18 marca 2015
Czy MEN ukrywa koszty produkcji i dystrybucji podręcznikopodobnego wyrobu?
Właściwie mój wpis mógłby zostać zamknięty tylko pytaniem retorycznym. Tymczasem sprawa nie jest taka błaha. Od prawie dwóch lat polskie społeczeństwo jest wprowadzane w błąd w kwestii, która miała być produktem numer jeden kampanii politycznej Platformy Obywatelskiej z udziałem jej członkini - ministry edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Być może to jej poprzedniczki wsadziły ją na "minę", by w odpowiednim momencie ją "zdetonować". W końcu, politycznie przyspieszony ruch populistycznego rozwiązania, jakim miało być ofiarowanie rodzicom polskich dzieci uczęszczających do klasy pierwszej szkoły podstawowej, a w dalszej kolejności kontynuujących edukację w klasach starszych, rzekomo bezpłatnego podręcznika szkolnego. Tę rolę spełniać miał "rządowy" EleMENtarz", na którego napisanie nakłoniono bez jakiegokolwiek oporu merytorycznego panią Marię Lorek (szefową Fundacji i sieci prywatnych szkół w regionie wyborczym minister edukacji)oraz dr Lidię Wollman z Uniwersytetu Śląskiego, Wydział Etnologii i Nauk o Edukacji w Cieszynie.
Jak głosiła wszem i wobec pani Joanna Kluzik-Rostkowska, dzięki interwencji państwowej w wolny rynek wydawców, wolność autorów pomocy dydaktycznych i suwerenność polskich nauczycieli do wyboru najbardziej korzystnych dla własnych uczniów środków kształcenia, Polacy mieli zaoszczędzić 125 mln. zł. Oczywiście, nie każdy z nas odrębnie, bo osób o takich zasobach finansowych jest w naszym kraju niewiele, a w każdym razie nie należą do nich ani nauczyciele, ani naukowcy-pedagodzy. Przyznam szczerze, że nigdy nie interesowało mnie to, jaki jest koszt produkcji pomocy dydaktycznej, jaki jest poziom ryzyka zespołu redakcyjnego i wydawcy, ani też, jakie są z tego tytułu dochody samych autorów. Jedna z autorek cyklu podręczników do edukacji elementarnej wprawdzie sama chwaliła się, że zarobiła na tym w ciągu kilku lat miliony, ale jej podręczniki rzeczywiście były stosowane w kilkunastu tysiącach szkół podstawowych. Wystarczy przemnożyć liczbę tych szkół i uczniów klas I-III, by wyliczyć, że dochód z tego tytułu musiał być bardzo wysoki. Wysokie też musiała płacić podatki, a z tych przecież m.in. utrzymywane jest w Polsce szkolnictwo publiczne, także płace nauczycieli i urzędujących w MEN pracowników.
Uruchomiona nagle, przed dwoma laty kampania propagandowa MEN w sprawie zablokowania w/w wolności na rzecz rzekomego ulżenia obywatelom w ich corocznych wydatkach na zakup podręczników szkolnych, miała być powrotem do socjalistycznego stylu uprawiania władzy, która lepiej wie, od społeczeństwa, co jest dla niego dobre. Istotnie, każdy rodzic dziecka uczęszczającego do szkoły musi przed 1 września wydać często kilkaset złotych na zakup nie tylko podręczników szkolnych do wszystkich przedmiotów, ale także materiały piśmiennicze, często odzież szkolną (mundurki) czy osobistą i obuwie na skutek naturalnego wzrostu dziecka. Czy jednak ktoś z rządu przejmuje się tym, że rodzice młodszych dzieci, w wieku od noworodka do końca edukacji przedszkolnej też muszą wydawać pieniądze na zakup środków dydaktycznych, gier i zabawek rozwojowych, ubrań, żywności itd.?
Skąd zatem nagle takie zainteresowanie eleMENtarzem? Jak to jest w ogóle możliwe, że po 25 latach wolności resort edukacji funduje z pieniędzy podatników produkt, który nie tylko nie spełnia od samego początku norm prawa unijnego, bo te zostały sprytnie ominięte przyjęciem odpowiedniej ustawy przez Sejm i podpisania jej przez Prezydenta (rzecz dotyczy braku konkursu na autora elementarza oraz braku przetargu publicznego na druk), ale przede wszystkim nie odpowiada jakości procesu kształcenia i wychowywania najmłodszych dzieci w szkołach publicznych. Zmuszono bowiem nauczycieli do tego, by przyjęli do realizacji "wyrób podręcznikopodobny".
Nic tu nie pomoże minister edukacji wymachiwanie tym produktem na kolejnych konferencjach prasowych jako czymś rzekomo najlepszym, skoro nie kto inny, jak właśnie wcześniej naukowcy, a teraz już także sami nauczyciele ocenili ten wyrób jako poniżej dotychczas istniejących na polskim rynku wydawnictw. Nie chodzi tu o żadne boxy, komplety dodatkowych zeszytów ćwiczeń, tylko o główne źródło wiedzy alfabetycznej dla naszych najmłodszych uczniów. Otóż ten produkt jest bublem, za który płacą wszyscy rodzice, także ci, którzy w ogóle nie mają dzieci, jak i ci, których pociechy uczęszczają do przedszkoli czy szkół.
Nie jest prawdą, że jest to elementarz bezpłatny. Wierutnym kłamstwem jest także wmawianie społeczeństwu, że jest to "produkt" doskonały, skoro tyle tysięcy osób zapoznało się z jego treścią, a niektórzy nawet przesłali do MEN swoje uwagi krytyczne. Taką demagogią można karmić nieoświecony naród, ale ministra edukacji powinna okazywać Polakom wyższy poziom szacunku, niż ten, jaki wynika z socjotechniki manipulacji opinią publiczną.
No więc, pytajmy, dociekajmy, ile dziesiąt-milionów złotych rocznie wydawało MEN - przed tym wyrobem - na dofinansowanie, refinansowanie podręczników szkolnych dla uczniów klas I, których rodziców nie było stać na ich zakup? Ile set-milionów wydało MEN na obecny eleMENtarz oraz na materiały go wspomagające, biorąc pod uwagę to, że szkoły mogły zabiegać o finansowe pokrycie związanych z tym kosztów do wysokości 50 zł na ucznia klasy I?
