Porozumienie Doktorantów Nauk Humanistycznych i Społecznych zorganizowało w siedzibie Uniwersytetu SWPS - Wydział Zamiejscowy we Wrocławiu dwudniową debatę na temat ewaluacji, parametryzacji i finansowania nauki w Polsce. Rewelacja. Mogli spotkać się ze sobą przedstawiciele różnych dyscyplin naukowych, wśród których jedni widzą, badają i komunikują fatalny stan finansowania polskiej nauki przez rząd PO i PSL, rażące błędy w utrzymywaniu dotychczasowego systemu ewaluacji i oceny zarówno jednostek naukowych, badaczy jak i ich osiągnięć naukowych (artykuły w czasopismach i monografie) oraz członkowie rządowego systemu, uwikłani w dotychczasowe rozwiązania. Ze względu na udział w święcie Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie nie mogłem wysłuchać piątkowych referatów, natomiast nie bez satysfakcji wziąłem udział w sobotnim panelu.
Panel rozpoczęło wystąpienie prof. Jerzego Brzezińskiego, w którym pojawiły się następujące problemy:
• Czy wprowadzenie ocen per review w kontekście indywidualnych osiągnięć naukowych badaczy, może wpłynąć pozytywnie na jakość publikacji w czasopismach naukowych?
• Jeśli faktycznie nastąpiłaby rezygnacja z obecnych parametrów oceniających czasopisma naukowe (impact factor), w jaki sposób można by dokonywać ich oceny, mając na uwadze potrzeby “nagradzania” osiągnięć naukowych a nie trademark czasopisma?
• Czy proponowany sposób oceny mógłby wpłynąć pozytywnie na likwidację dysproporcji parametryzacyjnej między naukami doświadczalnymi a humanistycznymi i społecznymi?
Zdaniem Profesora J. Brzezińskiego kluczową rolę w ocenie parametrycznej jednostek akademickich odgrywa jakość osiągnięć naukowych mierzona rangą czasopism, w których są one opublikowane. Jeżeli w ocenie projektu badawczego w NCN można uzyskać tylko 3 pkt. (na skali 0-6) za publikacje wnioskodawcy w czasopismach krajowych, a do 6 pkt. za artykuły wydane w czasopismach zagranicznych, to Polacy powinni wiedzieć, gdzie mają kierować do druku wyniki swoich badań, by tym samym zapewnić swoim kolejnym projektom badawczych szanse na ich finansowanie ze środków NCN.
Znany w kraju dr Emanuel Kulczycki odniósł się do następujących kwestii:
• W manifeście lejdeńskim, wiele uwagi poświęcono kwestiom parametryzacji osiągnięć naukowych, które nawet w zmienionej i bardziej kompleksowej formie nadal opierać się będą na trademark-u poszczególnych badaczy (niezależnie od formy publikowania osiągnięć). Czy jest to droga słuszna? W końcu, część artykułów oraz publikacji długo czeka na włączenie do obiegu naukowego, ze względu na “popularność” i “renomę”.
• Ostatnio w niektórych wydawnictwach naukowych, można znaleźć informacje na temat “nie ponoszenia przez redakcję odpowiedzialności za publikowane treści”. W związku z tym, pojawia się pytanie: czy także monografie powinny zostać objęte bardziej kompleksową formą oceny prezentowanych w nich wyników badań, skoro ich jakość również jest nierównomierna?
• Kwestia ewaluacji i parametryzacji opiera się w dużej mierze na tworzeniu trademark-u naukowego, samych badaczy oraz czasopism i innych form publikowania osiągnięć naukowych. Czy w ten sposób nadal nie zamykamy się jako środowisko na “nowości”?
Panelista rozpoczął swoje wystąpienie od sądów o charakterze antysystemowym, bowiem przyrównał rozwiązania w naszym kraju do modelu Frankensteina - i to w dodatku na karuzeli, który - jak nasi decydenci - zmienia na karuzeli koniki, ale całość kręci się w tym samym tempie i kierunku. Mamy w szkolnictwie wyższym ukryty program władzy, który być może nawet nie jest przez nią zamierzonym, ale już tak głęboko wpisał się w procesy decyzyjne, że determinuje on kształt oceny i finansowania polskiej nauki. Wymienił sześć takich ukrytych przesłanek, które w istocie czynią naszą naukę niereformowalną, albo poddawaną cząstkowym zaledwie zmianom:
1. Brak celów procesu oceniania osiągnięć naukowych (nie wiadomo bowiem, co tu jest istotne: pomiar indywidualnego dorobku, ewaluacja ex post czy ocena nauki w Polsce?);
2. Zasada pomiaru tego, co zostało wprowadzone do systemu, bez względu na to, jaka jest tego jakość i jakie są tego źródła. Ministerstwo nie udostępnia źródeł danych, toteż nie wiemy, na jakiej podstawie zostały wystawione jednostkom czy czasopismom takie a nie inne oceny;
3. Zasada poczucia wyjątkowości - tu przykładem są ponoć humaniści, którzy uważają, że są nieporównywalne ich osiągnięcia naukowe z tymi,, jakie uzyskują przedstawiciele innych dyscyplin naukowych, a zatem powinni mieć własne kryteria oceny. Zdaniem Kulczyckiego udało się rozwiązać ten węzeł gordyjski tyle tylko, że argumentem miały być ich doświadczenia w zakresie nauk społecznych, a nie humanistycznych. A zatem ten argument okazał się mało przekonywujący (przynajmniej dla mnie);
4. Monografia naukowa jest ważna, ale najważniejsze jest publikowanie artykułów w renomowanych czasopismach. Tu panelista ubolewał, że nie ma oceny monografii, której dokonywaliby wydawcy. Już sobie wyobrażam, jak nieobiektywny byłby to podmiot, skoro sami konkurują o tytuły, autorów i kasę;
5. Humanistyka jest niemierzalna, trudna do parametryzacji, stąd pojawiła się propozycja skonstruowania polskiego współczynnika wpływu;
6. Transparentność oceniania i finansowania nauki jest przereklamowana w naszym kraju, gdyż w istocie wiele danych rządzący/decydenci ukrywają przed środowiskiem.
Ja mówiłem o potrzebie integracji dwóch dziedzin nauk w jedną: nauki humanistyczno-społeczne oraz o polityce fałszywej i pozorowanej troski MNiSW w zakresie finansowania nauki.
