalowywać jakieś esy-floresy?
Na książkę żałuje ktoś pieniędzy, bo ponoć jest droga, ale na bulwarową prasę wyda w ciągu tygodnia więcej. Ważne, że dowie się, kto, z kim, ile razy i dlaczego. Im więcej obrazków, fotek a mniej tekstu, tym lepiej. Umysł natchniony czymś na podobieństwo książki z kartkami do wyrywania, które swoją założoną "jakością" mają spełniać funkcję papieru toaletowego. To już taki poziom osiągają niektórzy wydawcy.
Jedynym pocieszeniem jest to, że wyrokowanie o końcu książek drukowanych okazało się mocno nietrafione. Pisze o tym w "Polityce" Aleksandra Żelazińska (2016 nr 6).
19 lutego 2016
Rekonstrukcja Rady Naukowej Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki w Polsce?
W mediach społecznościowych pojawił się komunikat przewodniczącego Rady Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki - wybitnego uczonego - profesora Ryszarda Nycza o tym, że Rada została właśnie rozwiązana przez wiceministra nauki i szkolnictwa wyższego. Powód przerwania jej pracy po zaledwie roku działalności został spuentowany wcześniej przez min. Jarosława Gowina stwierdzeniem, że:
„część środowiska wskazywała na niekiedy mało transparentne zasady przyznawania finansowania".
Minister powinien zwrócić uwagę na to, że żadne z gremiów nie było i nie jest transparentne, skoro nie są jawne do końca procedury związane z przydzielaniem środków na granty także w Narodowym Centrum Nauki czy celowe dotacje resortu na działania różnych uczelni publicznych i niepublicznych. Kategoria "małej transparentności" nie jest zatem przekonywująca. Najmniej transparentna jest Polska Komisja Akredytacyjna.
Jak oświadczył przewodniczący Rady - prof. Ryszard Nycz, taki argument nie jest zgodny z prawdą. Wymagałby jednak udokumentowania powyższej diagnozy. W końcu Rada nie działała ksobnie, tylko na podstawie ram prawnych, które określiło jej ministerstwo. Oczywiście, kiedy Rada NPRH rozpoczynała swoją pracę rok temu, w styczniu 2015 - ministrem była prof. Lena Kolarska-Bobińska, co do której działalności, a ja bym dodał także - zaniechania wielu działań w obszarze krycia przez resort patologii - każdy z nas mógłby zgłosić wiele zastrzeżeń.
Minister J. Gowin też może już zastanawiać się nad tym, które z jego decyzji są monitorowane w środowisku i rejestrowane jako karygodne lub co najmniej niewłaściwe. Nie ma ministra bez skazy, gdyż zarządzanie tak obszerną dziedziną życia części elit polskich wcale nie jest łatwe i wdzięczne.
Mnie przekonuje "Oświadczenie" prof. R. Nycza, że "Rada NPRH jako zespół doradczy działa oczywiście w ramach wyznaczanych przez MNiSW, lecz działając w tych ramach spełnia w swych procedurach konkursowych wszelkie kryteria obiektywności i transparentności. Przyjęte przez obecną Radę kryteria oceny są zawarte w ogłoszeniach o konkursach dostępnych na stronie MNiSW. W toku postępowania kwalifikacyjnego owe procedury oceny były zawsze rygorystycznie przestrzegane: najkrócej mówiąc, w pierwszym etapie Rada zaproponowała ranking anonimowych streszczeń wniosków, w drugim zaś Zespoły Specjalistyczne przeprowadziły procedurę konkursową w sposób całkowicie autonomiczny. W każdym dotychczasowym posiedzeniu Rady brali też udział przedstawiciele MNiSW (Departament Nauki), którzy nigdy nie mieli zastrzeżeń do decyzji Rady oraz trybu ich podejmowania. (...)".
Mam jednak wrażenie, że powód rozwiązania Rady jest inny, natury aksjonormatywnej czy - jak kto woli - światopoglądowej. Trudno, by obecny rząd, ale i poprzedni tolerował fakt publicznej wypowiedzi jednego z członków tej Rady - materialistyczno-dialektycznego teoretyka kultury, socjologa i psychologa z wykształcenia dr. hab. Jana Sowy, który w jednym z wywiadów stwierdził:
Jestem wk...ny na Kościół jako obywatel. Kościół to pijawka i pasożyt. Nie ma tygodnia bez doniesień o skandalu z jego udziałem: wymuszenia majątku, pedofilia, znęcanie się nad dziećmi. Ta instytucja nie przynosi w Polsce żadnego pożytku, a traktowana jest jakby była źródłem wszelkich społecznych wartości. Jako obywatela oburza mnie preferencyjne traktowanie kościoła względem innych podmiotów. Zwłaszcza to, które wiąże się z realnymi pieniędzmi. Weźmy sprawę dofinansowania Świątyni Opatrzności Bożej przez ministra Bogdana Zdrojewskiego. Jest sto czterdzieści innych podmiotów, które ubiegają się o dofinansowanie, a kościół dostaje połowę stawki.
Taki język, stylistyka narracji i generalizacja nie uchodzą studentowi socjologii, a co dopiero członkowi Rady Naukowej tak ważnego Programu. To jest przedstawiciel kultury wysokiej czy popkultury?