Niezależnie od kolosalnych wydatków MEN na produkcję tego kiczu, ze środków resortu w tym roku przeznacza się 156 mln zł na wypłatę dofinansowania dla uczniów od klasy II szkoły podstawowej wzwyż na zakup podręczników, a w przypadku uczniów z upośledzeniem umysłowym w stopniu umiarkowanym lub znacznym także materiałów edukacyjnych. Jest wreszcie rządowy program pomocy dzieciom i uczniom w formie zasiłku losowego na cele edukacyjne oraz pomocy uczniom w formie wyjazdu terapeutyczno-edukacyjnego.
Jak podaje MEN program ten przewiduje następujące formy pomocy dzieciom i młodzieży z rodzin dotkniętych skutkami żywiołów m.in. zasiłek losowy na cele edukacyjne – wypłata świadczenia pieniężnego w wysokości 500 zł albo 1000 zł, która ma umożliwić zakup niezbędnego wyposażenia szkolnego, w tym np. obuwia szkolnego, plecaków, podręczników, stroju sportowego, artykułów piśmiennych, a w konsekwencji uczestniczenie uczniów we wszystkich zajęciach szkolnych z pełnym wyposażeniem wymaganym przez szkołę, niezbędnym do prawidłowego zdobywania wiedzy lub rozwoju fizycznego.
MEN jest od tego, żeby zatroszczyć się o najsłabszych, o potrzebujących pomocy, ale czy rolą tego resortu jest sponsorowanie rodzicom wszystkich uczniów elementarza, który jest bublem? Zsumujmy te wydatki MEN i oceńmy, czy warto było te środki wydać? Czy to jest marnotrawstwo czy niegospodarność w zakresie finansów publicznych? Czy taka polityka MEN i rządu nie powinna budzić społecznego sprzeciwu?
17 marca 2015
Sromotny los kiboli w antycznych Pompejach
Kolejny dzień pobytu w Kampanii we Włoszech poświęciłem na Pompeje - "umarłe miasto", które najpierw doświadczyło tragicznego trzęsienia ziemi w 62 r.n.e., by w siedemnaście lat później nie przeżyć wybuchu pobliskiego wulkanu Wezuwiusza. W godzinach południowych, po erupcji wulkanu, całe antyczne miasto zostało zasypane ponad sześciometrową warstwą popiołów i lapillów wymieszanych z innymi materiałami. Niewielu pompejańczyków przeżyło, zaś do dnia dzisiejszego zachowały się wydobyte przed ponad dwustu laty resztki tej tragedii.
Pierwsze bowiem prace wykopaliskowe rozpoczęto w 1748 r., gdyż nie wiedziano, w którym miejscu jest to zasypane miasto. Dopiero jednak w latach 1924-1962 wydobyto spod warstw grubego kożucha popiołów i lapillów na jaw ponad trzy piąte terenu dawnych Pompejów, które dzisiaj można już zwiedzać. Archeolodzy odkryli miasto, które swoją architektoniczną strukturą odzwierciedlało wpływy rozmaitych ludów: Etrusków, Greków, Samnitów i Rzymian.
Wspomniany kataklizm utrwalił na wieczne czasy codzienność życia w pompejańskich domach, które były bez okien, otoczone wysokim murem, by nikt z ciekawskich nie mógł zajrzeć do wnętrza. To właśnie w atrium skupiało się życie domowników. Posiłki spożywano w pozycji półleżącej w jadalni, która była wyposażona w trzy łoża.
Do dziś zachował się amfiteatr pompejański, w którym w 59 r. n.e. odbywały się walki gladiatorów. Jedni z walczący reprezentowali gospodarzy, a drudzy miasto Nocere. Emocje ponoć były tak wielkie, że któregoś razu na widowni, która liczyła do 12 tys. osób, doszło do bójki między zwolennikami pompejańczyków a nucerejczyków. Można powiedzieć, że był to przykład współcześnie znanych nam bitw, do jakich dochodzi między stadionowymi kibolami. Tamta bójka zakończyła się masakrą kibiców gości, toteż wzburzony tym Neron zarządził zamknięcie amfiteatru na dziesięć lat.
Wielbicielom historii polecam zwiedzanie Pompei, gdzie na otoczonym ponad trzykilometrowym murem terytorium odnajdziemy ślady antycznego życia, pozostałości sklepików, warsztatów, typowych domów wielkopańskich z filarami podtrzymującymi ich zadaszenie, wille patrycjuszowskie, domów urzędniczych, domów wiejskich z warzywnikiem, dziedzińców z posągami i fontannami, resztek ścian z zachowanymi malowidłami, fragmentów kolumnowych portyków, sal triklinium i sypialni, dwóch amfiteatrów (małego i dużego), Wielkiej Palestry, a także zgromadzone dla badaczy starożytnej przeszłości posążki, portrety odlane z brązu, naczynia ceramiczne, wyroby artystyczne i rzemieślnicze czy sprzęt domowy np. amfory na wino.
Poruszająca jest droga, wzdłuż której idąc zobaczymy grobowce w kształcie kapliczki czy grób z edykułami i filarami. Wszystkie grobowce pochodzą z epoki hellenistycznej i rzymskiej. Ogromne wrażenie pozostawia widok gipsowych odlewów leżących ciał ofiar wybuchu Wezuwiusza.
(źródło oprac.: Eugenio Pucci, Pompeje, nowy praktyczny przewodnik, Firenze 1999)
16 marca 2015
Zobaczyć Neapol i ...
nie umrzeć ze zdumienia, tylko przyjechać tu po raz kolejny.
Byłem już w wielu miejscach, ale tak brudnego, zaśmieconego miasta jeszcze nie widziałem, a doświadczyłem tego w Neapolu o każdej porze dnia i wieczora.