Kolejne wystąpienie - prof. Jana Cieciucha dotyczyło następujących zagadnień:
• Jak bardzo, częste zmiany w systemie ewaluacji i parametryzacji wpływają na poczucie bezpieczeństwa wśród badaczy? W środowisku akademickim można bowiem zaobserwować różne postawy, czego wyrazem jest między innymi powstanie Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej
• Czy wprowadzanie zmian proponowanych przez manifest lejdeński i deklarację DORA oraz dalsze systemowe prace nad ich doskonaleniem, w kontekście nauk humanistycznych i społecznych, mogłoby wpłynąć na zmianę postrzegania ewaluacji i parametryzacji w środowisku akademickim?
Profesor skonstruował macierz postaw badaczy wobec nauki wyróżniając cztery ich typy, a mianowicie takich, którzy:
a) dokonują odkryć, ale ich nie komunikują;
b) dokonują odkryć naukowych i komunikują wyniki swoich badań;
c) nie dokonują odkryć naukowych, ale je komunikują;
d) nie dokonują odkryć naukowych i ich nie komunikują.
Stosunek każdego z w/w typów naukowców do procesu ewaluacji i parametryzacji dokonań zależy "od miejsca siedzenia", czyli postawy, jaką sami zajmują w nauce i wobec niej;
Prof. Barbara Tuchańska zastanawiała się nad tym, czy podział obecnego obszaru nauk humanistycznych na więcej części (2 lub 3) nie spowoduje w konsekwencji prób dalszego dzielenia przyjętych obszarów, które mimo cech wspólnych mają wiele różnic. Jej zdaniem wydziały uniwersyteckie są tak zróżnicowane wewnętrznie nawet w obrębie tej samej dziedziny nauk, że ich porównywanie ze sobą jest pozbawione racji. Należałoby oceniać nie jednostki organizacyjne w uczelniach, ale dyscypliny i ich moc naukowych osiągnięć. Tu byłyby te oceny porównywalne. Proponowała też, by w ocenie parametrycznej uwzględniać studia doktoranckie. Nie wzięła pod uwagę faktu, że te mogą prowadzić tylko te jednostki, które mają pełne uprawnienia akademickie, a tych jest mniejszość.
Dr Krystian Szadkowski uderzył w ton samobiczowania polskiej nauki w rytmie tzw. światowych rankingów. Uważa, że polska nauka jest peryferyjna - przeciwko czemu zaprotestowałem - gdyż nauki humanistyczne i społeczne znajdują się w permanentnym kryzysie. O ile Amerykanie mogą poszczycić się tym, że aż 1692 naukowców z ich kraju jest cytowanych, to w Polski jest takich tylko 4, a np. we Francji 83. Zaprezentował typowy dla etatystycznej władzy pogląd, że polskiej nauce potrzebna jest państwowa kontrola, centralistycznie uzgodniona ocena na podstawie publikacji zamieszczanych w najlepszych czasopismach. Prowadzący panel uważał, że w manifeście lejdeńskim podkreślono znaczenie prowadzonych badań lokalnych, zwłaszcza w obszarze nauk humanistycznych i społecznych, które mogą zostać wyłączone z procesu umiędzynarodowienia, lecz nadal pełnić istotną rolę w dorobku badacza. W jaki sposób zatem należałoby zachowywać równowagę w tym względzie?
Ostatnią z referujących w przedpołudniowej sesji była mgr Joanna Hetnarowicz, która wykazała, że nauki humanistyczne rzeczywiście są dyskryminowane w pozyskiwaniu środków na badania podstawowe. Jej zdaniem - w ocenie parametrycznej jednostek należałoby uwzględnić aktywność grantową pracowników jednostek. Nie wzięła jednak pod uwagę faktu, że taka zmienna byłaby wartościowa, gdyby istotnie nie obowiązywała w przydzielaniu środków na granty gra o sumie zerowej, tzn. przy bardzo niskich nakładach państwa na badania naukowe zysk jednych wnioskodawców jest kosztem strat innych mimo, że mieli też bardzo dobre wnioski. Panelistka przyznała, że w ocenie parametrycznej jednostek za każde 100 tys. zł, jakie uzyskują one z grantów krajowych , przyznaje im się 1 pkt, zaś jeśli jest to 100 tys. zł z grantów zagranicznych , to otrzymują one 2 pkt.
No proszę, kto tu dyskryminuje polską naukę? Ministerialny model Frankensteina.
• W świecie naukowym, co raz częściej słychać głosy o potrzebie zmiany w systemie finansowania badań z zakresu nauk humanistycznych i społecznych, zwłaszcza wobec niemożności procesu komercjalizacji wszystkich wyników badań prowadzonych przez np. filologów polskich. Czy wobec tego wskaźnik aktywności grantowej powinien faktycznie mieć duże znaczenie przy ocenie parametrycznej?
• W jaki sposób pogodzić potrzebę szybkiej komercjalizacji wyników badań, z długotrwałymi badaniami w naukach humanistycznych, które dopiero po wielu latach mogą przynieść owoce w postaci zastosowania wyników w praktyce? Nikt nie wspomniał o rzekomo ważnej w debacie akademickiej inicjatywie Obywatele Nauki.
31 maja 2015
30 maja 2015
Każdy, kto przestaje się uczyć, jest stary
Każdego roku kończą studia III stopnia kolejne grupy doktorantów, którzy przygotowali i obronili prace doktorskie z pedagogiki lub socjologii, bądź jeszcze kończą zadania związane z dysertacją. Święto Uczelni, jakie miało miejsce wczoraj w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, było - jak co roku - prawdziwym radowaniem się z kolejnego roku dokonań całej społeczności, w tym także pracowników administracyjno-technicznych APS. Właśnie dlatego przybyli na tę uroczystość wszyscy, którzy mieli ten zaszczyt bycia pasowanymi przez JM Rektora prof. APS Jana Łaszczyka na doktorów i doktorów habilitowanych (w tym, także byli członkowie ich rodzin, najbliżsi), ich promotorzy i promotorzy pomocniczy, władze wszystkich jednostek naukowych Akademii i studenci wraz z pracownikami pomocniczymi.