A może innym powodem rozwiązania Rady jest obecność w niej doktora filozofii Emanuela Kulczyckiego, który prowadzi w Internecie stronę "Warsztat badacza" optując z jednej strony za umiędzynarodowieniem polskiej nauki, z drugiej zaś strony będąc zwolennikiem ścisłej parametryzacji osiągnięć naukowych? Bywa, że pośrednio krytykował rektorów za nieprzejrzyste konkursy dla naukowców a ministerstwo za to, że nie zmieniły się znacząco w naszym kraju warunki zatrudniania, pracy i płacy uczonych.
Jak pisał:
Nie uda nam się zwiększyć liczby dobrych naukowców pracujących w Polsce, jeśli nie będziemy zapewniać stabilnych warunków finansowania oraz jednocześnie:
◾rzetelnie oceniać tych, których już pracują i wyciągać konsekwencji z tej oceny – zarówno konsekwencje „nieprzyjemne” (zwolnienia) jak i „przyjemne” (podwyżki, awanse naukowe).
◾zatrudniać młodych pracowników w sposób przejrzysty i naprawdę otwarty.
Z programu PiS nie wynika, że sytuacja ulegnie w powyższej sferze poprawie, ale oczekiwania za to będą na miarę Japonii, USA czy bogatych Niemiec.
Nie wiem, dlaczego stało się tak, jak się stało. Mam żal do ministrów poprzednich rządów PO i PSL, że stworzyli i dobrze żyli z środków na wdrażanie biurokratycznych procedur i kontroli rzekomej jakości kształcenia, finansowania nauki w wymiarze służącym nielicznym, demotywującym zdolnych, bo i tak autorzy wielu bardzo dobrych wniosków nie mieli szansy na uzyskanie środków na własne projekty badawcze - głównie w wyniku ograniczeń strukturalno-finansowych, a nie merytorycznej ich niedoskonałości.
Biurokratyczny podział dziedziny nauk na dwie odrębne: humanistyczne i społeczne sprawił, że dyscypliny w naukach społecznych zostały wyjałowione z świata wartości humanistycznych. Kierowane zaś do NPRH wnioski pedagogów czy socjologów o sfinansowanie podstawowych badań z historii idei, myśli, badań hermeneutycznych w tych dyscyplinach naukowych były odrzucane jako niespełniające warunków formalnych. Formalnie, nie mieściły się w dziedzinie nauk humanistycznych. To może min. J. Gowin naprawi wieloletnie szkody w nauce i połączy obie dziedziny w jedną dziedzinę - nauk humanistyczno-społecznych. Może minister J. Gowin skończy z turystyką habilitacyjną na Słowację przecinając szalbierstwo niektórych pseudonaukowców?
18 lutego 2016
Versus
Ukazała się najnowsza rozprawa naukowa prof. Lecha Witkowskiego, która - na szczęście dla niektórych pedagogów – nie liczy już 900 stron (nie objętością mierzy się wielkość dzieła), ale stanowi niezwykle interesujący i poważny wkład w nauki humanistyczno-społeczne.
To nie jest książka do powszechnego studiowania przez początkującą w zdobywaniu wiedzy i kwalifikacji zawodowych młodzież, ale powinna stać się obowiązkową lekturą dla doktorantów. Ci bowiem mają już za sobą przynajmniej formalne wykształcenie magisterskie, więc stać ich na to, by zmierzyć się z metarefleksją autora o wysublimowanym, a przez to rzadkim „rozsmakowaniu się” wiedzą w poszukiwaniu zupełnie nowych w niej znaczeń. Brytyjski uczony, mikrobiolog, Bernard Dixon zakwalifikowałby te badania naszego filozofa edukacji do tych, które płyną nie tylko z ciekawości poznawczej, ale przede wszystkim w poczuciu akademickiego posłannictwa, troski o podejmowanie wysiłku intelektualnego nad czytanymi rozprawami.
Niniejsza monografia jest bowiem niejako pośrednio prowadzeniem przez autora dialogu z młodymi uczonymi, którzy stają się nadzieją dla kontynuowania tego typu badań w dziedzinach obu, niesłusznie rozdzielonych przez urzędników resortu, nauk humanistycznych i społecznych. Czytając tę rozprawę ma się wrażenie, jakby uczestniczyło się w rozmowie z filozofem, który nieustannie powraca w różnych jej częściach do tych samych zasad, dyrektyw, a nawet akademickich moralitetów w trosce o rozpalenie czy podtrzymanie ognia naukowego poznania, fascynacji naukową wiedzą o dotychczasowym jej stanie.
