21 stycznia 2013

Jak to familie walczą o ratunkowe przejęcie szkoły publicznej


Problem przejmowania szkół przez podmioty prywatne czy społeczne (stowarzyszenia, fundacje, organizacje itp.) rodzi emocje i stawia znaki zapytania, o co w tym wszystkim chodzi? Czy jest to droga do prywatyzowania majątku szkolnictwa publicznego? Jeśli tak, to gminom czynić tego nie wolno, gdyż nie zezwala im na to prawo. Krążące zatem tu i ówdzie opinie, plotki, że jakaś organizacja chce przejąć małą szkołę, by się na tym wzbogacić, wynikają z fałszywej przesłanki. Może co najwyżej dołożyć i stracić, ale na pewno na tym nie zyska.

Skąd zatem taka burza w szklance łódzkiej wody? Skąd nagle atak na władze miasta, które zmuszone do łączenia, wygaszania i/czy likwidowania małych szkół, stawiają swoim mieszkańcom pytanie - a z czego mamy to utrzymać? Kto da na to pieniądze, bo przecież wiadomo, że szkoła - nie spełniająca odpowiedniego progu minimalnej liczby uczniów - nie otrzyma pełnej dotacji z budżetu na prowadzenie w niej edukacji? Z czego mają utrzymać taką szkołę samorządy? Z własnej kieszeni, z diety radnych lewicy, prawicy czy PO, czy może zaciągnąć na to kredyt? Kogo to obchodzi? Chcieli rządzić, to niech się martwią, a opozycja jest od tego, by wytykać władzy na każdym kroku jej ... no właśnie, co? - potrzebę utrzymania dyscypliny budżetowej, przestrzeganie prawa, poszanowanie tradycji?

Opozycja żyje z intryg, knowań, podejrzeń, oskarżeń, insynuacji, ale także mówienia znanej sobie prawdy, dzielenia się informacją zwrotną o tym, co jest jej wiadome, jak postrzega zagrożenia, straty czy porażki. Gorzej, kiedy to wszystko przekracza granice norm społeczno-moralnych, kiedy usiłuje się w sposób sztuczny konstruować i narzucać innym własną, nastawioną na niszczenie i destrukcję wizję własnych postaw czy działań.

Mamy w Łodzi sytuację nie jednej tzw. małej szkoły, która - zdaniem władz samorządowych - musi wyjść spod finansowania gminy i zostać przejętą przez zainteresowany tym podmiot zewnętrzny, albo będzie zamknięta. Rodzice uczniów, mimo wiedzy na ten temat od dwóch lat, ciągle liczyli na to, że "jakoś to będzie", że tu i tam się pokrzyczy, pochodzi z transparentami na sesje Rady Miasta, postraszy władze opozycyjną lewicą czy prawicą, napuści dziennikarzy i nadal będzie można na koszt mieszkańców utrzymywać przy życiu szkołę z pieniędzy publicznych. Kiedy jednak zorientowali się, że determinacja władz miasta jest duża, a została wyrażona opublikowaniem oferty przejęcia tej szkoły przez podmiot zewnętrzny, postanowili ruszyć do ataku... na zainteresowaną zainwestowaniem w tę placówkę jedną z Fundacji - "Familijny Poznań" jako tę, która zagraża oświatowemu bytowi. Postanowili zatem, dopiero w tym momencie, założyć własne stowarzyszenie, by szkołę przejąć we własne ręce, tzn. ręce stowarzyszenia, którego członkami zapewne będą rodzice uczniów uczęszczających do tej szkoły. Oby wytrwali w swojej misji, kiedy ich dzieci przejdą do gimnazjum, a trzeba będzie rozstrzygać o losach już obcych sobie dzieci.

Bardzo dobrze. Gorąco to popieram. Rodzice drodzy, bierzcie tę szkołę w swój zarząd i zróbcie z tej placówki fantastyczną oazę edukacji, wyspę dziecięcej szczęśliwości i rodzicielskiej satysfakcji. Niech wreszcie powstanie w Łodzi taka szkoła przejęta przez rodziców dzieci, którzy będą mieli na to własny kapitał finansowy (nie ma dwóch zdań, będą musieli do tego dołożyć, i to dużo), kapitał ludzki (koniecznie trzeba zatrudnić czy utrzymać na dotychczasowych etatach nauczycieli, oby wybitnych, jak najlepszych i bez osłony Kartą Nauczyciela) no i kapitał infrastrukturalny (pamiętajcie o remontach, dogrzewaniu, oczyszczaniu i wywozie śmieci itp.).

Doprawdy, nie trzeba szukać wroga czy wilka w otoczeniu, oskarżając go o atak, chęć zaboru, skoro chce się samemu ratować placówkę. No to ratujcie! Jestem ZA. Ani mnie to parzy, ani nęci, a piszę to jako członek rady poznańskiej Fundacji. Nikt wprawdzie mnie nie pytał, co o tym sądzę, ani też nie prosił o jakąkolwiek w tej sprawie reakcję. Podoba mi się wieloletnie doświadczenie w prowadzeniu przez tę fundację przedszkoli. Są też takie w Łodzi i województwie. Nie słyszałem, by były jakiekolwiek skargi czy problemy, może poza drobną zawiścią konkurencji, ale to jest czymś naturalnym.