Nie zabrakło licznie przybyłych gości, przedstawicieli najwyższych władz państwowych, w tym prof. Tomasza Boreckiego (wiceprzewodniczącego Centralnej Komisji i przedstawiciela Prezydenta RP), Marka Michalaka (Rzecznika Praw Dziecka) oraz rektorów, prorektorów i dziekanów warszawskich i zaprzyjaźnionych z APS uczelni akademickich w kraju. W akademickiej atmosferze radości z kolejnych dokonań naszych koleżanek i kolegów mogliśmy zarazem powrócić pamięcią do własnych promocji, doznań, jakie nam wówczas towarzyszyły i czym dalej skutkowały. Odznaczeni orderami i medalami naukowcy mogli także wyrazić wdzięczność władzom APS, ale i zarazem potwierdzić - a uczynił to w imieniu wyróżnionych odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi prof. APS Maciej Karwowski - swoje zobowiązanie do kontynuowania pasji badawczej, dydaktycznej, której ta okoliczność nie zamyka, nie wieńczy, ale wprost odwrotnie, motywuje do jeszcze większego zaangażowania. JM Rektor publicznie, pół żartem, pół serio obiecał, że będzie "egzekwował" ten rodzaj zobowiązania.
Istotnie, nie ma lepszej w Polsce, ale - znając okoliczne kraje - także poza granicami Uczelni, która tak znakomicie łączyłaby nauki pedagogiczne z naukami socjologicznymi i psychologicznymi, a zarazem skupiała się na problemach egzystencjalnych, społecznych, kulturowych, terapeutycznych/rewalidacyjnych i edukacyjnych osób niepełnosprawnych. Maria Grzegorzewska wyprzedziła swoją działalnością, twórczością i pracą u podstaw wartość inkluzji osób niepełnosprawnych oraz doprowadziła do powstania PIPS, który przekształcając się po latach w WSPS dzisiaj jest już wysokiej rangi Akademią.
Długo trwa proces kształtowania nowego środowiska akademickiego, jego tożsamości, popartego sukcesami wielu pokoleń autorytetu instytucji i jej kadr naukowych. Tym większa jest radość, kiedy w czasie kolejnego Święta Uczelni możemy wspólnie doświadczać spotkań z osobami o wyjątkowym wkładzie w jej rozwój. To w APS prowadzone są innowacyjne badania humanistyczne i oryginalne badania interdyscyplinarne oraz otwiera się możliwość skorzystania przez młodych naukowców z dwutygodniowych zagranicznych kursów z zakresu umiejętności miękkich, które są niezbędne do współpracy z gospodarką. Studenci uczą się kreatywnego myślenia, a uzdolnieni artystycznie mogą uzyskać znakomite wykształcenie i zaprezentować w wydzielonych do tego celu miejscach własne dzieła.
JM Rektor APS na wyrost martwi się, że Akademia może nie wypełnić w nowym roku akademickim wszystkich miejsc na oferowanych kierunkach studiów. Rzecznik Praw Dziecka jest jednak jej dobrym ambasadorem, skoro jako absolwent APS udowadnia, że można łączyć znakomite wykształcenie pedagogiczne z własną pasją, zaangażowaniem i troską o naprawę dziecięcego świata w coraz trudniejszych i mniej przejrzystych warunkach życia. Jedna z wypromowanych doktorów ze wzruszeniem mówiła w imieniu wszystkich doktorów o tym, jak trudno jest zawrzeć w słowach wyrazy wdzięczności wobec całej wspólnoty APS, w tym także jej władz, które tworzą świetne warunki do osobistego rozwoju i samorealizacji zawodowej. Otrzymany dyplom - jak mówili - jest tylko cząstką ich sukcesu, bowiem składają się nań osiągnięcia minionych i obecnych mistrzów.
Pamiętacie obronę swojej pracy doktorskiej i nominację na stopień doktora nauk? W ciągu dwóch generacji zmieniały się prawne regulacje, zasady, procedury, a nawet rytuały. Stopień naukowy doktora jest ciągle tej samej rangi, a przecież już mówi się o tym, że został on zdegradowany, skoro stał się finalnym wskaźnikiem ukończenia studiów (trzeciego stopnia), a zatem pierwszym stopniem naukowym jest habilitacja.
29 maja 2015
Fatalne wyniki matur z matematyki i języka ojczystego
w Czechach sprawiły, że nastąpiła w tym kraju wśród młodych eksplozja gniewu. Tegoroczną maturę z matematyki zdało 45,7 proc. osób. U naszych południowych sąsiadów zadań maturalnych nie ustawia się pod poparcie polityczne władzy, ale warunkuje je kanonem podstawowej wiedzy i umiejętności, jaką powinni posiąść i wykazać się w trakcie egzaminu wszyscy abiturienci. Jedni uzyskują wyniki najwyższe, inni najniższe, ale większość i tak zmieści się w statystycznej średniej. Przegrani mogą jeszcze poprawić swój wynik w czasie sierpniowej dogrywki.
Władze resortu nie obchodzi to, by wyniki matur były dowodem na efektywność i poprawność zarządzania oświatą. Istotna jest taka jakość kształcenia, by abiturienci uzyskali minimalnie 50 proc. wynik, który zagwarantuje im dostanie się na studia. To nie od władz resortu ma zależeć maturalny sukces, ale od realnych kompetencji młodzieży, która musi uzyskać rzetelną informację zwrotną na temat własnego poziomu rozwoju i wykształcenia. W przeciwnym razie staje się środkiem do celów polityków, które nie mają nic wspólnego z adekwatną do poziomu wykształcenia samoświadomością osób wchodzących w dorosłość.
W dziejach matur w Czeskiej Republice tegoroczny wynik był rzeczywiście najgorszy, ale może potwierdza jedynie to, o czym od lat mówią nauczyciele, że młodzież nie chce się uczyć, podejmować wysiłku, bo przecież w świecie wirtualnym wszystko można zresetować, "kupić", a w realnym liczyć się zaczynają mechanizmy pozoru i cwaniactwa. U nich do zdania matury wystarczy 25 proc. zaliczonych zadań (u nas - 30 proc.). Tymczasem szkoły wyższe przyjmują młodzież, która uzyskała co najmniej 50 proc. wynik. Ten zaś uzyskało na podstawowym poziomie 52,3 proc. osób w zakresie języka ojczystego.
No tak, ale w Czechach nie ma kilkuset wyższych szkół prywatnych, które w większości przypadków "sprzedają" dyplomy. Ciekawe, że tegoroczni maturzyści w Czechach w większości wybierali rozszerzony poziom egzaminu maturalnego z języka obcego. Czyżby też szykowali się do emigracji?