Uczula nas zarazem na pojawiające się w literaturze naukowej błędy, przekłamania, nieudolne tłumaczenia czy interpretacje kluczowego dla modelu Eriksona operatora VERSUS. Odkrywa relację versus (bycie wobec) jako antynomię strukturalną, która wpisuje się w jego dotychczasowe badania przełomu dwoistości w humanistyce. Jak pisze: "Bycie wobec" wymaga "ontologii między". jako że niesie powiązanie, sprzężenie zwrotne, komplementarną więź, wzajemnie niezbywalną, wykluczająca łatwe hipostazowanie.(s. 24)
Tego typu studia tylko pozornie nie przynoszą wymiernych korzyści ani państwu, ani systemowi edukacji. Ich autoteliczny wymiar wpisuje się w niedostrzegalny dla rządzących na różnych szczeblach, także akademickiego życia, rozwój kultury naukowej. W przypadku tej rozprawy jest już ona na wyższym poziomie, bowiem łączy w sobie jakże typowe dla tego autora myślenie krytyczne, a nawet samokrytyczne w połączeniu ze swoistego rodzaju rebelią. Słusznie nas zachęca do tego ze względu na bezmyślne utrwalanie od lat w środowisku psychologicznym, ale także w recepcji przedstawicieli innych nauk, niewłaściwie – jego zdaniem – odczytanej kategorii „versus” w psychodynamicznym modelu Erika H. Eriksona cyklicznego rozwoju człowieka.
Na tego typu rebelię mogą sobie pozwolić albo ci, którzy jak prof. L. Witkowski, znajdują się na samym szczycie akademickich osiągnięć, toteż – jak pisze o tym Dixon – nie mają nic do stracenia, albo młodzi naukowcy, których dzięki własnemu talentowi odwadze stać na ryzyko nieortodoksyjnego myślenia uwolnionego od spodziewanych korzyści. Lech Witkowski łączy powyższą rozprawą niejako cykl własnego naukowego rozwoju w obszarze analiz modelu Eriksona, który fascynował go właśnie na początku jego drogi akademickiego rozwoju, aby po kilkudziesięciu latach powrócić na ścieżkę myślenia z nowymi pytaniami, hipotezami i stanowczo formułowanymi tezami. Odsłania nam wartość metarefleksji, ustawicznie prowadzonych przez niego badań, które są odroczone w czasie na tych samych w większości rozprawach źródłowych interesującego go dorobku. Poszerzył je jednak o nowe źródła i opracowania, zawierające często błędne ich odczytania, powierzchowne czy też o bezmyślne streszczenia podręcznikowych redukcji myśli.
Jest to pasjonujące laboratorium myśli uczonego, z którym trudno będzie zmierzyć się młodemu pokoleniu, jeśli uprzednio nie przeczyta w oryginale wszystkich rozpraw Erika H. Eriksona. Niestety, obawiam się, że nie znajdziemy takich nawet wśród obecnych psychologów, skoro – jak pisze L. Witkowski – nie zadali sobie nawet trudu, by zastanowić się nad tym, co oznacza fundamentalna na każdym poziomie cyklu życia formuła „versus”. Nie wystarczy tu jej proste, lingwistycznie techniczne przetłumaczenie, skoro kryje ona w sobie znacznie więcej, niż z niego by wynikało. Być może to studium auto- i metakrytyczne nawet zwolni naukowców z wysiłku dotarcia do tych lektur i zastanowienia się nad sensem treści oporu wobec dotychczasowej recepcji i akademickiej popularyzacji eriksonowskiej koncepcji. Po co mieliby to czynić, skoro L. Witkowski wykonał już za nich to zadanie?
Moim zdaniem właśnie ta książka powinna zachęcić studentów i naukowców psychologii, pedagogiki i socjologii do ponownego studiowania tekstów E.H. Eriksona i zastanowienia się nad nimi w kontekście zarówno przywoływania ich we własnych studiach teoretycznych, jak i konceptualizowaniu własnych badań empirycznych. To, o czym pisze w swojej książce Witkowski powinno doprowadzić do radykalnej zmiany także narzędzi diagnostycznych, które były przez dziesiątki lat konstruowane na bazie niewłaściwej recepcji istoty typologii każdej z faz cyklicznego rozwoju człowieka.
W tym zatem upatruję także ogromny walor praktyczny publikacji, bowiem wynika z jej treści jaka odpowiedzialność spoczywa na uczonych, badaczach, jeśli konstruują narzędzia diagnostyczne w oparciu o strukturę nieadekwatnych do teorii zmiennych. Z publikacji Witkowskiego wynika, jak jego krytyka demistyfikuje niewłaściwe panowanie psychologów nad różnymi wymiarami ludzkiej egzystencji badanych osób według błędnie odczytanego eriksonowskiego modelu.
Znakomicie się stało, że profesor Lech Witkowski poświęcił ponownie swoją refleksję filozoficzną dotychczasowemu odczytaniu modelu Eriksona, bo ani psychologów, ani socjologów czy pedagogów nie było do tej pory stać na taki luksus głębokiej, świetnie udokumentowanej kontemplacji. Widać dzięki niej jak ważna jest w nauce migracja umysłowa, przemieszczanie się uczonego z jednej dyscypliny do drugiej bez kompleksu bycia w niej formalnie wykształconym. Ten typ migracji naukowej prowadzi właśnie do powstania nowych powiązań wiedzy i być może tworzenia się także nowych sieci badawczych.
