14 lutego 2016

Ukryta prywatyzacja szkół publicznych


Akurat w pełni zgadzam się z oficjalnym poglądem kierownictwa Związku Nauczycielstwa Polskiego, które od lat protestuje przeciwko ukrytej prywatyzacji szkolnictwa publicznego. Rozpoczął ten proces b. minister edukacji Mirosław Handke,a rozwinęła go twórczo ekipa PO i PSL. Jest on kontynuowany do dziś. Nic dziwnego, skoro w ten sposób dba się o firmy znajomych królika i można uwłaszczyć się na infrastrukturze publicznego szkolnictwa.

Skwapliwie skorzystały z tego inne podmioty, organizacje pozarządowe - fundacje oświatowe różnej maści, które znalazły w tym sposób nie tyle na ratowanie szkół publicznych, bo to powinno być zadaniem solidarnym i synergicznym państwa i samorządów, ale na własny biznes.

Urynkowienie edukacji musiało znaleźć ujście w lobbingu różnych grup interesów właśnie w resorcie edukacji. Dotyczy to także kościołów i ich zakonów, które prowadziły własne szkoły niepubliczne, a dzięki wsparciu resortu znalazły drogę na uwolnienie własnych kosztów i przerzucenie ich w ukrytej postaci właśnie w procesie przejmowania - określnego mianem rzekomego "ratowania" - małych szkół publicznych.

Pojawia się bowiem pytanie, dlaczego nie mogą tego czynić samorządy, tylko przekazują lekką rączką majątek publiczny podmiotom niepublicznym? Otrzymują one przecież dokładnie taką samą subwencję na każdego zrekrutowanego ucznia jak samorządy! Co takiego czynią, że mogą prowadzić liceum czy szkołę podstawową z liczbą poniżej 70 uczniów, a samorządy nie mogą? Czyż nie jest to tylko i wyłącznie kwestią organizacji pracy, a więc zatrudniania nauczycieli w tych szkołach, wsparcia procesów rekrutacyjnych?

Jak załatwia się taką prywatyzację?

Najpierw podmiot prywatny zgłasza się do samorządu, bo wie, że pewne szkoły nie mają od kilku lat wysokiego naboru. Jak rządzi w samorządzie frakcja liberalna z PSL, to widzi w tym świetny interes do zrobienia. Jak kieruje samorządem i oświatą lewica, to przecież musi być dobrym wujkiem i w imię socjalistycznej troski o mniejszość także skorzysta z okazji, by likwidacja szkoły nie przeszła na jej konto.

ZNP jest przeciwne likwidacji szkół. No, ale jak się po cichu dogada z korporacją oświatową (a ostatnio ojciec jednego z zakonów mających już ustawione przez SLD przejęcie szkoły publicznej w małym mieście sam tak powiedział o swoim środowisku, "że są korporacją"), to wyjdzie na to, że jest dobroczyńcą, bo szkołę ratuje. Mamy zatem paradoks. Z jednej strony ZNP i SLD protestują przeciwko przejmowaniu szkół przez NGO czy kościoły, a z drugiej strony, cichaczem tak czyni. Kto to sprawdzi? Nikt, bo czynią to w zgodzie z prawem, które sami sobie ustanowili. Czy przyznają się i ujawnią swoje zyski w trosce o ratowanie rzekomych strat?

Najpierw trzeba załatwić z radnymi, żeby zgodzili się na przyjęcie uchwały o zamiarze likwidacji szkoły. Jak to już przejdzie, a po jednym z takich przypadków pisałem kilka dni temu, a jest ich w kraju wiele, podejmuje się po kolejnych rozmowach z samorządowcami i władzami nadzoru pedagogicznego ciche ustalenie, by i kurator "klepnął" kolejną uchwałę, tym razem o przekazaniu szkoły publicznej do prowadzenia podmiotowi X, Y czy Z na podstawie art. 4 ust.1 oraz art.12 pkt.11 ustawy z dnia 5 czerwca 1998 r. o samorządzie powiatowym w związku z art. 5 ust.5a i 5g ustawy z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty (tj. Dz.U. z 2015 r. poz. 2156, z 2014 r. poz. 7, z 2015 r. poz. 1045 i poz. 1418, z 2016 r. poz. 64, poz. 35).