Odnosi się wrażenie, jakby nie było tu żadnych służb komunalnych, chociaż w nowoczesnej części miasta, blisko zamku i ekskluzywnych hoteli można spotkać nawet w niedzielę pracownika sprzątającego śmieci na ulicy. Stare Miasto jest jednak bardzo zaśmiecone. Jeszcze gorzej jest w małych uliczkach, gdzie nawet w niedzielę mieszkańcy wywieszają wypraną pościel, bieliznę czy ubrania na zewnątrz, co sprawia wrażenie, jakby nie obowiązywały tu żadne normy.
Jadąc taksówką z lotniska do centrum miasta podziwiałem kunszt kierowcy, który na bezczelnego zajeżdżał innym użytkownikom ulic drogę, wciskał się, przejeżdżał na zielonym świetle i często trąbił na innych, także na pieszych. Tu każdy jeździ i chodzi tak jak chce. Mimo znaków drogowych, sygnalizatorów świetlnych trzeba uważać, by nie wpaść pod samochód. Chyba nikt nie przejmuje się edukacją do bezpieczeństwa ani też wychowaniem zdrowotnym.
W tym mieście nie utrzyma się przy życiu żadna firma ubezpieczająca samochody od wypadków, stłuczek itp, gdyż chyba nikomu nie zależy na zgodnym z oryginałem wyglądzie samochodu. Tu właściwie rzadkością są samochody, które nie byłyby poobijane, porysowane, z naruszonym zderzakiem czy urwanym lusterkiem itp. Często widuję tu auta bez szyb, ale zaklejone folią, bo przecież jeździ się tutaj nie dla szpanu, tylko po to, by dotrzeć do celu i dziękować Panu Bogu za wolne miejsce do parkowania.
W Neapolu nie ma gdzie zaparkować auta, a jeśli już nawet znajdziemy jakieś miejsce, to możemy być pewni, że na jego opuszczenie będziemy potrzebowali kilkanaście minut. Tu ktoś nas dopchnie do stojącego przed nami auta tak, by było niemalże na styk, a z tyłu stanie zderzakiem w zderzak. Nie ma co liczyć na miejską komunikację, bo żaden rozkład nie jest wiarygodny. Metro jeździ, ale nie co 2-3 minuty, tylko co 15.
Jedynie w nowoczesnej części miasta, przy nabrzeżu, gdzie znajdują się ekskluzywne hotele i restauracje czy zabytkowy Zamek, spotykam zamiatacza ulic. Tu rzeczywiście jest czysto. Czuję się bezpiecznie, gdyż co kilka ulic można spotkać patrole policji municypalnej. Część Starego Miasta, a szczególnie odchodzące od placów wąskie uliczki, są pełne porozrzucanych śmieci.
W Neapolu mieszka i przebywa ok. 2,5- do 5 mln. mieszkańców i turystów, w tym szczególnie widoczni są wśród tych ostatnich Azjaci. Czekają na nich uliczni sprzedawcy najróżniejszych towarów - torebek, zegarków, statywów do zrobienia sobie "selfika" oraz lokalnych pamiątek, gadżetów. Tu królują figurki przedstawicieli wszystkich zawodów oraz symbole bogactwa regionu, jakimi są makarony, neapolitańska pizza, lody, ciastka, ryby, owoce morza i ostre papryczki. Nie ma publicznych toalet a te, które są w restauracjach, pizzeriach, barach czy kafejkach są bez papieru toaletowego, z powyrywanymi deskami sedesowymi czy armaturą. Dramat.
Najstarsze domy, kamienice, zabytkowe budowle, kościoły upstrzone są tandetnym graffiti, zniszczone tak, jakby ktoś celowo chciał odrąbać kawał ściany. Tu nic nie jest świętością dla dzieci ulicy, mimo że niemal co 100 m. jest jakaś kapliczka. Obok odnowionych kamienic stoją stare, z popękanymi ścianami, odpadniętymi częściami mieszkań. Groza i nędza robi smutne wrażenie. Spotykam na ulicach żebraków, pokątnych, czarnoskórych handlarzy.
Przed jedną z katedr spotykam grupę męskiego chóru kościelnego, który śpiewa przy gitarowym akompaniamencie pieśni maryjne. Padał deszcz, więc stali pod parasolami i śpiewali nie oczekując żadnych datków. Na innym z placów ojciec gra na gitarze a jego syn na bębenku rytmicznie wystukuje właściwe dźwięki okazując wdzięczność za każdy wrzucony do koszyczka cent czy euro.
Widoczna jest na każdym kroku miłość do dzieci, swoista nadopiekuńczość rodziców wobec nich. Dzieciom wolno prawie wszystko. Spełnia się ich zachcianki a sklepy z odzieżą dla maluchów przypominają nasze stoiska w Smyku" z ubrankami dla lalek Barbie. Sukieneczki muszą mieć falbanki, cekiny, kokardki i być w kiczowatych kolorach. Młodzieży oferuje się jeansy z podartymi kolanami i koniecznie glany.
W niedzielne popołudnie spotykam wyprowadzacza psów. Miał ich chyba siedem i paradował główną aleją w kierunku parku. Psich odchodów jednak nikt nie sprząta, toteż trzeba na nie uważać.
Mimo wszystko warto zobaczyć Neapol, zjeść najlepszą na świecie pizzę neapolitańską i wypić znakomitą kawę. Przy jednej z kafejek można poczytać książki, które ktoś zostawił innym do lektury. Mimo chłodnej jeszcze pory roku mandarynki są już na ulicznych drzewach.
Byłem już w wielu miejscach, ale tak brudnego, zaśmieconego miasta jeszcze nie widziałem, a doświadczyłem tego w Neapolu o każdej porze dnia i wieczora.
Odnosi się wrażenie, jakby nie było tu żadnych służb komunalnych, chociaż w nowoczesnej części miasta, blisko zamku i ekskluzywnych hoteli można spotkać nawet w niedzielę pracownika sprzątającego śmieci na ulicy. Stare Miasto jest jednak bardzo zaśmiecone. Jeszcze gorzej jest w małych uliczkach, gdzie nawet w niedzielę mieszkańcy wywieszają wypraną pościel, bieliznę czy ubrania na zewnątrz, co sprawia wrażenie, jakby nie obowiązywały tu żadne normy.