Mam nadzieję, że psycholodzy darują sobie milczenie czy obojętność na obecną już na rynku rozprawę Lecha Witkowskiego i zaczną włączać do swoich debat, studiów i zespołów badawczych przedstawicieli także innych nauk społecznych i humanistycznych. Może nawet będzie miała miejsce naukowa dyskusja nad tezami L:. Witkowskiego tak, jak uczynili to pedagodzy w ub. roku polemizując i wychwalając na łamach "Studiów z Teorii Wychowania" wcześniejszą monografię naukową tego autora poświęconą pedagogice Heleny Radlińskiej. W przeciwnym razie zdarzająca się ze strony psychologów arogancja wobec pedagogów i ignorancja pedagogiczna będą prowadzić do projektów badawczych, na których wprawdzie da się dobrze zarobić, ale nie tylko finansowo. Można bowiem znacznie więcej stracić, kiedy publikuje się wyniki badań coraz łatwiej rozpoznawalnych jako zbiór artefaktów.
17 lutego 2016
Quasi raport w sprawie zmian w szkolnictwie wyższym
Rada Główna Nauki i Szkolnictwa Wyższego przedstawiła w swoim Raporcie 2016 nr 4 „Rekomendacje w sprawie odbiurokratyzowania procesu kształcenia i oceny jego jakości”, które zostały przygotowane pod kierunkiem prof. Zbigniewa Marciniaka.
Y
Powyższy organ powołał na przełomie 2015 i 2016 r. trzy zespoły eksperckie, których zadaniem jest opracowanie i przedstawienie swoich propozycji oraz opinii w odrębnych raportach. Mamy zatem pierwszy raport, którego pełna treść jest udostępniona na stronie RGSzW. Jego adresatem są konferencje rektorów, pozostałe instytucje partnerskie Rady, Polska Komisja Akredytacyjna, organy szkół wyższych oraz społeczność akademicka. W składzie zespołu tego raportu są także profesorowie, którzy walnie przyczynili się do biurokratycznej omnipotencji i bałaganu, który sprzyja wielu patologiom na wszystkich poziomach szkolnictwa wyższego.
Mam nadzieję, że ich aktywność w pracach zespołu podyktowana była próbą zadośćuczynienia naszemu środowisku i rzeczywistemu wyeliminowaniu patologii, a nie ich podtrzymywaniu w kolejnych, drobiazgowych zmianach. Nikt nie będzie przecież czytał treści wymienionych w tym materiale ustawowych paragrafów, ustępów, punktów itp., skoro nie ma ta propozycja charakteru jednolitego tekstu z zaznaczeniem innym kolorem proponowanych zmian.
Jak stwierdzono we wstępie:
"W raporcie tym zidentyfikowano trzy główne źródła biurokratyzacji procesu kształcenia w polskich uczelniach. Pierwszym z tych źródeł jest system przepisów, związanych z zapewnianiem oraz oceną jakości kształcenia. Drugim – czasem nazbyt rozbudowane procedury wewnętrzne, mające szczegółowo dokumentować, głównie na użytek kontroli zewnętrznej, starania uczelni o dobrą jakość kształcenia. Trzecim źródłem biurokracji jest trudno czytelne Prawo o szkolnictwie wyższym, zagmatwane poprzez nałożenie kilku warstw zmian."
Mało to logiczna kategoryzacja źródeł, skoro drugie i trzecie jest pochodną oraz częścią pierwszego. Nie ma wskazania na patologiczną w powyższym zakresie działalność PKA i brak właściwej kontroli w jej strukturach oraz całkowity brak odpowiedzialności kierownictwa za stan patologii graniczących z demoralizacją w wyniku podtrzymywania nieuczciwych podmiotów w naszym szkolnictwie. Nic dziwnego, że ów zespół z satysfakcją przyjął informację, że Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego planuje przygotowanie nowej ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, zaś praca zaplanowana jest na kilka lat, bo koło patologii będzie się jeszcze kręcić. Kto wie, może ktoś wsypie piasek w szprychy, albo ktoś posmaruje łożysko.
Tymczasem proponuje się ministerstwu, by już teraz usunęło niektóre obciążenia biurokratyczne poprzez uproszczenie treści własnych rozporządzeń. Ciekawe, jak usunąć coś, co jest fundamentalnie zapisane w ustawach?
Z twórczym samouwielbieniem autorzy tego raportu piszą: "Gdy uproszczenia te zostaną wdrożone, przyjdzie czas na to, by zająć się drugim ze wskazanych źródeł biurokratyzacji: powinniśmy dokonać w uczelniach przeglądu wytworzonych dokumentów i rozstrzygnąć, które z formularzy, matryc itp. były użyteczne dla naszych starań o jakość kształcenia, a które powstały wyłącznie na potrzeby kontroli zewnętrznych". Czyżby nie rozumieli, że to dzięki ich wpływom w rządzie minionych lat uczelnie tworzyły bezużyteczne formularze i matryce nie dlatego, że nie miały nic innego do roboty, tylko dlatego, że były do tego zmuszone przez PKA?! Czy to jest takie trudne do zrozumienia czy raczej autorzy chcą odsunąć od siebie współsprawstwo?
Struktura oraz treść materiału nie ma nic wspólnego z kategorią raportu, gdyż nie zawiera żadnej diagnozy. Jego autorzy skupiają się wyłącznie na rekomendacjach. Mamy zatem kolejne ble, ble, ble... i utrwalanie tego samego, tym samym, tylko w innej formie i stylistyce.
