10 listopada 2013







Po książce Dagny Dejny z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu o Amiszach mamy kolejną, jakże znakomitą rozprawę etnopedagogiczną Marii Marcińczuk z Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego, która dotyczy edukacji na odległość dzieci w środowisku afrykańskiej biedy – w wiosce Chikuni na terytorium Zambii. W odróżnieniu od koleżanki z Torunia nie wiedziała, gdzie się znajdzie i w jakich warunkach przyjdzie jej prowadzić badania.

Jak pisze: Wyjeżdżając, nie znałam specyfiki pracy w Chikuni. Wiedziałam, że może to być interesujący badawczo przypadek ze względu na funkcjonowanie radia w buszu i nauczanie drogą radiową. (s. 111) Co jednak znaczy w takiej sytuacji dobre wykształcenie, pasja poznawcza , otwartość umysłowa i zdolność do wyrzeczeń, kiedy chce się odkryć coś, co do tej pory było dla nas wszystkich nawet w najdrobniejszym zakresie niewyobrażalne.

Autorka rozprawy potwierdza, że nie można być naukowcem tylko z racji posiadania dyplomu, gdyż do tej profesji trzeba wkraczać własnym zaangażowaniem, transgresyjnie, dojrzewając do tej roli z czasem, doświadczeniami, przeżyciami, a w przypadku badan międzykulturowych – wyzbywając się stereotypów, uprzedzeń, ucząc się ustawicznie i wchłaniać obcość tak, aby stała się dla nas czymś bliskim.

Jako badacz – Europejka musiała pokonać progi tajemniczości lokalnej, a przecież jakże obcej jej kultury, by odczytywać wpisane w nią znaczenia, wartości i imponderabilia, co (...) z jednej strony zamyka możliwość zrozumienia czy „pełnej empatii” wobec kulturowych znaczeń, z drugiej otwiera przestrzeń zderzenia znaczeń, jaka w sytuacji monokulturowej w ogóle się nie pojawia. (s. 114) Jak słusznie założyła, celem jej badania (...)nie jest „poznanie tego, co jest” , ale raczej stworzenie nowego obrazu, nowej opowieści – jaka powstaje w chwili zderzenia kultur (s. 115).

Rzeczywiście, powstał fascynujący obraz wspólnotowej edukacji szkolnej drogą radiową. Przez jedenaście miesięcy autorka tego zamysłu badawczego stała się pedagogicznym antropologiem, obserwując na co dzień życie rdzennych mieszkańców, w tym przede wszystkim dzieci. Jak to się stało, że gdańska absolwentka pedagogiki wylądowała w Afryce? Kto jej umożliwił wyjazd do Afryki, zainspirował ją do tego badania, rozbudził ciekawość, która okazała się ważniejsza, niż wygodne życie w Gdańsku, bezpieczne prowadzenie mało znaczących dla nauki badań, mających przecież jedynie potwierdzić opanowanie określonych kompetencji naukowych?

Wszystkiemu winien jest LOS, przypadek, któremu jednak Maria Marcińczuk dała szansę, bo udała się pewnego listopadowego dnia na akademickie spotkanie z misjonarzem z Zambii – Tadeuszem Świderskim SJ, do ośrodka jezuitów w Gdyni. Jego opowieść wywołała zaciekawienie i od zasianego ziarna zaczęła kiełkować poznawcza pasja. Tak więc, obecność polskich księży na misjach w różnych zakątkach świata i dzielenie się przez nich swoimi wrażeniami, problemami, pasjonującymi narracjami sprzyja nie tylko pozyskiwaniu wolontariuszy, tych, którzy chcieliby pomagać innym, czynić dobro tam, gdzie nikt by się ich nawet nie spodziewał, jest darem – jak się okazuje – także dla nauki. Jak pisze w ostatnim akapicie swojej książki Maria Marcińczuk:

Wyjeżdżając do Chikuni z bagażem darów, mniej lub bardziej świadomie, chciałam tej społeczności coś od siebie dać, jakoś wspomóc, ubogacić. Wracając do kraju, czułam, że nie znam sposobu, w jaki mogłabym się odwdzięczyć mieszkańcom Chikuni za to, co oni mi dali, czego pozwolili mi u siebie doświadczyć i w swojej społeczności przeżyć.(s. 316)

Nie mogę tylko zgodzić się z ostatnim zdaniem Autorki: Pozostaję ogromnym dłużnikiem wspólnoty Chikuni, moich afrykańskich nauczycieli. Otóż – moim zdaniem - nie jest dłużniczką afrykańskiej wspólnoty, bowiem spłaciła go TAM swoją obecnością i TU naukową narracją - po wielokroć!