Jadąc taksówką z lotniska do centrum miasta podziwiałem kunszt kierowcy, który na bezczelnego zajeżdżał innym użytkownikom ulic drogę, wciskał się, przejeżdżał na zielonym świetle i często trąbił na innych, także na pieszych. Tu każdy jeździ i chodzi tak jak chce. Mimo znaków drogowych, sygnalizatorów świetlnych trzeba uważać, by nie wpaść pod samochód. Chyba nikt nie przejmuje się edukacją do bezpieczeństwa ani też wychowaniem zdrowotnym.
W tym mieście nie utrzyma się przy życiu żadna firma ubezpieczająca samochody od wypadków, stłuczek itp, gdyż chyba nikomu nie zależy na zgodnym z oryginałem wyglądzie samochodu. Tu właściwie rzadkością są samochody, które nie byłyby poobijane, porysowane, z naruszonym zderzakiem czy urwanym lusterkiem itp. Często widuję tu auta bez szyb, ale zaklejone folią, bo przecież jeździ się tutaj nie dla szpanu, tylko po to, by dotrzeć do celu i dziękować Panu Bogu za wolne miejsce do parkowania.
W Neapolu nie ma gdzie zaparkować auta, a jeśli już nawet znajdziemy jakieś miejsce, to możemy być pewni, że na jego opuszczenie będziemy potrzebowali kilkanaście minut. Tu ktoś nas dopchnie do stojącego przed nami auta tak, by było niemalże na styk, a z tyłu stanie zderzakiem w zderzak. Nie ma co liczyć na miejską komunikację, bo żaden rozkład nie jest wiarygodny. Metro jeździ, ale nie co 2-3 minuty, tylko co 15.
Jedynie w nowoczesnej części miasta, przy nabrzeżu, gdzie znajdują się ekskluzywne hotele i restauracje czy zabytkowy Zamek, spotykam zamiatacza ulic. Tu rzeczywiście jest czysto. Czuję się bezpiecznie, gdyż co kilka ulic można spotkać patrole policji municypalnej. Część Starego Miasta, a szczególnie odchodzące od placów wąskie uliczki, są pełne porozrzucanych śmieci.
W Neapolu mieszka i przebywa ok. 2,5- do 5 mln. mieszkańców i turystów, w tym szczególnie widoczni są wśród tych ostatnich Azjaci. Czekają na nich uliczni sprzedawcy najróżniejszych towarów - torebek, zegarków, statywów do zrobienia sobie "selfika" oraz lokalnych pamiątek, gadżetów. Tu królują figurki przedstawicieli wszystkich zawodów oraz symbole bogactwa regionu, jakimi są makarony, neapolitańska pizza, lody, ciastka, ryby, owoce morza i ostre papryczki. Nie ma publicznych toalet a te, które są w restauracjach, pizzeriach, barach czy kafejkach są bez papieru toaletowego, z powyrywanymi deskami sedesowymi czy armaturą. Dramat.
Najstarsze domy, kamienice, zabytkowe budowle, kościoły upstrzone są tandetnym graffiti, zniszczone tak, jakby ktoś celowo chciał odrąbać kawał ściany. Tu nic nie jest świętością dla dzieci ulicy, mimo że niemal co 100 m. jest jakaś kapliczka. Obok odnowionych kamienic stoją stare, z popękanymi ścianami, odpadniętymi częściami mieszkań. Groza i nędza robi smutne wrażenie. Spotykam na ulicach żebraków, pokątnych, czarnoskórych handlarzy.
Przed jedną z katedr spotykam grupę męskiego chóru kościelnego, który śpiewa przy gitarowym akompaniamencie pieśni maryjne. Padał deszcz, więc stali pod parasolami i śpiewali nie oczekując żadnych datków. Na innym z placów ojciec gra na gitarze a jego syn na bębenku rytmicznie wystukuje właściwe dźwięki okazując wdzięczność za każdy wrzucony do koszyczka cent czy euro.
Widoczna jest na każdym kroku miłość do dzieci, swoista nadopiekuńczość rodziców wobec nich. Dzieciom wolno prawie wszystko. Spełnia się ich zachcianki a sklepy z odzieżą dla maluchów przypominają nasze stoiska w Smyku" z ubrankami dla lalek Barbie. Sukieneczki muszą mieć falbanki, cekiny, kokardki i być w kiczowatych kolorach. Młodzieży oferuje się jeansy z podartymi kolanami i koniecznie glany.
W niedzielne popołudnie spotykam wyprowadzacza psów. Miał ich chyba siedem i paradował główną aleją w kierunku parku. Psich odchodów jednak nikt nie sprząta, toteż trzeba na nie uważać.
Mimo wszystko warto zobaczyć Neapol, zjeść najlepszą na świecie pizzę neapolitańską i wypić znakomitą kawę. Przy jednej z kafejek można poczytać książki, które ktoś zostawił innym do lektury. Mimo chłodnej jeszcze pory roku mandarynki są już na ulicznych drzewach.
15 marca 2015
Jak robi się biznesik oświatowy kosztem rzeczywistej troski o młodzież
Trafił do mnie list w sprawie niepublicznej placówki oświatowo-wychowawczej w jednym z województw. Jego autor prosi o zainteresowanie się tym, co ma w niej miejsce. Zdaniem nadawcy cierpią w niej przede wszystkich wychowankowie. Poszukuje zatem pomocy, reakcji kogoś spoza tzw. lokalnego układu.
Co jakiś czas media natrafiają na pseudowychowawcze postawy zarządzających tego typu placówkami czy wykonujących w nich role nauczycielskie, terapeutyczne lub resocjalizacyjne. Zapewne są to marginalia, ale czyż wolno nam przymykać oczy nawet na jednostkowe wydarzenia?
Nie będę w tym miejscu podawał żadnych danych, które pozwoliłyby na identyfikację tej placówki, gdyż sprawa została przez jednego z członków Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN skierowana do odpowiednich służb w naszym kraju.