- Zespół rekomenduje istotne uproszczenie...
- Należy wyraźnie podkreślić, że...
- ... ich wdrożenie nie spowoduje konieczności dokonania żadnych modyfikacji...
- Niektóre z elementów dokumentacji procesu kształcenia, z punktu widzenia uproszczonego prawa, będą mogły być uznane za zbędne...
itp. itd.
No i odkrywcza teza: "Miarą kultury jakości, o której mowa w dokumentach międzynarodowych, nie jest rozbudowana struktura organizacyjna wewnętrznego systemu zapewniania jakości, lecz sprawność działania tego systemu." Drodzy Rektorzy i dziekani spadną z krzeseł, jak to przeczytają. Wynika z tego, że sami sobie to wymyślili i zobowiązali do tych rozwiązań podwładnych. BRAWO Autorzy Raportu nr 4!
Co ciekawe, rekomendacje dotyczące rozporządzenia w sprawie warunków prowadzenia studiów na określonym kierunku i poziomie kształcenia – propozycje modyfikacji przepisów są niczym innym, jak nowym źródłem biurokratyzacji i zaprzeczeniem potrzeby poważnej zmiany w tym zakresie. To takie pacykowanie, by zachować biurokratyczne władztwo.
Widać z treści tego niby-raportu konflikt "unikanie-unikanie", który już dawno został wpisany do ludowej mądrości: Osiołkowi w żłobie dano, w jednym owies, w drugim siano... ,
Y
Powyższy organ powołał na przełomie 2015 i 2016 r. trzy zespoły eksperckie, których zadaniem jest opracowanie i przedstawienie swoich propozycji oraz opinii w odrębnych raportach. Mamy zatem pierwszy raport, którego pełna treść jest udostępniona na stronie RGSzW. Jego adresatem są konferencje rektorów, pozostałe instytucje partnerskie Rady, Polska Komisja Akredytacyjna, organy szkół wyższych oraz społeczność akademicka. W składzie zespołu tego raportu są także profesorowie, którzy walnie przyczynili się do biurokratycznej omnipotencji i bałaganu, który sprzyja wielu patologiom na wszystkich poziomach szkolnictwa wyższego.
Mam nadzieję, że ich aktywność w pracach zespołu podyktowana była próbą zadośćuczynienia naszemu środowisku i rzeczywistemu wyeliminowaniu patologii, a nie ich podtrzymywaniu w kolejnych, drobiazgowych zmianach. Nikt nie będzie przecież czytał treści wymienionych w tym materiale ustawowych paragrafów, ustępów, punktów itp., skoro nie ma ta propozycja charakteru jednolitego tekstu z zaznaczeniem innym kolorem proponowanych zmian.
Jak stwierdzono we wstępie:
"W raporcie tym zidentyfikowano trzy główne źródła biurokratyzacji procesu kształcenia w polskich uczelniach. Pierwszym z tych źródeł jest system przepisów, związanych z zapewnianiem oraz oceną jakości kształcenia. Drugim – czasem nazbyt rozbudowane procedury wewnętrzne, mające szczegółowo dokumentować, głównie na użytek kontroli zewnętrznej, starania uczelni o dobrą jakość kształcenia. Trzecim źródłem biurokracji jest trudno czytelne Prawo o szkolnictwie wyższym, zagmatwane poprzez nałożenie kilku warstw zmian."
Mało to logiczna kategoryzacja źródeł, skoro drugie i trzecie jest pochodną oraz częścią pierwszego. Nie ma wskazania na patologiczną w powyższym zakresie działalność PKA i brak właściwej kontroli w jej strukturach oraz całkowity brak odpowiedzialności kierownictwa za stan patologii graniczących z demoralizacją w wyniku podtrzymywania nieuczciwych podmiotów w naszym szkolnictwie. Nic dziwnego, że ów zespół z satysfakcją przyjął informację, że Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego planuje przygotowanie nowej ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, zaś praca zaplanowana jest na kilka lat, bo koło patologii będzie się jeszcze kręcić. Kto wie, może ktoś wsypie piasek w szprychy, albo ktoś posmaruje łożysko.
Tymczasem proponuje się ministerstwu, by już teraz usunęło niektóre obciążenia biurokratyczne poprzez uproszczenie treści własnych rozporządzeń. Ciekawe, jak usunąć coś, co jest fundamentalnie zapisane w ustawach?
Z twórczym samouwielbieniem autorzy tego raportu piszą: "Gdy uproszczenia te zostaną wdrożone, przyjdzie czas na to, by zająć się drugim ze wskazanych źródeł biurokratyzacji: powinniśmy dokonać w uczelniach przeglądu wytworzonych dokumentów i rozstrzygnąć, które z formularzy, matryc itp. były użyteczne dla naszych starań o jakość kształcenia, a które powstały wyłącznie na potrzeby kontroli zewnętrznych". Czyżby nie rozumieli, że to dzięki ich wpływom w rządzie minionych lat uczelnie tworzyły bezużyteczne formularze i matryce nie dlatego, że nie miały nic innego do roboty, tylko dlatego, że były do tego zmuszone przez PKA?! Czy to jest takie trudne do zrozumienia czy raczej autorzy chcą odsunąć od siebie współsprawstwo?