28 maja 2015
Analizujcie transakcyjnie nie tylko procesy kształcenia i wychowania
Analiza transakcyjna Erica Berne (zmarłego w 1970 r. polskiego emigranta do Kanady, a następnie USA, gdzie zyskał światową sławę) zasługuje na szczególną uwagę nie tylko pedagogów. Gdyby politolodzy i socjolodzy polityczni, członkowie sztabów wyborczych wszelkiej maści dobrze znali tę psychologiczną koncepcję osobowości i komunikacji społecznej, to przewidzieliby wynik każdej kampanii, której celem jest m.in. walka o władzę (czy, jak to mawiał b. premier Donald Tusk - o pilnowanie żyrandola). Niniejsza koncepcja psychologiczna dotyczy bowiem oddziaływań międzyludzkich, które są określane mianem transakcji. Każdy z nas komunikuje się z innymi osobami z trzech poziomów zwanych stanami ego: Rodzica, Dorosłego i Dziecka.
W Polsce badania AT (analizy transakcyjnej) prowadzone są w trzech ośrodkach:
- w Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie, gdzie znakomitą szkołę w tym zakresie prowadzi profesor AJD Jarosław Jagieła , autor m.in. "Wstęp do analizy transakcyjnej. Przewodnik dla studentów pedagogiki społecznej (Częstochowa 1992); "Gry psychologiczne w szkole" (Kielce 2004); "Komunikacja interpersonalna w szkole" (Kraków 2004); "Narcystyczna szkoła. O psychologicznej rzeczywistości szkoły" (Kraków 2007); "Kryzys w szkole" (Kraków 2009); "Słownik analizy transakcyjnej" (Częstochowa 2012);
- w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej - prof. UMCS Dorota Pankowska, autorka interesującej monografii naukowej pt. "Nauczyciel w perspektywie analizy transakcyjnej" (Lublin 2010);
oraz
- w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim im. Jana Pawła II w Lublinie - ks. dr Antoni Tomkiewicz , który upowszechnia AT jako pierwszy tłumacz na język polski znakomitych książek z tego zakresu. Gorąco polecam publikacje obu autorów - zarówno J. Jagieły, jak i przekłady rozpraw guru tej koncepcji i jego następców: Erica Berne'a czy Thomasa A. Harrisa.
Niezależnie od przekładów rozpraw obcojęzycznych czy monografii naukowych i diagnostyczno-metodycznych na temat AT, powstało też w Częstochowie znakomite czasopismo "Edukacyjna Analiza Transakcyjna", które wydaje Zespół Badawczy Edukacyjnej Analizy Transakcyjnej Instytutu Pedagogiki częstochowskiej Akademii, którym kieruje prof. AJD Jarosław Jagieła.
Najnowszy numer otwiera artykuł wybitnego metodologa badań edukacyjnych w naszym kraju profesora Bolesława Niemierki, który zwraca uwagę na potrzebę wykorzystania AT do diagnostyki unormowanej i nieformalnej w pracy nauczycieli. Znajdziemy tu inwentarz "Diagnosty edukacyjnego", który warto byłoby zastosować w badaniach nauczycieli, a nie studentów pedagogiki - jak uczynił to powyższy autor. Można bowiem dowiedzieć się o tym, jaką mają osobowość nauczyciele diagnostycy, jaki preferują typ postaw diagnostycznych.
Zwolennicy dociekania rodzinnych korzeni badanych osób (w polityce wścibscy dziennikarze czy konkurenci najczęściej interesują się pochodzeniem kandydata, jego rodzicami, przodkami itd.) mogą skorzystać ze znakomitej propozycji redaktora naczelnego, by wykorzystać w tym celu album rodzinny jako nie tylko zbiór zwizualizowanych, a historycznych wspomnień o rodzinie respondenta, ale i odkrywania przy wspólnej "wędrówce po przeszłości" skryptów życiowych badanego, które mają swoje ugruntowanie we wczesnych wpływach rodzicielskich.
Niepokojąco brzmią wyniki badań Ewy Wysockiej i Joanny Góźdź nad postawami życiowymi młodzieży licealnej, bowiem wynika z nich, że objęci diagnozą licealiści przejawiają postawę życiową typu: "Ja jestem OK, Wy nie jesteście OK" (styl odrzucająco-unikający). Oznacza to, że w toku szkolnej edukacji czy ich ścieżki rozwojowej w szkolnych społecznościach był sukcesywnie niszczony kapitał społeczny. Tego typu doświadczenia i postawy skutkują bowiem blokadą ufności w relacjach międzyludzkich. Podobne wyniki uzyskał w badaniach podłużnych nad kapitałem społecznym u pierwszego rocznika gimnazjalistów - zespół prof. Marii Dudzikowej, o czym pisałem tu wielokrotnie. Polska edukacja w ciągu 25 lat transformacji zniszczyła etos solidarności, uspołecznienia, i demokratyzacji, a eksperci narzekają na niezdolność młodych dorosłych do pracy zespołowej.
Adrianna Sarnat-Ciastko prezentuje wyniki swoich badań porównawczych grupy uczniów-jedynaków z grupą uczniów posiadających rodzeństwo. jak się jednak okazało nie ma między nimi różnic istotnych statystycznie, ale zapewne są różnice istotne jakościowo. Co trzeci badany był jedynakiem pochodzącym częściej z niepełnych rodzin. Mają oni wyższy poziom stanu "Rodzica-Krytycznego i Opiekuńczego, a ponadto bardziej niż pozostali uczniowie korzystają z Małego Profesora oraz Pathosu". Dorota Gębuś pisze w swoim artykule o zastosowaniu w procesie kształcenia map myśli, by można było zwiększyć efekty procesu uczenia się.
Polecam tak analizę transakcyjną, jak i bogactwo literatury na ten temat, gdyż w ponowoczesnym świecie będziemy bardziej zmuszani do dopełniania procesu socjalizacji i wychowania terapią, o czym przed wielu laty pisała Romana Miller.
27 maja 2015
Edukacyjne anegdoty, czyli z życia nauczycieli
Czas na odreagowanie od wyników wyborów prezydenckich. Co kogoś spotkam, to wyraża zdziwienie, że ostatnie wybory przegrał obecny prezydent. Jestem pewien, że po zaprzysiężeniu Andrzeja Dudy niektórzy zapomną i będą chwalić się, jak to głosowali właśnie na tego kandydata. Nie o polityce jednak chcę pisać.