Rzecz dotyczy przekształcenia w miejscowości X zespołu szkół publicznych, którego organem prowadzącym była gmina, via powiat w prywatną placówkę opiekuńczo-wychowawczą. Mamy niż demograficzny, toteż nic dziwnego, że władze postanowiły szybko pozbyć się kłopotu na rzecz firmy prywatnej (edukacyjnej”). Jej właściciel dostrzegł szansę na realizowanie - na bazie publicznego majątku – własnego biznesu oświatowo-wychowawczego.
Samorząd terytorialny był tak hojny i „wdzięczny” za przejęcie tej placówki, że nie tylko przekazał publiczną infrastrukturę firmie za darmo, ale jeszcze dokłada do jej prowadzenia znaczne kwoty z tytułu subwencji oświatowej (co jest zgodne z prawem).
Placówka może poszczycić się nędzą i rozpaczą swoich podopiecznych. Mają w niej bowiem miejsce ciągłe ucieczki podopiecznych, próby samobójcze, seks wychowanków (w końcu po coś jest koedukacja), a jej dyrektor ponoć nawet kupował im papierosy, czemu, jakiś czas temu, poświęciła nawet uwagę lokalna prasa. Nic się nie stało.
W ciągu jednego roku szkolnego dyrektorzy zmieniali się w niej jak rękawiczki, przy czym żaden nie musiał wykazać się kwalifikacjami i odpowiednim wykształceniem. Takie sprawy, jak pobicia, ucieczki są w tej placówce zamiatane pod dywan. Liczy się bowiem tylko subwencja, dzięki której ów biznes można prowadzić, zatrudniając w nim co rusz bliskie dyrekcji osoby.
Wychowankowie są tu poniżani, wyzywani, zastraszani przez niekompetentnych wychowawców. Nie mają prawa do wyjścia na dwór czy rozmowy z rodzicami. Wychowawców do pracy też brakuje, bo kto będzie pracował w trudnych społecznie warunkach za kwoty dalece niższe od tych, jakie uzyskałby w placówce publicznej. Może dlatego pracują tu osoby bez kwalifikacji, w tym emeryci bez wyższego wykształcenia.
W ośrodku nie zapewnia się stałej opieki pielęgniarskiej, nie mówiąc już o medycznej, bo przecież szkoda na to pieniędzy. Jak się młodzieży nie podoba, to trudno. Niech cieszy się, że to dzięki prywatnemu właścicielowi ma zafundowany pobyt, a więc powinna to uszanować. Ponoć były jakieś kontrole, ale jak to w Polsce terenowej, wystarczy, że płatnik ma powiązania z nadzorem np. pedagogicznym czy penitencjarnym, by nikt niczego nie widział, nie słyszał i nie odczuwał.
12 marca 2015
Jakie procedury powinny obowiązywać nauczycieli w szkołach? Przykład "dobrej" praktyki
Procedura jest ujęciem (zestawieniem, zapisem, zadekretowaniem, usankcjonowaniem) pożądanych norm zachowań, czynności, działań, postępowania, których realizacja obowiązuje wszystkich członków wskazanego adresata: jednostki, grupy społecznej czy zbiorowości. Jest to rodzaj umowy społecznej, kontraktu społecznego, jaki pojawia się w strukturach hierarchicznych. Procedura jest formalistycznym, biurokratycznym algorytmem działania, w ramach którego wolno jednostkom funkcjonować w danym środowisku.
Nie bez powodu w tych sferach ludzkiego życia publicznego, które wymagają nadzoru, weryfikacji czyjejś poprawności czy wymuszenia uległości, urzędnicy wprowadzają procedury, by społeczeństwu wydawało się, że wszyscy są wobec nich równi. Procedury mają bowiem za zadanie wyrównywać zachowania wszystkich osób do tego samego wymiaru, zakresu jak np. tempa, rytmu, czasu, ruchu, bezruchu, natężenia, itp. Jakże to upraszcza nadzorcom życie. Nie muszą nikogo do niczego namawiać, zachęcać, motywować, gdyż procedura niejako "czyni" to za nich. Jej treść i wiążąca się z nią nagroda lub kara ma w behawioralny sposób wymuszać pożądane zachowania.
Oto przykład tak oczekiwanej przez biurokrację oświatowej "dobrej praktyki" w szkole, w której obowiązują procedury zachowania się nauczyciela w czasie przerwy międzylekcyjnej:
1. Nauczyciele wracający z zajęć lekcyjnych niezwłocznie udają się do pokoju nauczycielskiego, po uprzednim zamknięciu na klucz sali lekcyjnej i wyprowadzeniu dzieci na szkolny korytarz;
2. Nauczyciele przekraczają próg pokoju nauczycielskiego w kolejności alfabetycznej;
3. Oczekując na wejście do pokoju, nauczyciele mają ręce ułożone wzdłuż tułowia, nie przepychają się między sobą i szanują prawo innych pedagogów do skorzystania z pokoju nauczycielskiego w czasie przerwy;
4. Nauczyciele po ustawieniu się przed pokojem nauczycielskim wstrzymują na pół minuty oddech, by okazać dyrektorowi szkoły swój szacunek pochyleniem głowy pod kątem 15 st.;
5. Nauczyciele wchodzą kolejno do pokoju nauczycielskiego i zajmują swoje miejsce przy stole;
6. Dyrektor szkoły, po zajęciu przez współpracowników miejsc w pokoju nauczycielskim, odczytuje im regułkę: "Nauczyciel za swoje dobre zachowanie jest nagradzany przez dyrekcję. Opłaca się dobrze zachowywać udając się do pokoju nauczycielskiego oraz zachowując w nim ład i porządek".
7. Ważne: Formuła odczytywana jest przez dyrektora w czasie każdej przerwy międzylekcyjnej po zajęciu swoich miejsc przez każdego nauczyciela.
8. Dyrektor niezwłocznie po odczytaniu reguły rozdaje nauczycielom żetony do automatu parzącego herbatę lub kawę;
9. Nauczyciele nie zmieniają swoich miejsc w pokoju nauczycielskim, natomiast obowiązkowo zmieniają obuwie;
10. Jeżeli któryś nauczyciel będzie usiłował ominąć obowiązującą go kolejność wchodzenia do pokoju, nie otrzyma żetonu uprawniającego go do zrobienia sobie w czasie przerwy herbaty lub kawy.