Nie zdradzę treści tej książki, bo ufam, że sięgnięcie po nią stanie się dla kogoś spotkaniem z inną kulturą, odmienną metodologią badań jakościowych, a może i zachętą do dania własnemu losowi szansy na sprawdzenie siebie w terenie, wszystko jedno, czy kontynentalnym czy może odległym kulturowo, politycznie, gospodarczo czy najniezwyczajniej w świecie - orientalnym. Miłej lektury.

09 listopada 2013

Korupcja polityczna



















To trafne określenie na to, w jaki sposób rząd PO+PSL kupczy polską edukacją. Nie miałem możliwości wysłuchania bezpośredniej relacji z wczorajszych obrad Sejmu, gdyż jestem od 2 dni służbowo w Rzymie. Zresztą moja obecność w kraju tego dnia i tak na nic by się zdała, gdyż obywatele są "mięsem armatnim" dla polityków walczących o swoje miejsce i godne płace w Parlamencie, a nie o sprawy publiczne, w tym o dobro polskich dzieci.

Premier wraz z Marszałkinią Sejmu nie bez powodu zastosował socjotechniczny manewr, by po debacie na temat obywatelskiego referendum zrobić przerwę. To był czas konieczny na zastosowanie zmasowanej akcji służb wszelkiego rodzaju, by "zakupić" głosy posłanek i posłów spoza własnej koalicji. Mieli bowiem świadomość, że nie wszyscy posłowie podporządkują się dyscyplinie partyjnej. Tak też się stało.

Przerwę przed głosowaniem wykorzystano także na wzmocnienie kampanii propagandowej z udziałem "dziennikarzy", których rolą było atakowanie personalne kreatorów referendum, deprecjonowanie obywatelskiego wniosku m.in. metodą ad personam, a nie analizowania istoty systemowych rozwiązań, jakie wprowadził do polskiej oświaty rząd.

Przeciwko obywatelom wytoczono zmasowaną akcję propagandową z wykorzystaniem kilkudziesięciu milionów złotych ze środków unijnych, czyli budżetowych. Rodzice-obywatele nie mieli żadnego wsparcia finansowego. Im pozostało zbieranie danych i ich zestawienie w formie zbiorczego "raportu" oraz zamieszczenie go na własnej stronie internetowej. Z wielu stron kraju napływały opinie, dane, często też wyrazy oburzenia na stan rzeczywistego nieprzygotowania szkół do przyjęcia sześciolatków, toteż metodą znaną z okresu totalitarnego władze MEN postanowiły zastraszyć krytyków.

To prawda, że "społeczny raport" nie miał naukowego charakteru i że w odróżnieniu od raportu NIK nie zawierał danych o podmiotach ujawniających określone nieprawidłowości. Rodzice jednak, w odróżnieniu od MEN, nie dysponowali kilkunastu milionami złotych na prowadzenie naukowej diagnozy.

Tak więc, jeszcze społeczeństwo dowie się o prawdziwych powodach obniżenia wieku obowiązku szkolnego, które z pedagogiką szkolną, psychologią rozwoju dziecka w wieku wczesnoszkolnym niewiele mają wspólnego. Jeszcze przyjdzie się niektórym wstydzić za udział w procesie oświatowej degradacji, która zaczęła się od niszczenia najlepszych tradycji i rozwiązań polskiej edukacji przedszkolnej.

Już przed wakacjami pisałem felieton do jednego z czasopism oświatowych wskazując w nim, że do referendum nie dojdzie, bo nie dopuści do tego Premier rządu. Mało kto mi wówczas wierzył. Tymczasem we wniosku o referendum nie chodziło o treść pytań, bo te można w debacie publicznej dookreślić, ale o jakość warunków infrastrukturalnych i kadrowych, metodycznych i programowych w polskiej edukacji. Chodziło tu także o to, czy Polacy mają prawo domagać się w formie referendum poważnej debaty na temat losów ich dzieci czy dzieci osób im bliskich.