Struktura oraz treść materiału nie ma nic wspólnego z kategorią raportu, gdyż nie zawiera żadnej diagnozy. Jego autorzy skupiają się wyłącznie na rekomendacjach. Mamy zatem kolejne ble, ble, ble... i utrwalanie tego samego, tym samym, tylko w innej formie i stylistyce.
- Zespół rekomenduje istotne uproszczenie...
- Należy wyraźnie podkreślić, że...
- ... ich wdrożenie nie spowoduje konieczności dokonania żadnych modyfikacji...
- Niektóre z elementów dokumentacji procesu kształcenia, z punktu widzenia uproszczonego prawa, będą mogły być uznane za zbędne...
itp. itd.
No i odkrywcza teza: "Miarą kultury jakości, o której mowa w dokumentach międzynarodowych, nie jest rozbudowana struktura organizacyjna wewnętrznego systemu zapewniania jakości, lecz sprawność działania tego systemu." Drodzy Rektorzy i dziekani spadną z krzeseł, jak to przeczytają. Wynika z tego, że sami sobie to wymyślili i zobowiązali do tych rozwiązań podwładnych. BRAWO Autorzy Raportu nr 4!
Co ciekawe, rekomendacje dotyczące rozporządzenia w sprawie warunków prowadzenia studiów na określonym kierunku i poziomie kształcenia – propozycje modyfikacji przepisów są niczym innym, jak nowym źródłem biurokratyzacji i zaprzeczeniem potrzeby poważnej zmiany w tym zakresie. To takie pacykowanie, by zachować biurokratyczne władztwo.
Widać z treści tego niby-raportu konflikt "unikanie-unikanie", który już dawno został wpisany do ludowej mądrości: Osiołkowi w żłobie dano, w jednym owies, w drugim siano... ,
16 lutego 2016
Jak zmieniają się biblioteki szkolne
W poprzedniej kadencji rządu usiłowano zlikwidować biblioteki szkolne zamierzając przenieść ich zbiory do bibliotek rejonowych. Rzecz jasna, chodziło tu tylko i wyłącznie o oszczędności. Po co zatrudniać w każdej szkole publicznej bibliotekarza, skoro uczniowie nie potrzebują już wypożyczalni książek. Jak chcą lub muszą czytać, to mogą skorzystać z pozaszkolnych bibliotek publicznych.
Tymczasem biblioteki trzeba radykalnie modernizować, dofinansować, wzmocnić kadrowo. W rozwiniętych krajach demokratycznych biblioteki szkolne są wielofunkcyjne. To nie są pokoiki, w których wypożycza się uczniom lektury szkolne, ale wkomponowane w przestrzeń szkolną miejsca do spędzania w nich przez uczniów czy nauczycieli wolnego czasu. Dostęp do książek i publikacji multimedialnych jest swobodny, zaś korzystający z dostępnych tu źródeł wiedzy sami rejestrują potrzebę wypożyczenia określonej publikacji.
Tu jest miejsce na miękkie fotele, kanapy, by można było wygodnie posiedzieć, odpocząć z książką czy czasopismem w ręku lub z czytnikiem e-booka, napić się herbaty, soku czy kawy, zjeść ciasteczko (drożdżówkę), posłuchać muzyki czy obejrzeć filmowy klip. Specjalista od informacji naukowej - bibliotekarz służy pomocą zainteresowanym w znalezieniu odpowiedniego źródła wiedzy czy pomaga w opracowaniu multimedialnej prezentacji.
Naklejki z kodami kreskowymi pozwalają na samodzielne pobieranie i wypożyczanie książek do domu. Nauczyciel-bibliotekarz nie jest od tego, żeby prowadzić lekcje w ramach zastępstw za nieobecnych pedagogów w szkole, tylko ma za zadanie przygotowywać pakiety materiałów dydaktycznych nauczycielom, którzy przygotowują się do nowej lekcji czy uczniom i rodzicom, kiedy zamierzają zrealizować projekt edukacyjny.
W bibliotece każdy powinien czuć się jak u siebie w domu, a nie jak intruz, który przeszkadza komuś w pracy. Kultura i dostęp do niej rządzi się wolnością, swobodą dostępu. Tu powinni być zatrudniani animatorzy kultury i technologii edukacyjnych, by wspomagać nauczycieli w przygotowaniu aktywizujących zajęć dydaktycznych. Tak jak chirurg potrzebuje zespołu lekarskiego i pielęgniarki, instrumentariuszy, tak też nauczyciel powinien mieć profesjonalne wsparcie do realizowania innowacyjnych projektów zajęć szkolnych.
Zamiast instalować kamery do podglądania uczniów i nauczycieli powinniśmy wprowadzać do szkół rozwiązania elektroniczne do samoobsługi w przestrzeni bibliotecznej, która powinna zachęcać atrakcyjnością nie tylko zbiorów, ale też miejsca i przestrzeni do obcowania z kulturą i sztuką, do pozyskiwania specjalistycznej pomocy w samokształceniu czy do realizowania określonych projektów dydaktycznych.