Jednostka samorządu terytorialnego, będąca organem prowadzącym dla szkoły liczącej nie więcej niż 70 uczniów, na podstawie uchwały organu stanowiącego oraz po uzyskaniu pozytywnej opinii kuratora oświaty, może przekazać w drodze umowy osobie prawnej nie będącej jednostką samorządu terytorialnego (np. zakonowi, fundacji, stowarzyszeniu) lub osobie fizycznej, prowadzenie takiej szkoły. Jednostka samorządu terytorialnego jest zobowiązana również w terminie 6 miesięcy przed przekazaniem szkoły do prowadzenia osobie prawnej (jw.) powiadomić pracowników szkoły oraz zakładową organizację zawodową o terminie przekazania szkoły, jego przyczynach prawnych, ekonomicznych i socjalnych skutkach dla nowych pracowników, a także nowych warunkach pracy i płacy.

Powiadamia o tym przyszły właściciel szkoły, który przyjeżdża na obchód, spotyka się z radą pedagogiczną i informuje ją o tym, że ma ofertę nie do odrzucenia: albo podpiszą nowe warunki pracy i płacy, oczywiście już na warunkach sprywatyzowanych, a więc poza pełną ochroną Karty Nauczyciela i bez jawnej informacji o tym, ile tak naprawdę będą zarabiać, albo nie podpiszą i otrzymają 6 miesięczną odprawę. A dalej niech już sobie sami szukają zajęcia. Nikogo ich los nie obchodzi. Niech cieszą się ich "życzliwi" sąsiedzi.

Uchwałę taką może zakwestionować kurator oświaty, ale.... . Wszystko zależy od tego, komu i na czym zależy. Na pewno nie chodzi tu ani o uczniów, ani o nauczycieli, ani o tradycje, ani o publiczny majątek, który nagle, dla takiego starosty staje się niejako prywatną własnością, którą może przekazać komu chce, nawet za złotówkę. Nie traci przecież z własnej kieszeni, ani nie przekazuje własnego domu czy willi, tylko publiczne dobro.

No to, drodzy nauczyciele, którzy zostaliście rzekomo uratowani, jak wam się teraz wiedzie? Jak wyglądają wasze relacje z nowym pracodawcą? Jak funkcjonuje wasza mała szkoła? Jak to jest możliwe, że mała placówka publiczna kosztuje samorząd ok. 600 tys.rocznie, a jak ją odda komuś, to wystarczy 120 tys.?

13 lutego 2016

Demagogia w wypowiedziach polityków na temat edukacji


Dobrze, że jest taki portal, który rejestruje demagogiczne wypowiedzi naszych polityków, także w zakresie edukacji. Wprawdzie naszej dziedzinie nie poświęca się tu zbyt wiele uwagi, a szkolnictwu wyższemu w ogóle - co mnie bardzo dziwi - to jednak ma to znaczenie w walce z kreowaniem przez gabinety polityczne ministrów fałszywej świadomości Polaków. Szczególnie, że dotyczą one spraw, co do których istoty nie muszą wszyscy mieć właściwej wiedzy i orientacji.

DEMAGOG to inicjatywa międzynarodowa, która jest realizowana w kilku zaledwie państwach postsocjalistycznych - w Czechach, na Słowacji i Węgrzech, a w tym roku po raz pierwszy w Polsce przez Klub Jagielloński. Celem projektu jest kontrola wypowiedzi polityków.

W gruncie rzeczy istotą zarejestrowanych na stronie wypowiedzi rządzących jest wykazanie nieprawdy lub też ewidentnej sprzeczności z ich wcześniejszymi opiniami na określony temat. Tak więc nazwa projektu powinna być rozszerzona i brzmieć: DEMAGOG - HIPOKRYTA. Twórcy tego projektu przyłapują polityków na szeroko rozumianym kłamstwie, na wprowadzaniu w obieg dla korzyści politycznych informacji, które są nieprawdziwe lub niepełne, wyrwane z kontekstu, a niemożliwe zarazem do zweryfikowania przez niespecjalistów.

Być może jest przesadne "czepianie się" słów czy zdań wypowiedzianych przez ministra, gdyż w toku prowadzonego wywiadu radiowego czy telewizyjnego (live)zdarza się im nieintencjonalnie powiedzieć coś nieprzemyślanego, nierozsądnego, sprzecznego z faktami, a słowo poszło już w eter. Dzisiaj niektórzy dziennikarze nie przygotowują się rzetelnie do wywiadów, tylko ich rolą jest łapanie na "haczyk niepamięci lub niewiedzy" polityków, by ich ośmieszyć, zdezawuować ich rzekome kompetencje do rządzenia itp.

Znacznie łatwiej jest politykowi udzielać wywiadu prasowego, bo w tym przypadku musi on być autoryzowany. Może zatem wielokrotnie przeczytać jego treść i potwierdzić lub zmienić jakieś jej fragment. Jeśli tego nie uczyni, to zgodnie z bezlitosnymi regułami gry politycznej stanie się bohaterem wirtualnych memów. Sam jednak - w takim przypadku - będzie sobie winien.