Po raz pierwszy udało się obywatelom przekonać prawie milion rodaków do tego, by Sejm III RP zaczął liczyć się z ich prawem, ich troską o edukację publiczną. Jak zareagowała władza? Wybrańcy narodu zaczęli atakować i dyskredytować setki tysięcy Polaków tak, jakby mieli oni reprezentować ciemnogród, "zepsutą konserwę".

Publikowanie mapy Europy z kolorystycznym wyróżnieniem Polski jako jednego z już nielicznych państw, w którym dzieci rozpoczynają edukację szkolną od 7 roku życia miało wywołać wrażenie na ciemnym ludzie, że jesteśmy w ogonie tego Kontynentu, jacyś zacofańcy, dewianci. Przecież już prawie wszędzie w Europie dzieci zaczynają edukację wcześniej niż w Polsce. Tylko nie dodano i nie zaznaczono na tej mapce, jak wielkie sukcesy w kształceniu dzieci i młodzieży ma Finlandia, gdzie szkolna edukacja zaczyna się w ... 7 roku życia. To oni też nie nadążają za oświeconymi w Europie, czy może Europa za nimi? Takie porównania są celowo redukcyjne, powierzchowne, by na uproszczeniach budować społeczne poparcie dla określonej sprawy.

To obywatele otworzyli przysłowiową "puszkę Pandory", w której siedział strach, niekompetencja, arogancja władzy, ekonomiczne uzależnienie modernizacji systemu edukacji od zmian, które niewiele mają z nią wspólnego, natomiast dobrze służą władzy i jej poplecznikom do zassania unijnych środków na realizację własnych interesów. Przecież większość wykształconych osób wie, że polskie dzieci były przed 2009 r. właściwie przygotowywane do dojrzałości szkolnej w toku przedszkolnej edukacji.

Każdy rodzic, którego dziecko osiągnęło wyższy poziom gotowości i dojrzałości szkolnej mógł je skierować wcześniej do szkoły - w wieku nawet 5 lat. Nikomu to nie przeszkadzało, dopóki ktoś nie zorientował się, że na tak banalnej zmianie można nieźle zarobić. Wystarczy ogłosić, że wszystkie dzieci będą musiały uczęszczać do szkoły już w wieku lat, żeby ... kasa strumieniami popłynęła do "reformatorów". Jak dzieci uczyły się czytania i pisania w przedszkolnej zerówce, to wystarczyło zabronić nauczycielom działań pedagogicznych w tym zakresie, by wykazać, że kiedy uczęszczają do szkoły wreszcie mogą się nauczyć czegoś sensownego, bo w przedszkolach to tylko się bawią i bumelują. Ile można?

Doskonale wiemy, że obniżenie wieku uczęszczania do szkoły ma skutkować wcześniejszym "wyrzuceniem" absolwentów obowiązkowej edukacji na rynek pracy. Ministra Katarzyna Hall mówiła o tym, że ta zmiana wiąże się min. z reformą emerytalną! Ktoś musi pracować na ZUS obecnych posłów, by wypłacano im wysokie emerytury. Dzieci i ryby głosu nie mają. Ich rodzice też. Tymczasem ministerstwa wypłaciły swoim pracownikom za ostatnie 9 miesięcy 47 milionów zł z tytułu premii. W MEN niewątpliwie na nie zasłużyli.


(fot. Scuola Elementare" w Rzymie tuż przed lekcjami. Dzieci w oczekiwaniu na rozpoczęcie zajęć "grają w gumę". Widać rodziców odprowadzających maluchy do szkoły)


Mieszkam w centrum Rzymu. Z okien mojego pokoju widzę "Scuola elementare", czyli szkołę podstawową. We Włoszech obowiązek szkolny jest od 6 roku życia, ale do tej szkoły rodzice przyprowadzają już dzieci w wieku 3 lat! Czy to znaczy, że obowiązek szkolny zaczyna się tu tak wcześnie? NIE.