11. W pokoju nauczycielskim nie wolno nauczycielom rozmawiać ze sobą, a szczególnie nie wolno krytykować polityki oświatowej MEN, ministry edukacji czy stylu zarządzania szkołą;
12. Przerwa jest od tego, by każdy nauczyciel mógł w spokoju skupić się na przygotowaniu kolejnej lekcji;
13. Za pozostawienie brudnej filiżanki po herbacie czy kawie nauczyciel będzie miał zakaz korzystania z pokoju nauczycielskiego w dniu następnym, co będzie wiązało się z pełnieniem dodatkowego dyżuru w uczniowskich toaletach lub przy szatni.
Dyrekcja szkoły powołała zespół do spraw nauczycielskiej dyscypliny, ładu i porządku, który przygotuje kolejne procedury. Mają one dotyczyć następujących sfer ich aktywności w szkole:
- wypełniania szkolnej dokumentacji;
- wchodzenia do gabinetu dyrektora szkoły;
- wewnątrzszkolnego systemu oceniania nauczycieli;
- prowadzenia spotkań, posiedzeń z rodzicami uczniów;
- uczestniczenia w posiedzeniu rady pedagogicznej;
- załatwiania na terenie szkoły własnych potrzeb - zgodnie z teorią A. Maslowa.
Gdyby nauczyciele szukali "dobrych praktyk" w zakresie kształtowania charakterów uczniów klas IV-VI szkoły podstawowej, to załączam procedurę z jednej ze szkół w Legnicy:
11 marca 2015
Burzliwa debata oświatowa o drodze do (pseudo-)samorządności
Dom Spotkań z Historią i Warszawskie Centrum Innowacji Edukacyjno-Społecznych i Szkoleń wraz z Wydziałem Pedagogicznym Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie zorganizował w dn. 9 marca br. interesującą, interdyscyplinarną konferencję z okazji XXV rocznicy przywrócenia samorządu terytorialnego w Polsce.
Zostałem do niej włączony jako współodpowiedzialny z ramienia ChAT-ki pierwszego dnia obrad plenarnych, które otwierała dyskusja panelowa czterech ekspertów (z otwartą możliwością reagowania na jej przebieg i treść przybyłych uczniów, nauczycieli i działaczy samorządowych). Prowadzenie aktywizującej uczestników tej debaty powierzono pani Alicji Pacewicz, która jest wiceprezeską Centrum Edukacji Obywatelskiej w Warszawie, także publicystką oświatową "Gazety Wyborczej".
Konferencję objął patronatem Prezydent RP. Gdyby na nią przybył (lub ktokolwiek z Kancelarii), to zapewne doświadczyłby wstrząsu społeczno-politycznego, gdyż rozmowa o ćwierćwieczu polskiej drogi do samorządności była pełna realnych odniesień do tego, co się powiodło, a co stanowi o narastającym w III RP kryzysie, niezadowoleniu społeczeństwa i patologii, szczególnie w sferze polityki oświatowej w związku z fatalnie kierowanym resortem edukacji przez wszystkich ministrów od 1993 r. do chwili obecnej.
Pani A. Pacewicz zaproponowała dwie rundy wypowiedzi - po ok. 4 minut dla każdego mówcy, pierwsza o tym, co w samorządzie działa dobrze i jak to się udało osiągnąć, druga - o błędach, słabościach i wyzwaniach oraz o ich propozycjach, jak się z nimi zmierzyć. Wypowiedzi panelistów były przedzielane interakcją z uczestnikami, by mogli werbalnie (pytania, komentarze) lub niewerbalnie (wznoszone do góry czerwone kartki - oznaczały dezakceptację, zielone - akceptację prezentowanych przez panelistów problemów) wyrazić swój pogląd pytania/komentarze. W międzyczasie trochę elementów interakcji ze słuchaczami (np. minisondy). Na zakończenie - pozostawiono każdemu z panelistów po 1 minucie na podsumowania pod hasłem: "Co z tego wynika, co należy zrobić?".
Niech żałują ci, którzy nie przyszli. Nie ulega bowiem wątpliwości, że nawet ci, którzy przyszli, bo musieli (a takich była większość, jak wyniknęło z sondy na ten temat), opuszczali salę obrad po ich zakończeniu z ogromną satysfakcją. W dyskusji bowiem wzięli udział następujący eksperci:
1. O drodze polskiej opozycji roku 1981 do samorządnej Polski po 1989 r. mówił profesor prawa administracyjnego Jerzy Stępień.
2. O zdradzie polskiej "Solidarności" czasów 1980-1989 w odniesieniu do makropolityki oświatowej dwóch fal postsolidarnościowych elit a zdegenerowanych w formie nowej antyobywatelskiej nomenklatury partyjnej mówiłem na podstawie własnych działań na rzecz uspołecznienia oświaty, badań naukowych w tym zakresie i patologii w MEN;
(fot. J. Stępień i A. Rybus - Tołłoczko)
3. O samorządowych inicjatywach miasta stołecznego Warszawa mówił wicedyrektor Biura Edukacji Mirosław Sielatycki, afirmator ruchów i organizacji pozarządowych na rzecz wzmacniania lokalnej demokracji, skoro nie powiodło się to jemu w czasie, kiedy był dyrektorem CODN, a nawet wiceministrem edukacji.
4.O możliwościach budowania samorządności w regionie mówił Andrzej Rybus - Tołłoczko, pełnomocnik Wojewody Mazowieckiego ds. Współpracy z Organizacjami Samorządowymi.
Idąc przez Stare Miasto do miejsca obrad mijałem na Krakowskim Przedmieściu świetnie przygotowaną (na wielkich panelach) wystawę, która ilustruje polską drogę do samorządu. Znalazły się na nich fotografie, dane historyczne, statystyczne oraz główni aktorzy tego procesu. Bardzo dobrze, że prezentuje się nie tylko mieszkańcom Warszawy, ale i obcokrajowcom proces dochodzenia zniewalanego przez lata polskiego społeczeństwa do III RP. Jest tu mowa o niewątpliwych sukcesach o charakterze infrastrukturalnym, gospodarczym, społecznym w różnych regionach kraju naszych samorządów terytorialnych.