Przypomniały mi się anegdoty, jakie opowiadali znani profesorowie. Mam nadzieję, że nie będą mieli za złe, że je ujawniam w tym miejscu. Może inni czytelnicy bloga podzielą się swoimi lub sobie znanymi anegdotami z akademickiego czy oświatowego życia?
Zacznę od prof. Marii Dudzikowej, która opowiedziała nam wydarzenia związane z jej publikacjami.
Któregoś dnia pani Profesor podeszła do ulicznego sprzedawcy, który oferował wyłożone na chodniku książki. Ot, uliczny, przenośny antykwariat, jakich wiele jest w naszych miastach. Wśród wielu książek zobaczyła jedną ze swoich monografii, którą napisała wiele lat temu i wydała w mało znanej oficynie. Książka jest trudno dostępna dla zainteresowanych nią czytelników, gdyż bardzo szybko została sprzedana. Rozprawa dotyczyła bowiem pracy nad sobą. Profesor zapytała sprzedawcę o cenę tej książki. Egzemplarz był w bardzo dobrym stanie, gdyż wyglądała niemalże jak nowa. Kiedy usłyszała, że książka kosztuje 30 zł obruszyła się:
- „Jak to! Za taką starą książkę chce pan dzisiaj 30 złotych?
Sprzedawca na to: - Ależ proszę pani, to jest nowa książka, niech pani zobaczy.
Profesor jednak nie odpuszczała. - Proszę pana, ta książka była napisana jakieś 20 lat temu!
On zaś na to: „Jak ci się babo nie podoba, to se napisz własną”.
Prof. psychologii zdrowia - Zygfryd Juczyński opowiadał anegdotę z okresu PRL, z wyjazdu klasy szkolnej do Warszawy na spotkanie z pisarzem Jerzym Putramentem. Ten opowiadał o swoich książkach, a na końcu zdradził uczniom tajemnice ich pisania. Jak stwierdził: w każdej dobrej opowieści musi być wątek religijny, arystokratyczny, seksualny i tajemniczy. Takie książki świetnie się sprzedają.
Na następnej lekcji języka polskiego nauczycielka poprosiła swoich uczniów, by napisali krótkie opowiadanie zawierające te cztery wątki. Jeden z uczniów napisał je bardzo szybko, toteż został poproszony o przeczytanie przed całą klasą. Brzmiało tak:
„Pewna dama, o mój Boże, zaszła w niepożądaną ciążę, lecz nie wiedziała z kim.”
Przypomniały mi się anegdoty, jakie opowiadali znani profesorowie. Mam nadzieję, że nie będą mieli za złe, że je ujawniam w tym miejscu. Może inni czytelnicy bloga podzielą się swoimi lub sobie znanymi anegdotami z akademickiego czy oświatowego życia?
Zacznę od prof. Marii Dudzikowej, która opowiedziała nam wydarzenia związane z jej publikacjami.
Któregoś dnia pani Profesor podeszła do ulicznego sprzedawcy, który oferował wyłożone na chodniku książki. Ot, uliczny, przenośny antykwariat, jakich wiele jest w naszych miastach. Wśród wielu książek zobaczyła jedną ze swoich monografii, którą napisała wiele lat temu i wydała w mało znanej oficynie. Książka jest trudno dostępna dla zainteresowanych nią czytelników, gdyż bardzo szybko została sprzedana. Rozprawa dotyczyła bowiem pracy nad sobą. Profesor zapytała sprzedawcę o cenę tej książki. Egzemplarz był w bardzo dobrym stanie, gdyż wyglądała niemalże jak nowa. Kiedy usłyszała, że książka kosztuje 30 zł obruszyła się:
- „Jak to! Za taką starą książkę chce pan dzisiaj 30 złotych?
Sprzedawca na to: - Ależ proszę pani, to jest nowa książka, niech pani zobaczy.
Profesor jednak nie odpuszczała. - Proszę pana, ta książka była napisana jakieś 20 lat temu!
On zaś na to: „Jak ci się babo nie podoba, to se napisz własną”.
Prof. psychologii zdrowia - Zygfryd Juczyński opowiadał anegdotę z okresu PRL, z wyjazdu klasy szkolnej do Warszawy na spotkanie z pisarzem Jerzym Putramentem. Ten opowiadał o swoich książkach, a na końcu zdradził uczniom tajemnice ich pisania. Jak stwierdził: w każdej dobrej opowieści musi być wątek religijny, arystokratyczny, seksualny i tajemniczy. Takie książki świetnie się sprzedają.
Na następnej lekcji języka polskiego nauczycielka poprosiła swoich uczniów, by napisali krótkie opowiadanie zawierające te cztery wątki. Jeden z uczniów napisał je bardzo szybko, toteż został poproszony o przeczytanie przed całą klasą. Brzmiało tak:
„Pewna dama, o mój Boże, zaszła w niepożądaną ciążę, lecz nie wiedziała z kim.”
26 maja 2015
Polowanie NIE dla dzieci
Obecnie nowelizowane jest w sejmowej Komisji Ochrony Środowiska Prawo łowieckie. Obywatelskie organizacje (koalicja - Komitet Ochrony Praw Dziecka, Fundację Dzieci Niczyje, UNICEF, Stowarzyszenie na rzecz Przeciwdziałania Przemocy "Niebieska Linia" oraz Stowarzyszenia Pracownia na rzecz Wszystkich Istot) podjęły akcję na rzecz wyłączenia dzieci i młodzieży z prawa do uczestniczenia w polowaniach na zwierzynę.
Jakie są wskazania prawne w tej kwestii?
Wskazując na zagrożenie dobra dzieci uczestniczących w polowaniach brany jest pod uwagę art. 72 Konstytucji RP, ustęp 1: „Rzeczpospolita Polska zapewnia ochronę praw dziecka. Każdy ma prawo żądać od organów władzy publicznej ochrony dziecka przed przemocą, okrucieństwem, wyzyskiem i demoralizacją.” Możliwość udziału dzieci w polowaniach jest także sprzeczna z Międzynarodową Konwencją o Prawach Dziecka. To właśnie w tej Konwencji zwraca się uwagę na konieczność prawnej ochrony dzieci. Artykuł 19 Konwencji wymaga aby „Państwa-Strony podejmowały wszelkie właściwe kroki w dziedzinie ustawodawczej, administracyjnej, społecznej oraz wychowawczej dla ochrony dziecka przed wszelkimi formami przemocy fizycznej bądź psychicznej, krzywdy lub zaniedbania bądź złego traktowania lub wyzysku.”