To, że dzieci uczęszczają do szkoły oznacza tylko tyle, że trzy-cztero-czy pięciolatki uczęszczają do budynku szkolnego, w którym mają genialnie zorganizowaną opiekę, edukację przedszkolną i szkolną. Te, które są bardziej dojrzałe, szybciej trafiają do systematycznej edukacji szkolnej. Tu nawet klasy mogą być heterogeniczne wiekowo, a więc mieszane ze względu na wiek dzieci. Nie o wiek bowiem tu chodzi, tylko o dojrzałość dziecka do systematycznego i zorganizowanego uczenia się, o dojrzałość umysłową, emocjonalną, społeczną i fizyczną, a często też i duchową. Tymczasem w Polsce sześcioletnie dzieci nie miały uczęszczać do budynków szkolnych, ale do klas szkolnych, w których obowiązuje taki sam model kształcenia, jak dzieci siedmioletnich. Różnica jest zasadnicza.




08 listopada 2013

Briefing ministry edukacji Krystyny Szumilas




















Czytam na stronie Ministerstwa Edukacji Narodowej komunikat następującej treści:

Minister Krystyna Szumilas uczestniczy w briefingu z udziałem dyrektorów mazowieckich szkół i rodziców uczniów na temat sytuacji w szkołach, opisanych w opracowaniu Fundacji Rzecznik Praw Rodziców Szkolna rzeczywistość 2013/14.


Zastanawiam się, jakiej kulturze służy polskie ministerstwo edukacji, bo z narodową ma ona coraz mniejszy związek. Dlaczego najwyższe władze oświatowe nie szanują ustawy o języku polskim? Dlaczego nie informuje się o tym, że pani minister pojechała na przesłuchanie dyrektorów szkół wraz z ich wizytatorami, a może i kuratorem oświaty, by wyspowiadali się na temat skandalicznych błędów, zaniedbań, niedoskonałości, jakie ośmielili się wymienić w swoim „Raporcie” państwo Elbanowscy? Dlaczego nie napisać wprost – przesłuchanie, albo w łagodnej propagandowo wersji – narada, posiedzenie, spotkanie, tylko koniecznie trzeba epatować obcą terminologią?

Briefing jest pojęciem obcym w polskiej kulturze, a pani minister edukacji Krystyna Szumilas nie widzi powodu do troski o język polski i poszanowanie rodzimych tradycji w tym zakresie? Jak ogłosi na stronie internetowej MEN, że uczestniczy w briefingu, to społeczeństwo przejmie się nadymaną terminologicznie powagą jej zaangażowania? Nie wie tego urzędnik ministerstwa, że termin briefing dotyczy konferencji prasowych? To pani minister pojechała na konferencję prasową, z dyrektorami szkół? A może wyda rozporządzeniem obowiązek zmiany tytułów lektur szkolnych na np. „Briefing posłów greckich”?

Przypominam pani minister Krystynie Szumilas, że jest polska ustawa sejmowa o języku polskim z dn. 7 października 1999 r., w której preambule zapisano:

Parlament Rzeczypospolitej Polskiej:

– zważywszy, że język polski stanowi podstawowy element narodowej tożsamości i jest dobrem narodowej kultury,

– zważywszy na doświadczenie historii, kiedy walka zaborców i okupantów z językiem polskim była narzędziem wynaradawiania,

– uznając konieczność ochrony tożsamości narodowej w procesie globalizacji,

– uznając, że polska kultura stanowi wkład w budowę wspólnej, różnorodnej kulturowo Europy, a zachowanie tej kultury i jej rozwój jest możliwy tylko poprzez ochronę języka polskiego,

– uznając tę ochronę za obowiązek wszystkich organów i instytucji publicznych

Rzeczypospolitej Polskiej i powinność jej obywateli uchwala niniejszą ustawę.



07 listopada 2013

Kalający (?) własne gniazdo




















Istnieje maksyma: "Zły to ptak, co własne gniazdo kala" (w jęz. łacińskim: Turpis avis, proprium quae foedat stercore nidumi). Ten kto to robi zasługuje na miano zdrajcy. Jak to zatem jest, skoro Polacy mają długą tradycję narzekania na władzę. Narzekamy na nie niemalże wszędzie i zawsze, tylko wśród "swoich", prywatnie, na uboczu, po cichutku puszczając w obieg plotki, insynuacje lub odsłaniając "prawdę czasu i ekranu". Ten, kto tak czyni publicznie, jawnie występuje przeciwko władzy, napotyka na solidarność plemienną tych, którzy władzę też chętnie by skrytykowali, ale się tego boją. Podobnie jak w afrykańskim buszu: Nieważne czy krytyka jest zasadna czy nie. Ważne, że oskarżony jest swój-nasz, a więc należy bronić jego imienia za wszelką cenę. Kwestie merytoryczne schodzą na dalszy plan. Liczy się pochodzenie.