Wśród kilkudziesięciu demagogicznych wypowiedzi niewiele jest na temat edukacji. Co dziwne, opublikowano tu jedynie te, na których "przyłapano" minister Annę Zalewską. Tymczasem w poprzednim okresie znajdziemy z łatwością setki demagogicznych stwierdzeń byłych ministrzyc edukacji - K. Łybackiej, K. Hall, K. Szumilas czy J. Kluzik-Rostkowskiej. Niemalże codzienną praktyką rzeczników prasowych MEN jest demagogia, więc aż dziw bierze, że nikt się jej nie przygląda.

Oczywiście, autorzy strony "demagogia.org.pl" dwoiście dokumentują demagogię w wypowiedzi ministry edukacji. Najpierw więc podają jej treść, miejsce i datę, aby następnie przedstawić empiryczny dowód nieprawdy.

Przykład:

Anna Zalewska wypowiedziała się o reformie szkolnictwa z roku 1999 w dn. 24.11.2015 jako gość Moniki Olejnik na antenie Radia ZET. Stwierdziła, że w wypadku gimnazjów, (...) od lat 90. budujemy ten system, w dodatku uwaga bez konsultacji społecznych prowadzonych przez ministra. Oczywiście, teza była fałszywa, gdyż Mirosław Handke konsultował wszystkie zmiany ustrojowe w czasie swoich rządów. Na dowód zamieszczono skan tzw. "Pomarańczowej książeczki", która zawierała koncepcję wstępną Reformy Systemu Edukacji.

Czytamy: „Przedstawiamy do konsultacji założenia reformy systemu edukacji. Oczekujemy, iż w najbliższych tygodniach dojdzie do wielu publicznych debat na temat przedłożonych propozycji. Chcemy, aby ów szeroki dialog był podstawą spójnego, przejrzystego, akceptowalnego modelu polskiej edukacji…”

Red. Monika Olejnik przypomniała min. Annie Zalewskiej, że to Prawo i Sprawiedliwość miało 10 lat temu w swoim programie wyborczym rozpoczynanie szkoły podstawowej od szóstego roku życia.

Również za demagogiczne uznano stwierdzenie min. A. Zalewskiej jakoby to Finlandia miała najlepsze wyniki edukacyjne we wszystkich możliwych badaniach.

Politycy - pilnujcie się, bo mimo walki różnych partii politycznych (od prawicowych po lewicowe) ze społeczeństwem obywatelskim, ono ma się całkiem dobrze rozwijając się powoli, ale skutecznie. Polacy nie chcą powrotu do PRL, do demokracji autorytarnej na wzór sowiecki czy białoruski. Dotyczy to także polityki oświatowej.

11 lutego 2016

Równanie w dół?


Po co ktoś obejmuje stanowisko ministra edukacji czy nauki i szkolnictwa wyższego, skoro nie miał i nie ma osobistej wizji w dziedzinie życia społeczeństwa i państwa, o której losach częściowo będzie decydować? Zadaję sobie to pytanie, bo po raz kolejny w dziejach III RP mamy do czynienia z ministrami, którzy przyszli do resortu z politycznym zadaniem zmiany czegoś, co jest im częściowo obce, niezrozumiałe lub trudne do opanowania. Jak zwykle, edukacja jest ubogą krewną, która będzie na łasce władzy mającej ważniejsze od niej priorytety.

Ktoś obejmuje urząd nie zdając sobie sprawy z tego, że w tych akurat dziedzinach niewiele może zmienić, jeśli nie jest w nich ekspertem, autorytetem, intelektualistą, którego warto przynajmniej posłuchać, by zrozumieć intencje, jakimi zamierza kierować się w ramach swojej misji. Zdumiewające jest to, że kolejni ministrowie nie wyciągają żadnych wniosków z błędów swoich poprzedników, z ich niekompetencji, braku odwagi, rzetelności i zaangażowania na rzecz dobra wspólnego, tylko powtarzają ten sam schemat, wchodzą w te same buty ignorancji i budowania wokół siebie "twierdzy jedynie słusznej racji" na zasadzie inwersji.

Jak stwierdziła min. A. Zalewska: Tak szerokiej debaty jeszcze w Polsce nie było. Zanim przystąpimy do zmian systemu edukacji, chcemy wspólnie z obywatelami je przedyskutować i zaplanować . Czyżby nie wiedziała, że takie same debaty miały miejsce w ostatnich 17 latach? Jeździła po kraju b. premier Ewa Kopacz, ale podróżował też po nim Edward Gierek. Odwiedzała każde województwo ministra K. Hall, K. Szumilas i J. Kluzik-Rostkowska, więc i teraz ministra edukacji Anna Zielińska podróżuje zgodnie z przyjętą przez siebie "mapą drogową".