Ustawa o ochronie zwierząt zakazuje uboju lub uśmiercania zwierząt kręgowych przy udziale dzieci lub w ich obecności (art. 34 ust 4 pkt 2 u.o.z.). Zakaz wyrażony w u.o.z. ma charakter bezwzględny, a jego celem jest ochrona dziecka przed uczestnictwem w zabijaniu zwierząt, ze względu na negatywny wpływ zabijania na jego psychikę i emocje - „niedojrzałość fizyczną oraz umysłową." Ma także hamować powstawanie negatywnych postaw człowieka wobec zwierząt już od najmłodszych lat. Przepis zawarty w u.o.z. nie przewiduje żadnych wyjątków, a jego naruszenie jest przestępstwem zagrożonym grzywną, karą ograniczenia wolności lub pozbawienia wolności
Przemoc psychiczna doznawana przez dzieci uczestniczące w polowaniach jest krzywdą, której dopuszczenie i zadawanie wymaga od Polski „podjęcia wszelkich właściwych kroków” w celu jej zaprzestania. Zakaz udziału dzieci w polowaniach powinien zostać pilnie wprowadzony do polskiego porządku prawnego. Dalszy brak takiego przepisu winien być uznany za rażącą niekonsekwencję ustawodawcy i zamierzone łamanie Konstytucji RP oraz praw dziecka wyrażonych w Konwencji. do lat 2 (art. 35 ust. 1 u.o.z.).
W dniu 13 maja 2015 r. odbyło się ostatnie posiedzenie podkomisji do rozpatrzenia poselskiego i rządowego projektu ustawy o zmianie ustawy - Prawo łowieckie. Spotkanie zakończyło się jednogłośnym przyjęciem sprawozdania z prac podkomisji. W ten sposób sfinalizowano proces przygotowania ustawy, w którym odrzucono istotny postulat strony społecznej - wprowadzenie zakazu udziału dzieci w polowaniach, marginalizując zarówno kwestie szczególnych wymogów bezpieczeństwa wobec najmłodszych, jak i zagrożenia dla ich rozwoju psychicznego.
Obecny projekt zezwala na udział dzieci w polowaniach. „Zakazuje się pozyskiwania zwierzyny w obecności lub przy udziale dzieci poniżej 16. roku życia” – czyli samego aktu zabijania zwierząt. Oznacza to, że dzieci mogą być świadkami, a nawet brać udział w patroszeniu zwierząt, pokocie, czyli rytualnym wykładaniu martwych ciał zwierząt na koniec polowania oraz nagonkach.
Naruszenie przepisu traktowane będzie jako wykroczenie, pomimo iż analogiczny zakaz uśmiercania zwierząt kręgowych przy udziale osób do 18 roku życia zawarty w u.o.z., jest znacznie bardziej restrykcyjny – traktuje jego złamanie jako przestępstwo.
Jeżeli ktoś nie zgadza się na to, aby:
- W polowaniach brały udział dzieci, patrząc na drastyczne sceny zabijania, dobijania i patroszenia dzikich zwierząt
- Strzelano ze śmiercionośnej broni palnej w odległości 100 metrów od Twojego domu
- W celach rekreacyjnych zatruwano ziemię i wodę toksycznym ołowiem w ilości większej, niż emituje cały polski przemysł
- Prawo myśliwych do polowań na prywatnej ziemi odbywało się wbrew woli właściciela
może dołączyć do protestujących przeciwko rządom lobby myśliwskiego.
Prezydium Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN w trybie konsultacyjnym z jego członkami, jednogłośnie poparło inicjatywę wyłączenia dzieci i młodzieży z uczestniczenia w polowaniach. Jak ustosunkuje się do tego parlamentarna Komisja Ochrony Środowiska? Zobaczymy. Ważne jest to, że w Sejmie jest też stanowisko Rzecznika Praw Dziecka, który nie popiera interesów rządzących stojąc na gruncie prawa dziecka.
Można też podpisać PETYCJĘ DO PREZYDENTA RP.
25 maja 2015
Czy Ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego ma tylko dwa wyjścia?
Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, o którego postulatach i problemach z ich recepcją oraz brakiem reakcji rządu pisałem wielokrotnie, zorganizował w Warszawie w miniony wtorek "wykład okupacyjny" , ale nie w gmachu resortu nauki, tylko przed nim. Skoro nie ma dialogu władzy z młodym pokoleniem, to ono samo podejmuje walkę na rzecz dostrzeżenia problemów, które PO i PSL rzekomo widzą i rozwiązują, tylko jakoś nie w tym kierunku i zakresie, jak oczekiwaliby tego młodzi naukowcy.
Wykładowcami byli profesorowie - Przemysław Czapliński z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Ewa Graczyk z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego, socjolog kultury Małgorzata Jacyno z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego oraz filozof i psychoterapeuta Andrzej Leder z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.
Zdaniem prof. Przemysława Czaplińskiego z UAM w Poznaniu od 1999 r. w Polsce liczba studentów wzrosła prawie siedmiokrotnie (z 300 tysięcy do 2 milionów), liczba szkół wyższych – dziesięciokrotnie (z czterdziestu do ponad czterystu), a odsetek ludzi z wyższym wykształceniem – dwukrotnie (z niecałych siedmiu procent do trzynastu). Proces ten był związany z przejściem od elitarnego do egalitarnego modelu edukacji wyższej. Bez względu na ocenę jakości wykształcenia, jakie studenci otrzymywali w rozlicznych szkołach wyższych funkcjonujących poza największymi ośrodkami uniwersyteckimi, należy powiedzieć, że ludzie, którzy współtworzyli boom edukacyjny pierwszych dwóch dekad, są współtwórcami rozwoju gospodarczego.
Zarówno kształcenie uniwersyteckie, jak i rozwój gospodarczy należały do wspólnego modelu modernizacji naśladowczej. Pożyczaliśmy, mówiąc krótko, gotowe rozwiązania od innych państw. Jednakże od schyłku pierwszej dekady XXI wieku obie sfery weszły w kryzys. W odniesieniu do uniwersytetu: maleje liczba studentów, likwidacji ulegają jednostki uniwersyteckie różnych poziomów (od kierunków, poprzez instytuty, aż po wydziały i całe szkoły), zablokowaniu uległ proces zatrudniania młodych pracowników. W odniesieniu do gospodarki mówienie o kryzysie wydaje się przesadzone lub nietrafne, skoro PKB rośnie.