Socjolog i kulturoznawca z Uniwersytetu Łódzkiego - Karol Franczak w swojej rozprawie pt. „Kalający własne gniazdo. Artyści i obrachunek z przeszłością” (Kraków 2013) podejmuje temat, który chyba w większości środowisk stanowi nadal tabu. Lektura tej ciekawej rozprawy z socjologii historycznej wywołuje wiele pytań:

- Kto chce być tak właśnie postrzegany, jako ten, co kala własne gniazdo, skoro jest oczywiste, że czeka go ekskluzja społeczna?

- Co musi zaistnieć, że ktoś przełamał w sobie lek i postanowił sprzeciwić się ogółowi, w tym dużej jego milczącej części, która wprawdzie z nim się solidaryzuje, ale nie chce tego ujawniać. Bezpieczniej jest żyć i być w cieniu, wtopionym w tłum konformistów?

- Czy musi pojawić się wśród insiderów jakiś outsider, nonkonformista, który z określonego powodu podejmuje i przejawia bunt przeciwko czemuś i/lub komuś, łamie utrwalony porządek, ciszę i bezpieczeństwo i nakaz grupowej lub przywódczej lojalności?

Prawdopodobnie musi pojawić się problematyczność zdarzeń, osób, procesów, która wymaga oporu, podjęcia walki, wyrażenia wobec nich sprzeciwu. Tego typu postawa pojawia się -zdaniem autora w/w książki - wśród osób sfery publicznej, które (...) przedstawiają niejednokrotnie konkurencyjny wobec dominującego (tzn. wspieranego przez państwo) system wiedzy. Oficjalne narracje, traktowane jako dyskurs dominujący i wiedza prawomocna, zostają przeciwstawione kontrdyskursowi niepokornych (s. 11)

Współcześnie jednak tego typu postawa czy sytuacja „kalania gniazda” ma stygmatyzujące znaczenie dla jej nosiciela, bowiem ci, którzy stanowią większość starają się go pomniejszyć, zmarginalizować, a nawet naznaczyć piętnem zdrajcy, kwestionującego określony stan rzeczy, denuncjującego jego nieprawidłowości czy też oskarżającego osoby o niewłaściwe działania czy postawy.

Łódzki socjolog, wprawdzie w odniesieniu do środowiska artystycznego, docieka istoty owej roli społecznej przez pryzmat założeń interpretatywnej socjologii stawiają ważne pytania: Czy owa praktyka „kalania gniazda” przyczynia się do poprawy jakości demokracji i stanu sfery publicznej? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa, gdyż wszystko zależy od tego, jak prowadzona jest przez takie osoby, określane też mianem skandalistów, artykulacja ich postaw sprzeciwu? Czy ma ona charakter destruktywny czy produktywny, a więc czy – jak funkcjonuje to w teorii oporu – wiąże się z artykulacją postaw oporu negatywnego czy transformatywnego?

Kalający gniazdo dokonuje jakiegoś obrachunku, rozliczenia kierując się etyką i sumieniem. Zjawisku temu towarzyszy świadomość nie tylko sprawców zła czy osób popełniających jakieś błędy, niegodne czyny, które są przedmiotem jego oceny, krytyki, ale także „milczącego audytorium”, biernych świadków zła, obserwatorów. Oni też stają się współsprawcami niegodnych zdarzeń. Tego typu postaci uruchamiają proces obrachunkowy wobec osób, które przekroczyły jakieś normy, reguły nie spotykając się z krytyką społeczną czy sankcjami prawnymi.

Może zatem rację mają ci, którzy powiadają, że nie jest zły ten ptak, co własne gniazdo kala, ale ten, co stoi na straży patologii, ale mimo to kalać gniazda innym nie pozwala. Mają z tym problem politycy, mają nauczyciele, naukowcy, lekarze, prawnicy, itd., itd. Tymczasem w Newsweeku znajdziemy ciekawy passus w wywiadzie, jakiego udzielił temu tygodnikowi Daniel Olbrychski, w którym mówi o konieczności wbijania kija w mrowisko dla zaistnienia głębokiej społecznej świadomości spraw trudnych i bolesnych zarazem dla danego środowiska. Tak czynią Amerykanie:

Kiedy w ich historii dzieje się coś złego, robią na ten temat film.