Ciekawe, po co była kampania wyborcza i odwiedzanie kolejnych województw przez kandydatów do Sejmu tej kadencji? To z niczym przyszli do Sejmu, by dopiero dowiedzieć się od innych, co czynić warto lub nie warto, co można czy nie należy? Dopiero teraz będą wsłuchiwać się w głos nauczycielskiego środowiska czy może badają jego nastroje lub oczekiwania? Po co?

A może głównym tego powodem jest konieczność wydania resztek milionów z funduszy unijnych na tzw. zmianę systemową? Tamta nie wyszła, więc co za różnica, czy ta się powiedzie, skoro kasę trzeba wydać na nonsensowne spotkania, biesiady, narady z odpowiednio dobraną i wyselekcjonowaną politycznie publicznością. – Chcemy, aby o reformie edukacji dyskutowała cała Polska – powiedziała Anna Zalewska na konferencji prasowej. Tyle tylko, że ta cała Polska sprowadza się do 1840 ekspertów w 16 grupach tematycznych, którzy będą uczestniczyć w 16 debatach wojewódzkich z udziałem rodziców, uczniów i samorządowców.

Sądziłem, że jak prawica idzie do władzy, to ma u podstaw swoich planów intelektualną moc założeń, co do których będzie szukać jedynie sposobów na ich przekazanie, wytłumaczenie społeczeństwu, by mogło je w większości przyjąć z poczuciem bezpieczeństwa i zaufania do władzy. Tymczasem po raz kolejny mamy intelektualną pustkę, niemoc, niewiedzę, niepewność, a zarazem determinację, by chociaż na złość mamie odmrozić sobie ucho. Być może w innych dziedzinach jest lepiej, a w każdym razie inaczej. W edukacji wszystko jest po staremu.

Równamy w dół. Zapewne coś zostanie wyniesione ku górze. Nie ulega już wątpliwości, że będzie to większa troska o kształcenie humanistyczno-społeczne, a więc o klasyczną indoktrynację. Już dochodzą z MEN sygnały, że zostaną spełnione postulaty wprowadzenia matury z religii. Zastanawiam się, czego jeszcze nie chciała koalicja PO i PSL, a co teraz ma stać się faktem? Po co te niby konsultacje? Gdzież się podziała lista ponad tysiąca absurdów oświatowych, którymi podzielili się z poprzednią ministrą i jej zastępcami koleżanki i koledzy dyrektorzy z OSKKO?

Co z odpowiedzialnością za zmarnotrawione miliony złotych na pseudoprojekty i czy aby nie zostaną ponownie wpompowane publiczne środki i unijne dotacje na kolejne kicze dydaktyczne i politycznie poprawne diagnozy? Ministra edukacji podróżuje po kraju, a przecież miał być raport otwarcia. Mieliśmy dowiedzieć się, co dobrego, a co zbytecznego wydarzyło się w ciągu ostatnich lat w zarządzaniu polską oświatą. Z MEN zwolniono kilka osób, wymieniono kadrę kierowniczą, rozdano resortowe medale, premie i odprawy.

Wszystko wróciło do minionej normy. Kolejni rodzice zastępczy dla oportunistycznych urzędników będą mieli problem, bo niczego nie zmienią, a błędy poprzedników przejdą na ich konto. Te bowiem doskonale sami utrwalają chociaż z udziałem już częściowo innych osób i wystawców umów.

10 lutego 2016

Jak w Krakowie chcą jedynie ideowo zmieniać w Polsce m.in. system edukacyjny

Powstałe w Krakowie Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego zapowiada stworzenie programu na rzecz podmiotowości Polaków.
Jego twórcy bez jakichkolwiek instrumentów realnej władzy wierzą, że skuteczne, sprawne i dobre państwo stworzyć mogą tylko obywatele, którzy dzięki zorganizowanej wspólnocie są w stanie osiągać swoje zbiorowe i indywidualne cele. Potrzeba im tylko przypomnieć i uświadomić wartości oraz przestrzenie wolności, które w ciągu ostatnich 27 lat transformacji ustrojowej zostały zdezawuowane przez polityczne elity. Są to:

Podmiotowość państwa

Dziś władza wykonawcza, pozbawiona realnych narzędzi, jest zbyt słaba, by prowadzić skuteczną politykę. Przez to państwo nie jest w stanie definiować i realizować interesu publicznego. W wymiarze wewnętrznym skutkuje to niesprawnością i słabością wobec krajowych grup interesów. W wymiarze zewnętrznym − reaktywnością wobec otoczenia międzynarodowego.
Zadaniem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego jest zaprojektowanie zmian instytucjonalnych, których realizacja umożliwi zbudowanie podmiotowego państwa.