Jednakże istota kryzysu polega na tym, że Polska wchodzi w antynomiczny dryf rozwojowy, wynikający z braku pomysłu na dalszy ciąg. Przydatność modernizacji naśladowczej dobiega końca – wyczerpuje się sensowność kształcenia specjalistów, którzy sprawnie wykonują prace zlecone przez zagraniczne koncerny. Potrzebne jest wymyślenie modernizacji własnej. Być może jest to odpowiedni moment, by kryzys potraktować jako szansę. W ramach takiego odwrócenia zmniejszone grupy studenckie powinny zostać uznane za okazję do lepszego kształcenia, zredukowanie obowiązków dydaktycznych należy postrzegać jako okazję do swobodniejszego uprawiania nauki, a rozluźnienie administracyjnych nacisków powinno się uznać za warunek uniwersyteckiej wolności .
Nie karać uniwersytetów za cudze błędy – tak chyba mógłby brzmieć punkt pierwszy nowego programu. Punkt drugi: ktoś musi wymyślić polską wersję modernizacji. Do tego trzeba zwiększonej dawki trzech rzeczy: nakładów finansowych ze strony państwa, autonomii uniwersytetu względem rynku, demokracji wewnątrzuczelnianej.
Prof. Andrzej Leder z IFGiS PAN odniósł się do toczącego się w Polsce sporu o uniwersytet. Kryje on bowiem (...) w sobie spór o model społeczeństwa, w którym będziemy żyli. Uniwersytet, szczególnie uniwersytet publiczny, powinien być – i jak na razie jest – miejscem, w którym realizuje się model równościowy i emancypacyjny. Dotyczy to badań i refleksji naukowej, promieniuje jednak na całą społeczność, w której wspólnota akademicka się mieści. Jednak zastosowanie tego modelu tylko w kilku najsilniejszych ośrodkach akademickich, mieszczących się w wielkich aglomeracjach Warszawy, Krakowa, Poznania, może jeszcze Wrocławia czy Katowic, idąca za tym zgoda na powolną degradację ośrodków mieszczących się w miastach słabszych demograficznie czy ekonomicznie prowadzi do tego, że ogromna część polskiego społeczeństwa w ogóle nie będzie miała okazji by spotkać się z tego rodzaju wpływem, jaki ma dobrze funkcjonująca wspólnota uniwersytetu.
Wydaje się, że polityka, która naukę traktuje wyłącznie jako element potencjalnie wzmacniający wzrost PKB – jesteście po to, by wymyślać grafeny – pomijając całkowicie społeczną i kulturową funkcję akademii, godzi się – z całym szacunkiem dla grafenów – na myślową degradację ogromnej części wspólnoty. To zaś znaczy, że świadomie czy nie, zakłada hierarchiczny model tej wspólnoty, model, który ja nazywam „folwarcznym”. Wąska, sympatyczna i nowoczesna elita ma rządzić pozbawioną narzędzi krytycznych większością. Nie rozumiejąc chyba, że konsekwencją tego jest ostatecznie zawsze ślepy, bezrozumny protest.
Problem w tym, że mentalność folwarczna nie dotyczy tylko tych, którzy rządzą, ona jest odzwierciedlana przez rządzonych. Przede wszystkim przez obojętność, z jaką sprawy myślenia, edukacji, akademii, traktuje duża część społeczeństwa i upowszechniające jej opinie media. Ale również przez zepchnięte do defensywy środowiska akademickie, które przyjmują to, że jedyna dyskusja o przyszłości szkolnictwa wyższego prowadzona jest na poziomie rozważań, czy uniwersytet kształci adekwatnie do potrzeb międzynarodowych koncernów, działających w Polsce, nie zadając pytania, jak trzeba zmienić cały model społeczny, wraz z rynkiem pracy, by ludzie wykształceni mieli w nim swoje miejsce.
Prof. Małgorzata Jacyno z Uniwersytetu Warszawskiego odniosła się do kwestii nierówności. W programie reform nauki i szkolnictwa wyższego nie mówi się o równości, choć reforma szkolnictwa zawsze dotyczy równości szans i jest krytycznym momentem, zarówno jeśli chodzi o praktykowanie demokracji, jak i szeroko pojętą modernizację. Trudno odmówić racji tym, którzy zwracają uwagę na jałowy język menedżeryzmu, jakim przemawia Ministerstwo. Uważna lektura dokumentów pokazuje jednak, że niektóre slogany mają swoje rozwinięcie w różnych dokumentach. Można w nich przeczytać m.in., że program nauczania powinien być dostosowany do „możliwości najsłabszego studenta”.
Program budowania społeczeństwa opartego na wiedzy – jak wynika z uściślenia Ministerstwa, chodzi o wiedzę najsłabszego studenta – nie sprzyja wbrew pozorom równości szans. Dowodzi natomiast słabości władzy, która usiłując bezpośrednio i dosłownie powiązać kształcenie z rynkiem pracy, pokazuje, że nie chce sama zagwarantować wartości wydawanych przez siebie dyplomów. Powiązanie kształcenia z rynkiem sprawia, że z większą siłą ujawniają się mechanizmy reprodukcji społecznej. Dymisja państwa powoduje, że rosną i tak większe szanse tych, którzy posiadają kapitał kulturowy dający lepszą orientację w polu edukacji (coraz bardziej chaotycznym, bo poszerzanym o „modne”, a niekoniecznie prestiżowe i obiecujące kierunki studiów) oraz tych, których zasoby finansowe pozwalają na uwiarygodnienie dyplomów doświadczeniem wyjazdów stypendialnych i stażów.
Prof. UG Ewa Graczyk zastanawiała się nad tym, czy obecna władza działa zgodnie z dość perfidną przesłanką: „Po nas choćby potop”?
Kiedy czytam wymianę listów pomiędzy Komitetem Kryzysowym Polskiej Humanistyki a Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego, kiedy czytam list społecznego doradcy, profesora Macieja Żylicza do prezydenta Bronisława Komorowskiego, myślę o planach naszych władz z prawdziwym przerażeniem: Fundować nauce, uniwersytetowi – zwłaszcza humanistyce – po przeszło dwudziestu latach coś, co można nazwać planem Balcerowicza bis! Cała energia intelektualna i społeczna polityków i naukowców powinna przecież kierować się ku wytwarzaniu zdywersyfikowanych i wyrazistych korekt dotychczasowych założeń naszego życia społeczno-ekonomicznego.