Newsweek: - To oczyszcza?

Daniel Olbrychski: - Również. Trzeba umieć się uderzyć w piersi. Wierzę, że kiedyś Rosjanie zrobią film o Katyniu i o innych zbrodniach.
Newsweek: Nie sądzę, że tego doczekamy.

Daniel Olbrychski: - Bo co? Bo nie wolno kalać własnego gniazda? Otóż wolno. A nawet trzeba.

06 listopada 2013

Pedagog podaje się do dymisji

Prorektor Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy dr hab. Roman Leppert prof. UKW podał się do dymisji. Napisał do członków Senatu UKW , że nie widzi już dalszej możliwości współpracy z JM Rektorem prof. dr. hab. Januszem Ostoją-Zagórskim. W lokalnej prasie tego regionu aż huczy. "Express Bydgoski" donosi:

Ostry konflikt we władzach Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego Prof. Roman Leppert zrezygnował ze stanowiska prorektora ds. dydaktycznych i jakości kształcenia UKW (...). Podczas ostatniego posiedzenia Senatu uczelni poinformował o swojej rezygnacji. Do senatorów trafiło także obszerne pismo profesora, w którym uzasadnia swoje odejście. Piętnuje w nim sposób kierowania uczelnią przez obecnego rektora.

Portal Moje Miasto Bydgoszcz informuje:

Za najistotniejszy powód takiej decyzji (Prorektor - dop. BŚ) podaje całkowitą rozbieżność pomiędzy sposobem kierowania uniwersytetem przez niego i rektora prof. Janusza Ostoję-Zagórskiego. Panowie inaczej wyobrażają sobie funkcjonowanie organów jednoosobowych i kolegialnych - wynika z pisma prorektora do senatu.

“Nie jest możliwe, abym był dalej prorektorem nie akceptując jednocześnie decyzji podejmowanych przez Magnificencję” - pisze profesor.

Lista grzechów rektora

Prof. Leppert wymienia przesłanki decyzji, którą podjął jeszcze w końcu października. Wymienia kilka z nich:

- przedłużenie zatrudnienia kanclerza na czas nieokreślony bez zasięgnięcia opinii senatu,

- preferowanie przedstawicieli innych uczelni jako kandydatów UKW do Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego;

- zapraszanie do wygłoszenia wykładów podczas inauguracji roku akademickiego profesorów innych uczelni;

- przeniesienie Sekretariatu Instytutu Mechaniki i Informatyki Stosowanej w budynku Copernicanum;

- niszczenie pozostałości po poprzednikach (Rektorach: Marcinkowskim i Kubiku);

- niewykorzystanie okazji, jaką było uruchomienie Biblioteki do zorganizowania w niej inauguracji roku akademickiego;

- wydawanie wadliwych aktów prawnych (zarządzeń, pism okólnych);

- podejmowanie decyzji kadrowych wbrew wnioskom Dziekanów i Rad Wydziałów.




Internauci komentują doniesienia prasowe, w których słusznie wskazują na dzielność, odwagę cywilną profesora UKW Romana Lepperta w podjęciu decyzji, która jest przecież wynikiem troski o uczelnię. Być może wygodniej byłoby milczeć, udawać, że wszystko jest w porządku, zakładać togę na różne uroczystości i namaszczać własne ego. Wyrosło w szkolnictwie wyższym młode pokolenie samodzielnych pracowników naukowych, które nie jest skażone "układem zamkniętym" i potrafi upomnieć się o wartości dobra wspólnego, akademickiego. W kraju następuje przełom pokoleniowy, który nie musi kryć się za maskami, anonimowymi wpisami, ale potrafi jasno sformułować swoje zarzuty płacą za to cenę rezygnacji z funkcji kierowniczej. To elektorzy, którzy go wybrali, muszą zdecydować, czy przyjmują jego rezygnację.