Trudno jednak, by organizatorzy tej wystawy pochwalili się także stanem wypaczania przez polityków formacji rzekomo postsolidarnościowej procesów demokratyzacyjnych i uspołeczniających. Piszę - rzekomo, gdyż duża część - będących u władzy polityków - ma w swoich życiorysach znaczące zasługi dla odzyskania przez Polskę wolności, to jednak zdradzili oni idee, wartości, o które upomniała się klasa robotnicza w latach 1980-1989. Rewolucja pożarła własne dzieci, a stara (postpezetpeerowska i peeselowska) i nowa nomenklatura wzbogaciła się na narodowym majątku i mechanizmach przemian gospodarczych zabezpieczając byt SWOIM, często na kilka pokoleń.
Powróćmy do debaty w Warszawie. Profesor Jerzy Stępień wystawił polskiej samorządności, po 25 latach transformacji ocenę 3+. Uczestnicy dopytywali, jak to jest możliwe, że urzędnicy lub związani z urzędami działacze samorządowi mówią na okrągło, gładkimi słówkami o sukcesach, o tworzonych przez władze miasta czy wojewódzkie instrumentach do włączania obywateli w procesy lokalnych przemian, a jednak jesteśmy z tego niezadowoleni? Co takiego nie udało się w polskich przemianach?
Prof. J. Stępień przyznał, że niestety, ale nie udało się doprowadzić w ciągu tego ćwierćwiecza do wykształcenia niezależnej od partii rządzących czy opozycyjnych kadr urzędniczych administracji państwowej. Prawo dało wójtom, burmistrzom czy prezydentom miast niezależną od ich rad pozycję władczą, toteż ci nadużywają jej do budowania środowiskowych, lokalnych klik, sieci powiązań społecznych, które z troską o dobro publiczne nie zawsze mają wiele wspólnego. Niektórzy już tak się wycwanili, że wprowadzili do jednostek powiatowych i wojewódzkich swoich 'ludzi", by i tam zabezpieczyć własne interesy. Tak więc wzrasta proces upartyjnienia samorządów lokalnych. Po drugie, nie powiodło się w samorządach planowanie przestrzenne. Tu, niestety, zachłanność na zyskiwanie dochodów własnych za wszelką cenę sprawia, że na terenach niedozwolonych zezwala się stawiać domy, a potem dziwimy się, że są one zalewane, podtapiane itd. No i wreszcie, żenująco niski jest poziom udziału obywateli w wyborach.
(fot. Uczestnicy debaty pokazują polskiej władzy czerwoną kartkę)
Warto jednak odnotować pozytywne strony polskiej drogi do demokracji. Profesor J. Stępień podkreślił tu następujące fakty i procesy:
- po raz pierwszy w dziejach Polski prawo o samorządzie jest skonstruowane w sposób spójny, czytelny;
- gminy dysponują odrębnymi od środków centralnych - własnymi budżetami, o których wydatkowaniu (przedmiotowym, celowościowym) mogą rzeczywiście same rozstrzygać;
- władze państwowe, centralne nie mogą sterować samorządami, podejmować bez nich arbitralnych decyzji.
Moje poglądy na temat samorządności w polityce oświatowej, a raczej niszczenia jej fundamentów przez kolejnych ministrów edukacji i kolejnych premierów (wszystkich formacji politycznych od 1993 r.) znają czytelnicy blogu i moich rozpraw. Najnowsza pt. Edukacja (w)polityce. Polityka (w) edukacji" (Kraków 2015) jest dopełnieniem tylko czary goryczy i oburzenia na perfidny sposób manipulowania społeczeństwem, oszukiwania go przez rządzących i pozorowania rzekomego dobrostanu. Polecam lekturę szczególnie książki "Diagnoza uspołecznienia publicznego szkolnictwa III RP w gorsecie centralizmu" (Kraków 2013), w której są twarde wyniki badań empirycznych we wszystkich województwach naszego kraju. Faktów oszukać się nie da.
Wraz z prof. J. Stępniem odebraliśmy salwę braw i podziękowań za wypowiedzi, komentarze, ale także propozycje zmian. Pani A. Pacewicz skomentowała w podsumowaniu obrad, że nie pozostaje nam nic innego, jak chyba wyjść na ulicę. Wyszedłem, ale tylko po to, by udać się na dworzec kolejowy. Niech każdy sam rozstrzyga, w czym chce uczestniczyć - w pozorowaniu, wćwiczaniu innych do kłamstwa, zakłamywaniu rzeczywistości, czy może jej tworzenia zgodnie z wartościami i prawem, które stwarza przecież warunki do właściwej demokratyzacji. Tylko kto jej tak na prawdę chce, skoro wygodniej jest żyć z mentalnością niewolnika?
10 marca 2015
Zmarł profesor socjologii wychowania i pedagogiki społecznej Edward Hajduk
(Rys. Jerzy Fedro - okładka książki Elżbiety Kołodziejskiej pt. "Przy herbacie . Rozmowy z Edwardem Hajdukiem", Wyd. Uniwersytetu Zielonogórskiego 2012).
W dn. 9 marca br. zmarł socjolog wychowania i pedagog społeczny - emerytowany profesor zwyczajny Uniwersytetu Zielonogórskiego Edward Hajduk. Miał 84 lata (ur. 27 listopada 1932 r. we wsi Gnieździska, na Kielecczyźnie). Mimo, iż był na emeryturze, nadal bardzo interesował się problemami społeczno-edukacyjnymi naszego kraju. Niezwykle silnie i twórczo był związany ze swoją Uczelnią. To dzięki Jego inicjatywie b. Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Zielonej Górze przyjęła w 1989 r. imię wybitnego filozofa Tadeusza Kotarbińskiego. Współpracował też z Łużycką Wyższą Szkołą Humanistyczną im. Jana Benedykta Solfy w Żarach.