Koncept nauk, zwłaszcza humanistycznych i społecznych, sformatowanych według ortodoksyjnie wolnorynkowych zasad; ciągle redukowane uniwersytety; uczelnie i instytuty naukowe trzymane w stanie permanentnego, pogłębiającego się niedoinwestowania; kult konkursów, grantów, niepewności zatrudnienia, arbitralnej często eliminacji tych, którzy zostają uznani za słabszych i niepotrzebnych; wszystko to wytwarza groźne zawirowanie (rodzaj prądu zwanego cofką) w kontakcie z przestrzenią społeczną, która napotkała ograniczenia, liczne bariery wzrostu i rozwoju, która zaczyna dostrzegać ogromne koszty logiki wąsko ekonomicznej.
Po Balcerowiczowsku uformowana (zredukowana) instytucja uniwersytetu nie będzie w stanie stać się narzędziem analizy i poznania społecznej i kulturowej sytuacji rozbitego, rozpołowionego społeczeństwa, które wyraźnie nie dysponuje językami na wyrażenie swoich problemów. Głęboki podział, jaki już od lat rysował się pomiędzy dwoma obozami, a obecnie eksplodował (między innymi w wyborach prezydenckich), nie nazwałabym, jak czynią to doradcy Bronisława Komorowskiego, podziałem na Polskę racjonalną i radykalną, lecz rozszczepieniem na Polskę banalną i Polskę oszalałą – z gniewu, frustracji, rozpaczy.
Polska banalna wygląda jak pogodna rodzinka z familijnego serialu, Polska szalona jest połączeniem horroru i farsy. Obie drażnią kiczowatością swojej estetyki, obie izolują się od siebie ze wstrętem, obie nieświadomie WSPÓŁPRACUJĄ w utrzymaniu groźnego status quo. Obie zaczynają działać w poznawczej i etycznej próżni: Polska banalna ciągle spłyca obszar swojej malutkiej racjonalności a oszalała podkopuje tę pierwszą niczego – poza zniszczeniem – nie osiągając.
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ma dwa wyjścia. Jedno od ul. Hożej, a drugie od ul. Wspólnej. Blokada wejścia i wyjścia od strony Hożej miała więc tylko symboliczny charakter. Minister mogła swobodnie opuścić budynek resortu od ul. Wspólnej, by przywitać protestujących naukowców wraz ze swoim współpracownikiem koszami z jabłkami i wodą mineralną.
Ministerstwo - także w naprawie szkolnictwa wyższego i nauki - ma co najmniej dwa wyjścia: albo podejmie dialog z Komitetem Kryzysowym Humanistyki Polskiej, który jest oddolną, spontaniczną i bez zaplecza materialnego inicjatywą akademicką, albo będzie korzystać z wsparcia Obywateli Nauki, albo innych, a pośrednio lub wprost "kontrolowanych" przez siebie gremiów, by z ich udziałem tłumić kontestację i ogłosić kolejny pakiet reform. Realizowany przez rząd PO i PSL pakiet reform prowadzi do głębokiego kryzysu.
Nie kto inny, jak obecny doradca Prezydenta B. Komorowskiego prof. Maciej Żylicz pisał w 2009 r. m.in.:
(...) autonomia uczelni wyższych w Polsce jest tylko pozorna. Uczelnie nie mogą samodzielnie kształtować programów nauczania (przeładowane minima programowe), ich budżety w sposób pośredni lub bezpośredni są zależne od MNiSW (Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego). Nie mogą niezależnie zbywać majątku (niezbędna jest do tego m. in. zgoda Ministra Skarbu), pensje pracowników naukowych są niskie (regulowane przez siatki płac) i niezwiązane z jakością wykonywanej pracy. Konkursy na stanowiska nauczycieli akademickich, jak i ocena ich pracy, są w wielu przypadkach fikcją. Studenci dostają się na ściśle sprofilowane kierunki studiów, których tzw. minima programowe są tak skonstruowane, że praktycznie nie dają studentowi możliwości wyboru indywidualnej ścieżki rozwoju. Jest to mało efektywny system, w którym jedna ze stron (państwo) wnika głęboko w kwestie administracyjne, jednocześnie rezygnując z określenia jasnych oczekiwanych rezultatów działalności szkolnictwa wyższego, a druga strona (uczelnie) walczy o zwiększenie swojej autonomii, bez jasno przedstawionej deklaracji społecznych korzyści, które mogą zostać dzięki temu osiągnięte. (...)
Zarządzanie uczelnią w naszym kraju przypomina zarządzanie „spółdzielnią pracy socjalistycznej”. Rektor wybierany jest przez całą społeczność uczelni, w której każda grupa pracowników ma swoich przedstawicieli, reprezentujących zupełnie różne, często sprzeczne interesy. Wybory stają się więc często plebiscytem popularności i niestety zdarza się (choć są chlubne wyjątki), że wygrywają je osoby, które nie wahają się głosić najbardziej populistycznych haseł wyborczych, a przede wszystkim zapewniają zachowanie bezpiecznego dla wszystkich interesariuszy status quo. Uniwersytety działają jak federacje wydziałów. Rektor, nawet gdyby chciał, nie ma wielkiego wpływu na to, czego poszczególne wydziały uczą, czy np. na decyzje o zwolnieniu pracowników nieefektywnych naukowo i/lub dydaktycznie. Odpowiedzialność w tych sprawach jest rozmyta pomiędzy rady wydziału i senat.
Ta diagnoza dzisiaj jest wciąż aktualna. Nadal utrwalana jest przez rządzących fałszywa przesłanka, że "(...) samo podniesienie nakładów finansowych na szkolnictwo wyższe – oczywiście niezbędne – nie spowoduje jej uzdrowienia." Słyszałem to w okresie PRL i z niepokojem odnotowuję jako wiodące założenie władzy po 25 latach wolności. Dzięki temu można ciągle narzekać, że jest źle, bo naukowcom nie chce się prowadzić badań na światowym poziomie w warunkach ... - czego nie raczy się dodać - urągających światowym standardom. Chcemy mieć naukowe sukcesy bez inwestowania w naukowe szkoły i ich kadry, bo z góry zakłada się, że one źle wykorzystają wysokie (a nie lekko podwyższone) nakłady.
---
(źródło fotografii i relacji z wypowiedzi profesorów w dn. 19 maja br. - KKHP)
Subskrybuj:
Posty (Atom)