Być może warto pomyśleć o powiązaniu inaczej usytuowanej w szkole biblioteki ze świetlicą, by powiększać przestrzeń swobodnej aktywności dzieci i młodzieży w odpowiednio architektonicznie zrekonstruowanych pomieszczeniach. Może czas wyjść z biblioteką na korytarz szkolny i odpowiednio zrekonstruować jego przestrzeń właśnie dla takich potrzeb?
(fot. Wykorzystano fotografie ze strony:----------------)
15 lutego 2016
Frontalna nieuczciwość
Wyższe szkoły niepubliczne, wyższe szkoły prywatne (tzw. wsp, ale i akademie) kontynuują manipulacje danymi personalnymi tylko po to, by wzmocnić pozycję rynkową, towarową swoich usług. Jeśli tak czynią z tego właśnie powodu, to bardzo źle świadczy o kadrze kierowniczej, niezależnie od tego czy jest to szkoła prowadzona przez podmiot prywatny, społeczny czy wyznaniowy.
Obowiązująca już bezwzględnie od 2013 r. nowa procedura o postępowaniu habilitacyjnym i o nadanie tytułu naukowego profesora zawiera kryterium (a nie wymóg) w ramach oceny osiągnięć naukowych, organizacyjnych i dydaktycznych kandydatów dotyczące m.in. członkostwa w komitetach konferencji naukowych. Mamy zatem zalew, falę wznoszącą rzekomych i autentycznych debat, które chyba nie są istotne same w sobie. Niektórzy je organizują także po to, by tworzyć okazję doktorom i doktorom habilitowanym do odnotowania w cv i autoreferacie członkostwa w komitecie programowym/naukowym takiej konferencji czy seminarium.
Co śmieszne, a raczej żałosne, to im niższy poziom szkółki prywatnej (mimo nazwy - wyższa), tym liczniejsze są w organizowanych przez nie konferencjach składy owych komitetów. Ba, ośmielają się wpisywać międzynarodowy status, bo zatrudniają u siebie w różnej formie osoby o nieznanym w Polsce dorobku ze Słowacji, Ukrainy, Białorusi czy nawet z Niemiec. To, że w ten sposób "kleją' swoje minima kadrowe dla potrzeb nadzorczych (o słabym zresztą zasięgu i mocy) Polskiej Komisji Akredytacyjnej, nie ma dla tego tematu żadnego znaczenia.
Kłamstwo i manipulacja polegają na tym, że wpisani do komitetów naukowych tych konferencji (także krajowi) profesorowie uczelniani czy nawet tytularni podają niepełną afiliację. Co to znaczy? Otóż ich nierzetelność akademicka polega na tym, że są zatrudnieni w szkole prywatnej (takiej wsp) na drugim czy niepełnym etacie, ale jako członkowie komitetu naukowego podają swoje podstawowe, uniwersyteckie zatrudnienie. Nie mają nawet najmniejszego poczucia niestosowności takiego działania?
Oto jeden z profesorów, który został zatrudniony w jednym z czołowych uniwersytetów w kraju, nagle zapomniał o tym i podaje, że jest z Niemiec, a inna profesor uniwersytecka podaje, że nie ujawnia swojej pracy w wsp. Drodzy naukowcy! Nie działajcie na dwa fronty. Zdecydujcie się, czy uniwersytet jest dla was tylko szyldem do rynkowych manipulacji prywatnych szkółek? Co i kogo wspieracie oraz czyje naruszacie interesy?
Poziom zaniku etosu profesora uniwersyteckiego jest widoczny, toteż środowisko powinno dać temu odpór. Jak ktoś nie ma poczucia własnej godności, to niech przynajmniej nie narusza szacunku, jakim jeszcze są obdarzane w naszym kraju uniwersytety i ich społeczności.
14 lutego 2016
Ukryta prywatyzacja szkół publicznych
Akurat w pełni zgadzam się z oficjalnym poglądem kierownictwa Związku Nauczycielstwa Polskiego, które od lat protestuje przeciwko ukrytej prywatyzacji szkolnictwa publicznego. Rozpoczął ten proces b. minister edukacji Mirosław Handke,a rozwinęła go twórczo ekipa PO i PSL. Jest on kontynuowany do dziś. Nic dziwnego, skoro w ten sposób dba się o firmy znajomych królika i można uwłaszczyć się na infrastrukturze publicznego szkolnictwa.
Skwapliwie skorzystały z tego inne podmioty, organizacje pozarządowe - fundacje oświatowe różnej maści, które znalazły w tym sposób nie tyle na ratowanie szkół publicznych, bo to powinno być zadaniem solidarnym i synergicznym państwa i samorządów, ale na własny biznes.
Urynkowienie edukacji musiało znaleźć ujście w lobbingu różnych grup interesów właśnie w resorcie edukacji. Dotyczy to także kościołów i ich zakonów, które prowadziły własne szkoły niepubliczne, a dzięki wsparciu resortu znalazły drogę na uwolnienie własnych kosztów i przerzucenie ich w ukrytej postaci właśnie w procesie przejmowania - określnego mianem rzekomego "ratowania" - małych szkół publicznych.