Edward Hajduk był z wykształcenia filozofem i socjologiem, jednym z ostatnich uczniów znakomitej Warszawskiej Szkoły Naukowej - Władysława Tatarkiewicza, Leszka Kołakowskiego i Tadeusza Kotarbińskiego. Przez szereg lat kierował Instytutem Pedagogiki Społecznej, Zakładem Pedagogiki Kulturalno-Oświatowej oraz był dziekanem Wydziału Pedagogicznego WSP oraz prorektorem WSP w tym pięknym mieście. To za jego kadencji ów Wydział uzyskał uprawnienia do nadawania stopnia doktora nauk humanistycznych w zakresie pedagogiki.
O naukowcu tej drogi życia twórczego i dydaktyczno-organizacyjnego mówimy, że niewątpliwie mógł czuć się akademicko spełnionym. Nie tylko zyskał znakomite wykształcenie w obchodzącym w tym roku swój 200letni jubileusz Uniwersytecie Warszawskim, ale i sam troszczył się o to, by stworzyć własną szkołę badań naukowych. Wypromował ośmiu doktorów nauk humanistycznych i społecznych, wśród których są już dzisiaj samodzielni pracownicy naukowi, po habilitacji.
Rozprawy naukowe prof. E. Hajduka były na pograniczu filozofii społecznej, socjologii edukacji oraz pedagogiki społecznej. Opublikował ponad 140 artykułów oraz 13 monografii naukowych, głównie z socjologii edukacji i z pedagogiki społecznej. Trzy lata temu zielonogórskie środowisko naukowe zorganizowało Profesorowi piękne spotkanie jubileuszowe z okazji Jego 80 Urodzin, którego owocem była wydana publikacja.
Piękny był jej tytuł - "Przy herbacie. Rozmowy z Edwardem Hajdukiem" oraz nadzwyczajna treść, bo unikatowa jak na tego typu publikacje o charakterze jubileuszowym. Zamiast dedykowanych Jubilatowi tekstów Jego współpracowników, uczniów, bliskich i przyjaciół, otrzymaliśmy niezwykle interesujący zbiór rozmów w narracji: MISTRZ-UCZEŃ, a więc mających charakter dialogu z humanistą o wyjątkowym wymiarze. Profesor E. Hajduk był bowiem postacią bardzo skromną, a zarazem głęboko związaną z własnym środowiskiem życia we wszystkich jego wymiarach.
Znajdziemy w tych rozmowach przy herbatce interesujące wspomnienia Profesora z lat jego dzieciństwa, lat szkolnych, "durnych i chmurnych" oraz cząstkę odsłony jego akademickich doświadczeń oraz spojrzenia na otaczający Go świat. W dialogu przewijają się postaci Jego nauczycieli, mistrzów, jak chociażby o "koncertowych" wykładach Władysława Tatarkiewicza, Leszka Kołakowskiego czy Tadeusza Kotarbińskiego, którzy mówili do studentów tak, żeby "nie wypadli z orbity". Sam był zwolennikiem takiego modelu kształcenia akademickiego, który sprowadza się do pomagania komuś przez utrudnianie, przez stawianie mu wysokich wymagań, by oswoić go z barierami, trudnościami i wzmocnić w zdolności do pokonywania przeszkód. "Oczywiście stawiać utrudnienia, ale możliwe do pokonania" (s. 19). Jak wspomina: "Tak jest w przypadku trenera, terapeuty, który usprawnia fizycznie człowieka po jakiejś operacji. Szczepienie organizmu to też stawianie utrudnień, żeby organizm sobie radził z większymi utrudnieniami."(s. 18)
Był też Profesor wytrawnym obserwatorem naszej rzeczywistości społeczno-politycznej. Słusznie przeciwstawiał się sytuacjom, w których nawet wybitni psychologowie, socjologowie, historycy czy pedagodzy nie służyli dociekaniu prawdy, tylko dostarczaniu jej wycinków lub substytutów, by zaspokoić oczekiwania polityków czy sprawujących władzę. Naukowiec nie powinien dostarczać wiedzy, która miałaby wzmacniać ideologię nomenklatury, jej poglądy czy programy polityczne. Prowadził wykłady z metodologii badań społecznych, w trakcie których nie wykładał definicji, struktur, ogniw, ale - jak sam to określił - opowiadał "bajki metodologiczne" lub po prostu "metodologicznie gawędził", (...)bo jak będę mówił, że coś bardzo poważnego opowiadam, to nie będą słuchali." (s. 28).
Jedna z Jego monografii została poświęcona hipotezom w badaniach pedagogicznych. Pedagodzy ogólni i teoretycy wychowania zapewne mieli do czynienia, a jeśli nie, to mieć
powinni z wydaną w ostatnich latach rozprawą o socjalizacji pt. "Układy społeczne - przestrzenie procesu socjalizacji" (Żary 2008) Do podmiotów socjalizacji zaliczał bowiem obramowujące przebieg tego procesu układy: społeczne, promocyjne, alternatywne, wspomagające, opozycyjne, resocjalizacyjne i represyjne.
Prof. Edward Hajduk pozostawił po sobie wiele dzieł, ale i uczniów, którzy kontynuują problematykę badawczą oraz przykładają szczególną wartość do metodologii badań społecznych. Szkoda, że nie będzie Go już z nami, bo niezależnie od wkładu w naukę, w Uczelnią, uniwersytecką społeczność i wykształcenie młodzieży, wielu z pamiętających Jego obecność w środowisku pasji akademickiego życia, zabraknie "Hajdukowych" przekleństw - "pisa kotka" czy "cholindrum", bo przecież nieustannie mamy na co narzekać. Teraz jego uczniowie muszą radzić sobie sami.
Wybór wydanych w III RP książek Profesora Edwarda Hajduka:
- Hipoteza w badaniach pedagogicznych, Zielona Góra 1993;
- Wyznaczniki gotowości do pomocy uczniom, Zielona Góra 1995;
- Wzory przebiegu życia, Zielona Góra 1996;
- Kulturowe wyznaczniki biegu życia, Warszawa 2001.
- O rodzajach pomocy (współaut. B. Hajduk), Kraków 2006;
- Hipoteza w badaniach społecznych, Zielona Góra 2006;
- Człowiek dobry, Kraków 2005;
- Studenckie prace promocyjne w naukach społecznych (2009).
Subskrybuj:
Posty (Atom)