Ktoś komentując to wydarzenie pisze: "Pytanie co komu da takie robienie we własne gniazdo. Każdy ma prawo odejść gdy sobie nie radzi z sytuacją ale po co robić aferę?" Jak widać, nie rozumie, że to nie prof. UKW R. Leppert zrobił aferę, tylko wyciekła ona do dziennikarzy, a zatem komuś zależało na tym, by stała się ona sprawą publiczną. O znaczeniu "kalania własnego gniazda" wypowiem się w kolejnym wpisie, bo zdaje się, że niektórzy mają problem z dociekaniem istoty procesu, który się z tym wiąże.

Profesor UKW Roman Leppert jest pedagogiem związanym z tym Uniwersytetem od początku swojej pracy akademickiej (wcześniej była to Wyższa Szkoła Pedagogiczna, a potem Akademia Bydgoska). Jako samodzielny pracownik naukowy pracuje w Katedrze Pedagogiki Ogólnej i Porównawczej.

Jest autorem takich publikacji jak:

Potoczne teorie wychowania studentów pedagogiki, Bydgoszcz 1996

Pedagogika – poszukiwanie pewności. Studenckie wyobrażenia o pedagogice jako dyscyplinie naukowej i kierunku studiów, Kraków 1997

Pedagogiczne peregrynacje. Studia i szkice o pedagogice ogólnej i kształceniu pedagogów, Bydgoszcz 2002

Młodzież – świat przeżywany i tożsamość. Studia empiryczne nad bydgoskimi licealistami, Kraków 2002

Związki miłosne w sieci, Kraków 2013 (współautor: K. Kacprzak).


Pod jego współredakcją ukazały się następujące prace zbiorowe:

Przełamywanie stereotypów (pedagogicznych i edukacyjnych), Bydgoszcz 1996 (wspólnie z T. Hejnicką-Bezwińską)

Wprowadzenie do pedagogiki. Wybór tekstów, Kraków 1996, 1998, 2001 (wspólnie z T. Jaworską)

Listy z podróży. Profesorowi Edmundowi Trempale w darze na siedemdziesiąte urodziny, Bydgoszcz 1997 (wspólnie z M. Deptułą)

Edukacja w świecie współczesnym. Wybór tekstów z pedagogiki porównawczej wraz z przewodnikiem bibliograficznym i przewodnikiem internetowym, Kraków 2000
Młodzież wobec (nie)gościnnej przyszłości, Wrocław 2005 (wspólnie z Z. Melosikiem i B. Wojtasik)

Ewolucja „ogólności” w dyskursach pedagogicznych, Bydgoszcz 2005 (wspólnie z T. Hejnicką-Bezwińską)


05 listopada 2013

Najlepsza pedagogiczna książka na jesień 2013



















Miło mi poinformować, że podczas tegorocznych targów książki w Krakowie, 24 października 2013 w plebiscycie wortalu granice.pl na "Najlepszą Książkę na Jesień" w kategorii "Perły z lamusa" wygrała rozprawa naukowa dr hab. Agnieszki Gromkowskiej-Melosik, prof. UAM w Poznaniu zatytułowana: "Kobieta epoki wiktoriańskiej". Jak napisał o tej rozprawie prof. dr hab. Krzysztof Jakubiak z Uniwersytetu Gdańskiego:

Autorka jako pierwsza z polskich badaczek dziejów nowożytnych, bazując na źródłach anglo­ję­zycznych, odważyła się zmierzyć z trudną i dotąd w nikłym stopniu rozpoznaną w polskiej historiografii pro­blematyką. […] Mogę z satysfakcją stwierdzić, że […] uczyniła to znakomicie. Opiniowana praca stanowi, zgodnie z zasadami badań historycznych, zarówno opis, jak i wyjaśnienie, a przede wszystkim sa­modzielną, oryginalną interpretację problemu tożsamości i cielesności kobiet w wiktoriańskiej Anglii, ale – jak z badań wynika – nie tylko. Jako podstawę źródłową prezentowanych ustaleń Autorka wykorzystała anglojęzyczne teksty pisane: literaturę piękną, filozoficzną, moralizatorską, poradniki lekarskie, higieniczne, dobrego wychowania, pu­blicystykę, a także ikonografię. Są to źródła nie tylko o bogatej zawartości merytorycznej, ale też róż­norodne. […] Autorka swobodnie się nimi posługuje, wychodząc poza opisy na rzecz wyjaśnień i interpretacji. To także świadczy o umiejętnościach stricte naukowych badaczki. […] praca jest wręcz znakomicie osadzona w anglojęzycznej literaturze przedmiotu, co w polskiej historiografii, zajętej przede wszystkim rodzimymi dziejami, nie jest zjawiskiem częstym. Między innymi dlatego książka Agnieszki Gromkowskiej-Melosik będzie w naszej historiografii dziełem wyjątkowym i inspirującym."