Podmiotowość obywateli

Jako republikanie, za najlepszy rodzaj państwa uważamy takie, które współtworzą podmiotowi obywatele. Dziś Polacy mają słuszne poczucie braku wpływu na bieg spraw publicznych. Chcemy to zmienić i dlatego tworzymy ośrodek ekspercki, który działać będzie w duchu poszanowania czterech fundamentalnych wartości.

Po pierwsze, wolność. Podmiotowy obywatel to taki, którego swobody są gwarantowane prawnie, a zarazem mający wiedzę, wolę i praktyczne możliwości z nich korzystać.

Po drugie, własność. Podmiotowy obywatel jest na tyle zamożny, że może sobie pozwolić na zainteresowanie polityką i aktywność publiczną. Uważamy jednocześnie, że niezbędnym warunkiem wybicia się Polaków na podmiotowość jest budowa i ekspansja polskiego kapitału.


Po trzecie, wspólnota. Obywatel w długiej perspektywie może być podmiotowy tylko we współpracy z innymi obywatelami. Wspólnota jest silna siłą jednostek. Jednostki biorą swą moc z siły wspólnoty.

Po czwarte, tradycja. Uważamy, że punktem wyjścia obywatelskiej podmiotowości jest polskość rozumiana jako kulturowe dziedzictwo przekazane nam przez poprzednie pokolenia, które powinniśmy twórczo rozwijać z myślą o następnych generacjach.


Szkoda, że z tym programem pojawili się tak późno - bo za nami są wybory samorządowe i do Parlamentu - ale zawsze lepiej późno niż wcale.

Życzę powodzenia nie tyle w tworzeniu programu dla podmiotowego państwa, bo ten został już opracowany w latach 1980-1989 i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego nie oferuje nam niczego nowego, ile oczekuję na realne działania w kierowaniu się tak rozumianą podmiotowością przez obywateli.

Osoby wskazane przez Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego jako odpowiedzialne za edukację w ramach w/w programu są - niestety - mało kompetentne, a w każdym razie nie znam żadnej ich znaczącej publikacji czy badań naukowych z dziedziny edukacji i polityki oświatowej. Jeżeli tak zaczyna się powrót do zanikającej wolności, to należy pamiętać o tym, że ta wymaga jeszcze mądrości, a ekonomiści od biznesu niewiele mają wspólnego z polskim system szkolnym. Tak więc, falstart.

09 lutego 2016

„Wroclaw Accessible Capital of Technology and Culture 2016”

Łukasz Banaszak z Jaromirem Koppem jako twórcy i innowatorzy technologiczni zamierzają wspólnie, ponad podziałami, stworzyć pomost pomiędzy kulturą, nauką i technologią. Inicjują kampanię, która ma wspierać i patronować Europejskiej Stolicy Kultury 2016.

Celem ich projektu jest zapewnienie niezagrożonej dostępności przestrzeni publicznej, toteż wykorzystają w tym celu wszystkie urządzenia Apple - począwszy od iPada Air 2, a skończywszy na iPhonie 6S plus. Jednym z efektów ich akcji będą zdjęcia i filmy powstające podczas przekraczania barier w mniej i bardziej oczywistych miejscach Wrocławia jako Europejskiej Stolicy Kultury 2016.

Świetnie, że młodzi ludzie chcą pokazać, jak nowe technologia mogą łączyć ludzi i wspierać ich w niekonwencjonalnych działaniach. Starannie wyselekcjonowali partnerów i patronów medialnych, którzy będą gwarantem obiektywności przekazu informacji. Przedstawią ludzi, obiekty, technologię, edukację i wydarzenia wpisujące się w kontekst Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Jak mówią sami autorzy:

Jesteśmy szczególnie dumni z udziału Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, Towarzystwa Przyjaciół Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, Elli Vine, Grzegorza Kozłowskiego, Polskiej Fundacji Osób Słabosłyszących, Rafała Podrazy, Jacka Głomba i Agnieszki Lingas-Łoniewskiej.
Zainteresowani mogą zajrzeć na strony:

http://blogi.wroclaw.pl/media-i-promocja/wroclaw-accessible-capital-of-technology-and-culture-2016/

Wywiad z autorem projektu: http://myapple.pl/posts/10655-pokonywanie-barier-z-iphone-em-i-ipadem-w-reku-wywiad-z-lukaszem-banaszakiem

http://teatr.legnica.pl/16-aktualnosci/426-esk-2016-nowa-kampania-we-współpracy-z-apple

http://myapple.pl/posts/10690-wroclaw-accessible-capital-of-technology-and-culture-2016

http://agnesscorpio.blogspot.com/2016/02/wroclaw-accessible-capital-of.html



08 lutego 2016

Jak Polska Komisja Akredytacyjna poprawia sobie samopoczucie


Otrzymałem tekst, który nosi tytuł: "OCENA ZEWNĘTRZNA PRAC PKA w świetle badań ankietowych (w 2015 r.)".