Pojawia się bowiem pytanie, dlaczego nie mogą tego czynić samorządy, tylko przekazują lekką rączką majątek publiczny podmiotom niepublicznym? Otrzymują one przecież dokładnie taką samą subwencję na każdego zrekrutowanego ucznia jak samorządy! Co takiego czynią, że mogą prowadzić liceum czy szkołę podstawową z liczbą poniżej 70 uczniów, a samorządy nie mogą? Czyż nie jest to tylko i wyłącznie kwestią organizacji pracy, a więc zatrudniania nauczycieli w tych szkołach, wsparcia procesów rekrutacyjnych?
Jak załatwia się taką prywatyzację?
Najpierw podmiot prywatny zgłasza się do samorządu, bo wie, że pewne szkoły nie mają od kilku lat wysokiego naboru. Jak rządzi w samorządzie frakcja liberalna z PSL, to widzi w tym świetny interes do zrobienia. Jak kieruje samorządem i oświatą lewica, to przecież musi być dobrym wujkiem i w imię socjalistycznej troski o mniejszość także skorzysta z okazji, by likwidacja szkoły nie przeszła na jej konto.
ZNP jest przeciwne likwidacji szkół. No, ale jak się po cichu dogada z korporacją oświatową (a ostatnio ojciec jednego z zakonów mających już ustawione przez SLD przejęcie szkoły publicznej w małym mieście sam tak powiedział o swoim środowisku, "że są korporacją"), to wyjdzie na to, że jest dobroczyńcą, bo szkołę ratuje. Mamy zatem paradoks. Z jednej strony ZNP i SLD protestują przeciwko przejmowaniu szkół przez NGO czy kościoły, a z drugiej strony, cichaczem tak czyni. Kto to sprawdzi? Nikt, bo czynią to w zgodzie z prawem, które sami sobie ustanowili. Czy przyznają się i ujawnią swoje zyski w trosce o ratowanie rzekomych strat?
Najpierw trzeba załatwić z radnymi, żeby zgodzili się na przyjęcie uchwały o zamiarze likwidacji szkoły. Jak to już przejdzie, a po jednym z takich przypadków pisałem kilka dni temu, a jest ich w kraju wiele, podejmuje się po kolejnych rozmowach z samorządowcami i władzami nadzoru pedagogicznego ciche ustalenie, by i kurator "klepnął" kolejną uchwałę, tym razem o przekazaniu szkoły publicznej do prowadzenia podmiotowi X, Y czy Z na podstawie art. 4 ust.1 oraz art.12 pkt.11 ustawy z dnia 5 czerwca 1998 r. o samorządzie powiatowym w związku z art. 5 ust.5a i 5g ustawy z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty (tj. Dz.U. z 2015 r. poz. 2156, z 2014 r. poz. 7, z 2015 r. poz. 1045 i poz. 1418, z 2016 r. poz. 64, poz. 35).
Jednostka samorządu terytorialnego, będąca organem prowadzącym dla szkoły liczącej nie więcej niż 70 uczniów, na podstawie uchwały organu stanowiącego oraz po uzyskaniu pozytywnej opinii kuratora oświaty, może przekazać w drodze umowy osobie prawnej nie będącej jednostką samorządu terytorialnego (np. zakonowi, fundacji, stowarzyszeniu) lub osobie fizycznej, prowadzenie takiej szkoły. Jednostka samorządu terytorialnego jest zobowiązana również w terminie 6 miesięcy przed przekazaniem szkoły do prowadzenia osobie prawnej (jw.) powiadomić pracowników szkoły oraz zakładową organizację zawodową o terminie przekazania szkoły, jego przyczynach prawnych, ekonomicznych i socjalnych skutkach dla nowych pracowników, a także nowych warunkach pracy i płacy.
Powiadamia o tym przyszły właściciel szkoły, który przyjeżdża na obchód, spotyka się z radą pedagogiczną i informuje ją o tym, że ma ofertę nie do odrzucenia: albo podpiszą nowe warunki pracy i płacy, oczywiście już na warunkach sprywatyzowanych, a więc poza pełną ochroną Karty Nauczyciela i bez jawnej informacji o tym, ile tak naprawdę będą zarabiać, albo nie podpiszą i otrzymają 6 miesięczną odprawę. A dalej niech już sobie sami szukają zajęcia. Nikogo ich los nie obchodzi. Niech cieszą się ich "życzliwi" sąsiedzi.
Uchwałę taką może zakwestionować kurator oświaty, ale.... . Wszystko zależy od tego, komu i na czym zależy. Na pewno nie chodzi tu ani o uczniów, ani o nauczycieli, ani o tradycje, ani o publiczny majątek, który nagle, dla takiego starosty staje się niejako prywatną własnością, którą może przekazać komu chce, nawet za złotówkę. Nie traci przecież z własnej kieszeni, ani nie przekazuje własnego domu czy willi, tylko publiczne dobro.
No to, drodzy nauczyciele, którzy zostaliście rzekomo uratowani, jak wam się teraz wiedzie? Jak wyglądają wasze relacje z nowym pracodawcą? Jak funkcjonuje wasza mała szkoła? Jak to jest możliwe, że mała placówka publiczna kosztuje samorząd ok. 600 tys.rocznie, a jak ją odda komuś, to wystarczy 120 tys.?
Subskrybuj:
Posty (Atom)