Gratuluję Autorce, której książka już zgromadziła wiele pozytywnych recenzji.

04 listopada 2013

Ministra edukacji wymienia dywany?


Lubię zaglądać od czasu do czasu na Forum Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty, bo można się dowiedzieć o wielu ciekawych wydarzeniach, jakie mają miejsce nie tylko w naszych placówkach edukacyjnych, ale i w MEN.

W końcu to ta organizacja stała się trampoliną dla przyszłych wiceministrów, a kto wie, może i ministrów edukacji. OSKKO skutecznie krytykowało prace resortu edukacji, więc władze wpadły na pomysł, by nieco "wytłumić" te skłonności i zgodnie z jedną z zasad socjotechniki (czyli wprost - manipulacji politycznej) MEN zaoferowało pracę na resortowym stanowisku ówczesnej jego członkini-założycielce i do maja 2010 roku pełniącej w nim funkcję prezeski. Nie zajmuję się jednak biografią pani Podsekretarz stanu.

Otóż koleżanki i koledzy z OSKKO poinformowali, że MEN ma wymienić siedem dywanów na nowe. Niestety, nie mogłem nigdzie znaleźć oficjalnej informacji na ten temat, co może oznaczać próbę sprzedania kobierców po znajomości członkom OSKKO. Szkoda, bo chętnie wziąłbym udział w akcji i być może udałoby mi się zakupić dywan, po którym kroczyło 16 ministrów edukacji narodowej III RP. W razie jakiejś frustracji mógłbym wytrzepać resztki śladów po niektórych.

Jeśli MEN opublikuje dane o aukcji, to chyba nie będę miał szans na zakup, bo widzę, że forumowicze już między sobą ustalają zasady podbijania ceny. Trochę ich rozumiem, bo i motywacje mają tu równie ważne, jak moja. Ciekawe, czy MEN-owskie dywany są zwinięte w rolkę, czy może są przechowywane przed aukcją w suchym i chłodnym miejscu? Jak twierdzą znawcy, należy unikać piwnic i strychów, gdyż miejsca te przyciągają insekty, a dywanu władzy z insektami nie chciałbym kupić. Najchętniej kupiłbym dywanik z autografem naszej ministry edukacji narodowej, bo nie wiadomo, co będzie po najbliższym posiedzeniu Sejmu, które ma podjąć decyzję w sprawie oświatowego referendum.

Moi konkurenci aukcyjni napisali:

- Poprosimy o wystawienie na aukcji - wszak na nich powstawała niejedna słuszna oświatowa decyzja - na jeden z nich obstawiam 200 - to ten na którym powstała reforma szkolnictwa zawodowego;


- Jeśli to są latające dywany, to biorę, bo w gabinecie mam już wykładzinę, ale przydałoby mi się coś na sufit...

- jak latające to ja baaardzo chcę co jakiś czas poleciałabym do góry i obejrzała sobie to całe nasze oświatowe szaleństwo z góry, by dystansu nabrać... tylko czy mnie by się chciało potem wracać...? :)

- Ja PRAGNĘ, ten na którym wymyślono "Wyprawkę szkolną 2013" dla uczniów upośledzonych umysłowo w stopniu umiarkowanym i znacznym. Jeżeli "cały" do wzięcia, to daję 770,00 zł, a jeżeli BUBEL prawny, to daje 225,00 zł. Ku pamięci!


Obecny prezes OSKKO - Marek Pleśniar:

- właśnie szukałem sobie kilimu na ścianę przy biurku:-)


To chyba jednak nie mam szans. A szkoda, bo taki MEN-owski dywan to nie tylko dzieło sztuki, ale i wydeptujących je nóg władzy, podwładnych, petentów i impertynentów. Ciekawe, co było zamiatane pod te dywany?