Nie wiemy, kto jest autorem tego niby-raportu, ale z jego treści wynika, że prawdopodobnie jest nim urzędnik/pracownik PKA. Jeśli tak, to by oznaczało, że oceniany stworzył narzędzie do oceny, które posłużyło mu do tego, by móc po uzyskaniu odpowiedzi na 11 pytań od pracownika naukowego z kontrolowanej jednostki - dokonać samooceny. Stwierdzenie w tytule tego materiału, że jest to ocena zewnętrzna świadczy o tym, że jego autor nie rozumie tej kategorii.

Raport powinien brzmieć: "Ocena PKA w świetle jawnej opinii jednostek poddawanych kontroli". Wiadomo przecież, kto udzielał odpowiedzi na pytania sugerujące, a więc najmniej wiarygodne i de facto bezwartościowe (poza tym ostatnim, które tylko częściowo spełnia ten warunek):

1. Czy Biuro PKA przysłało Państwu informację o planowanej wizytacji wystarczająco wcześnie, aby można się było do niej dobrze przygotować?

2. Czy Państwa zdaniem członkowie zespołu wnikliwie zapoznali się przed wizytacją z Raportem Samooceny? Jeśli odpowiedź jest negatywna prosimy o krótkie uzasadnienie.

3. Czy zakres przedmiotowy wizytacji pozwolił na sprawną i rzetelną ocenę jakości kształcenia?

4. Czy czas trwania wizytacji pozwolił na sprawną i rzetelną ocenę jakości kształcenia?

5. Czy zespół wizytujący formułował swoje oczekiwania w sposób zrozumiały?

6. Czy zespół wizytujący formułował swoje oczekiwania w sposób zgodny z obowiązującymi przepisami prawa?

7. Czy postawa i zachowanie członków zespołu oceniającego w trakcie całej wizytacji świadczyły o poszanowaniu standardów etycznych?

8. Czy podsumowanie pracy zespołu oceniającego podczas spotkania z władzami uczelni było poparte rzeczową i obiektywną argumentacją?

9. Czy wizytacja okazała się pomocna w rozwiązywaniu bieżących problemów dotyczących ocenianego kierunku / jednostki?

10. Czy wizytacja okazała się pomocna w ukierunkowywaniu ewentualnych zmian?

11. Jak ogólnie oceniają Państwo jakość pracy zespołu oceniającego?

Nie wiem, kto układał te pytania, ale musiał być ignorantem. Moi studenci wiedzą, że nie należy w taki sposób konstruować pytań, jak te oznaczone numerem 3,4,7 i 8, jak i nie ma sensu stawianie respondentom pytań rozstrzygnięcia, jeżeli zależy nam na ustaleniu prawdy o badanej rzeczywistości.

Ba, złamana jest tu zasada anonimowości. PKA sugeruje, że jest to ocena zewnętrzna, natomiast miałoby to miejsce, gdyby podmiotem dociekającym prawdy o jakości przebiegu akredytacji była instytucja zupełnie nie związana z PKA Tak chyba w tym przypadku nie było.

Nawet z tej lipnej diagnozy wynika, że prawie co trzeci członek zespołu akredytacyjnego nie wykazał się profesjonalizmem. Fajnie. To znaczy, że byli wśród nich ignoranci, ludzie niekompetentni. Natomiast aż czy zaledwie 25% członków zespołów akredytacyjnych cechowała życzliwość i kultura osobista? Czyżby zatem arogancja była dominującym przejawem postaw członków PKA? To dobrze czy źle? Zależy, jak na to spojrzeć.

Gratuluję dobrego samopoczucia poprzednikom, a częściowo przecież przechowanym w kolejnej kadencji. Napisali bowiem o sobie:
"Podobnie jak w latach ubiegłych ogólna ocena prac Polskiej Komisji Akredytacyjnej pozostaje na bardzo wysokim poziomie, a oceny negatywne zdarzają się incydentalnie."

Co za banały, co za bezwartościowy dokument. Czy warto tak ośmieszać państwową instytucję? Może zatem czas na rzetelną a zewnętrzną kontrolę i ocenę? Może jednak ktoś sprawdzi, jak to jest możliwe, że jednostki, w których są zatrudnieni członkowie PKA, uzyskały oceny wyróżniające? Czyżby było tak wspaniale?

Dlaczego PKA nie dociekała powodów zwrotności ankiet na poziomie jedynie 25%!!! Nikomu nic to nie mówi?


07 lutego 2016

Pies ogrodnika w lokalnej polityce oświatowej




W jedenastotysięcznym miasteczku został oddany w 1995 r. do użytku nowy budynek liceum ogólnokształcącego. Do wielkiego, akademickiego miasta młodzież miała średnio ok. 25 km. Są w nim jednak dwie szkoły podstawowe i dwa gimnazja, a zatem - mogłoby się wydawać - nie powinno być problemu z naborem do średniej szkoły ogólnokształcącej tym bardziej, że do nowocześnie wyposażonego budynku dobudowano z funduszy unijnych halę-salę gimnastyczną. Tak szkołę, jak i nowoczesną halę poświęcił biskup, byli obecni przy kolejnych wydarzeniach związanych z nadaniem jej imienia jednego z najwybitniejszych Polaków XX i XXI wieku władcy samorządowi, polityczni, państwowi, bo w małym mieście ceni się tradycję, czci pamięć ludzi zasłużonych dla społeczeństwa, w tym także dla edukacji.

Dyrektorką LO została nauczycielka języka polskiego, o której można powiedzieć tylko same dobre słowa, wyrazić wdzięczność w imieniu młodzieży i jej rodzin, że potrafiła w małej szkole (chyba w najlepszym okresie liczyła 110 uczniów) stworzyć unikalne środowisko autoedukacyjne, mocno osadzone w kulturze i dziedzictwie mikroregionu troszcząc się o każdy kolejny rocznik jak matka o własne dzieci. Niektórzy płacą wysokie czesne, by ich dziecko było w bezpiecznej szkole, w której klasach nie ma więcej niż 20 uczniów. A wspomniane liceum spełnia te warunki za darmo, bo jest szkołą publiczną.

Nauczyciel kochający swoją pracę, a jest takich w naszym kraju wielu, pasjonat własnego przedmiotu, miłośnik - w tym przypadku - literatury polskiej i światowej, znakomity wychowawca i rzecznik także egzystencjalnych problemów nastolatków, może mieć poczucie wielkiej satysfakcji z dotychczasowych dokonań. Rozmawiając z dyrektorką o "jej" szkole, obcuję zarazem z historią i pedagogiką społeczną setek rodzin z jednego z łódzkich powiatów. Widzę, jak u nauczycielki żyjącej przez lata radością tworzenia unikalnej wspólnoty wychowawczej pojawia się ból dramatu, który jest wynikiem podjętej przez powiatowych radnych uchwały o zamiarze likwidacji tej szkoły w 2017 r. Nie chodzi tu już o to, czy łódzki kurator wyrazi na to zgodę czy nie, bo jest to w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie administracyjna decyzja.

Tymczasem w tle jest zadziwiająca polityka działaczy SLD i PSL, którzy opanowawszy teren w samorządowych wyborach muszą zaznaczyć swoją dominację, by zrealizować określone interesy. Być może w grę wchodzą też czyjeś kompleksy, zawiść, ot, ludzkie, prymitywne instynkty wśród części nauczycielskiego jednego z gimnazjów, którego grono mogło zniechęcać kończących szkołę absolwentów do kontynuowania edukacji w lokalnym liceum. Motyw? Po co dać powód do satysfakcji pani dyrektor? Dlaczego ona ma mieć sukcesy? Jeszcze okazałoby się, że rozejdzie się w mieście wieść o tym, jak źle kształcono niektórych uczniów lub w niektórych przedmiotach? Pies ogrodnika jest tu stałą regułą gry o pokazanie, kto ma władzę.

W końcu, to w jednym z gimnazjów dyrektor-alkoholik stał się głównym bohaterem mediów i okrył wstydem tę placówkę. To źle, bo dyrektorka liceum nie tylko, że jest osobą o wielkiej kulturze osobistej, to jeszcze przekazuje ją swoim wychowankom. W liceum od początku jego istnienia, nie było żadnej interwencji policji, nie było narkomanii, alkoholizmu, fali przemocy, a wszyscy jego absolwenci mogą pochwalić się dyplomami ukończenia szkół wyższych. To nie dobrze! Powinno być źle, wtedy lokalna społeczność miałaby na kim "psy wieszać", a tak to "spuszcza swoje z łańcucha", by nie dać powodu do kolejnego naboru do liceum.

Wystarczy, że od dwóch lat nauczyciele gimnazjum zmówili się, by swoich trzecioklasistów zachęcać do emigracji: "a po co wam tutejsze liceum", "nie lepiej uczyć się w Łodzi", "w mieście macie większe szanse" itp. Skąd taka zapiekłość? Z prozaicznego powodu. Dwa lata temu dyrektorka LO chciała powołać i doprowadziła do tego dzięki uzgodnieniom z władzami miasta i gminy oraz powiatu, że powstanie zespół szkół łączący gimnazjum z liceum. Moim zdaniem był to znakomity ruch, bowiem stwarzał szansę na objęcie najzdolniejszej młodzieży kształceniem ogólnym w sześcioletnim cyklu w warunkach edukacyjnie ekskluzywnych.
Czegoś takiego nie mogli darować nauczyciele gimnazjum, którzy nagle musieliby zacząć walczyć, zabiegać w rekrutacji o uczniów dla swojej placówki. A po co, skoro bez wysiłku, bez żadnego trudu, bez jakichkolwiek zmian można mieć zawsze spełniony limit i spokojnie przychodzić do pracy? Trzeba było zatem "wykosić" dyrektorkę liceum innym sposobem. Nie tylko, że pozbawiając liceum naboru przynajmniej do jednego oddziału, to teraz włączając polityków w pozbawienie jej miejsca pracy.

Najważniejsze w tym wszystkim jest to, czego nie wiemy, a co odbywa się w zaciszu gabinetów, pokoików czy telefonicznych rozmów między dysponentami szkoły, a więc radnymi powiatowymi i organem prowadzącym. Co z tego, że rodzice i jedna z lokalnych biznesmenek są gotowi wesprzeć szkołę, by ta miała szansę na przetrwanie demograficznego niżu. Tu jest już klasyczny wariant zemsty za ambicje, za waleczność dyrektorki o liceum, które jest dumą tej społeczności. Ona sama była w poprzedniej kadencji radną miasta i potrafiła - jak na ironię losu - uratować małą szkołę podstawową, której prowadzenie absolutnie nie opłaca się gminie. Teraz sama jest w sytuacji, kiedy nikomu już nie zależy na jedynym liceum.

Nikomu? Przesadziłem. Pojawił się klient, który ma chrapkę na ten budynek i prowadzenie w nim niepublicznej szkoły, a jest nim zakon łódzkich Bernardynów. Mają swoje liceum w Łodzi, ale... nagle zapałali chęcią wejścia w posiadanie liceum w miejscowości, w której rok temu nabór był tak niski, że nie otworzono żadnego oddziału dla pierwszej klasy. W szkole jest zatem tylko klasa trzecia i druga. Pojawiła się szansa na lepszy nabór w tym roku, bo dyrektorka zaczęła prowadzić bardzo intensywną kampanię rekrutacyjną spotykając się z rodzicami gimnazjalistów. Cóż z tego, skoro zainteresowany likwidacją LO starosta (a może i burmistrz miasta i gminy?) w czasie styczniowej sesji zabronił jej prowadzenia naboru.

Czyżby starostwo lub gmina już dogadało się z ojcami Bernardynami i za wszelką cenę chcą im tę szkołę przekazać, a na przeszkodzie stoi im już tylko dyrektorka liceum? Nota bene starosta jest z SLD, a pani dyrektor przez lata była radną popieraną przez PiS. W ostatniej kampanii wyborczej do samorządu wyeliminowano ją z gry prowokacją z rzekomą jej niechęcią wobec nadania placu zabaw imienia "Kubusia Puchatka" tylko dlatego, że ujawniła zagrywkę polityczną swojej konkurentki. Plac jaki był, taki jest nadal, a ani Puchatka, ani chatki tam nikt nie uświadczy.

To nie jest tylko polski problem, chociaż usiłuje się mu nadać cechy narodowej wady. Nie lubi się tych, którym coś się chce i jeszcze na domiar wszystkiego mają sukcesy. Niektórzy uwielbiają za to czyjeś zmartwienia, byle tylko inni mieli gorzej. Ot, syndrom Kargula i Pawlaka. Takim postawom zawsze towarzyszy zdrada - zdrada wartości, własnego środowiska, wyborców. Nawet powiatowi radni z tego miasta głosowali za likwidacją liceum! Nie chcą mieć publicznej szkoły średniej drugiego stopnia? Wolą, by tylko przez rok prowadzili ją księża Bernardyni, mimo że nie mają żadnych gwarancji naboru do I klasy? Co zrobi starostwo powiatowe, jak rodzice nie zechcą płacić za edukację swoich pociech w liceum?

Jak ten świat potrafi się zmieniać. Cóż za idiosynkrazje odczytujemy w polityce, w której nie o młodzież i nie o edukację musi chodzić, ale o zupełnie inne interesy. Jakie?

(Fot. Twitter)