Nie jestem ani pracownikiem, ani jakkolwiek gratyfikowaną osobą w radzie "Familijnego Poznania". Gdyby mnie zapytano, co sądzę o tym konflikcie, to odradzałbym jakiekolwiek zaangażowanie w ratowanie jakiejkolwiek łódzkiej szkoły, która musi być zamknięta z powodu zbyt małej liczy uczniów. W systemie pomocowym obowiązuje fundamentalna zasada - pomagaj tym, którzy tego pragną, a jak cię nie chcą, to nie ubolewaj z tego powodu, bo inaczej będzie to świadczyło o tym, że masz inne zamiary.

Przejmowanie tzw. „małych szkół” przez stowarzyszenia społeczne, organizacje pozarządowe jest jednym z możliwych rozwiązań tego problemu, o ile te w sposób odpowiedzialny traktują jego rozwiązanie, a więc nie wietrzą w tym szansy na ukrytą formę prywatyzacji mienia publicznego na cele pozaoświatowe. Tu samorządy mogą przecież wprowadzić prawne zabezpieczenia, by nie pozbywając się w ten sposób materii, zachować szkoły jako coś więcej niż tylko budynki do utrzymania. Istnieje też uzasadniona obawa, czy w wyniku silnych emocji rodziców i ich dzieci na rzecz obrony „własnej” szkoły powołane do jej prowadzenia stowarzyszenie utrzyma się na powierzchni dłużej, niż pobyt dzieci w tej placówce najbardziej aktywnych jego członków?

Czy rodzice stający w obronie szkoły, by ta nie została przejęta przez jakąś organizację pozarządową mają świadomość tego, że każde takie przejęcie, niezależnie od tego, kto tego dokonuje, wiąże się z koniecznością prowadzenia działań organizacyjnych związanych z bieżącym funkcjonowaniem placówki, wypracowywaniem w niej procedur postępowania, identyfikowania jej potrzeb i ich zaspokajania, rozwiązywania konfliktów wewnątrzszkolnych i finansowania kadr nauczycielskich oraz administracyjno-technicznych? Samorządy mogą przecież organizować i finansować szkolenia dla rodziców zainteresowanych tworzeniem stowarzyszeń, które przejmowałyby szkoły publiczne jako ich nowy organ prowadzący.

Jest to lepsza droga niż wchodzenie w konflikt z mieszkańcami na zasadzie, że władza ma zawsze rację, kiedy nie ma pieniędzy. Czyż to nie samorządy powinny być zainteresowane wspieraniem ruchów samoorganizacji obywatelskiej, które są naturalnym ogniwem demokracji partycypacyjnej? Dlaczego nie powołuje się miejskich rad oświatowych, by oddolnie rozpoznawać potrzeby i zagrożenia, tworzyć przestrzeń do szerokiego uczestniczenia obywateli w procesach przygotowywania, podejmowania i kontroli decyzji politycznych w środowisku lokalnym, które w możliwie optymalnym zakresie uwzględniałyby realizację praw i interesów obywateli?

Można także zastanawiać się nad tym, czy istniejących szkół publicznych nie przekształcać w centra – sieci autoedukacji dla lokalnej społeczności z możliwością finansowania organizowanych w nich w czasie pozalekcyjnym, zajęć oświatowych dla różnych wiekowo grup mieszkańców. Może warto byłoby zbliżyć się do ludu i część wolnych pomieszczeń szkolnych przeznaczyć na cele publicznej dostępności dla mieszkańców administracji samorządowej. Chyba lepiej jest ratować szkoły, nawet w ich części, niż remontować kolejne budynki dla potrzeb samej administracji. W miastach działa szereg organizacji, fundacji, stowarzyszeń, które nie posiadają swoich lokali, siedzib, a mogłyby ze składek członkowskich i prowadzonej działalności gospodarczej wynajmować wolne pomieszczenia szkolne do czasu, kiedy nadejdzie kolejny wyż demograficzny i znowu będzie za mało sal lekcyjnych.

Przez wieki szkoła kumulowała doświadczenia dotyczące jej relacji kulturowych w obszarze wewnętrznych wpływów między nauczycielami-uczniami i ich rodzicami a pracownikami administracyjno-technicznymi (często postać woźnej/woźnego była bardziej znacząca od kierownictwa szkoły u zarania pojawiających się w jej przestrzeni konfliktów postaw czy zachowań), więzi ze środowiskiem lokalnym, jego grupami społecznymi i instytucjami. Dzisiaj musi "walczyć" siłami zainteresowanych nią osób o swoje istnienie, przetrwanie czy rozwój.

20 stycznia 2013

Konfliktogenna troska o szkoły publiczne


W samorządach polskich pracuje ćwierć miliona osób, a więc o ponad 70 tys. więcej niż w administracji państwowej, bo ta zatrudnia ok. 180 tys. urzędników. Jeśli połączymy te dwie liczby administrowania polskim państwem, jego publiczną infrastrukturą, powoływanymi spółkami z udziałem Skarbu Państwa, spółkami gminnymi, placówkami pomocy socjalnej, oświaty, kultury i służby zdrowia itp., to możemy zastanawiać się nad tym, czy ta armia ludzi właściwie wywiązuje się ze swoich zadań.

Trwająca od kilku lat polityka zamykania szkół przyjmuje już ekstremalnie patologiczną formę, gdyż przestają się w niej liczyć kluczowe dla jakości edukacji, kształcenia i wychowywania młodych pokoleń procesy pedagogiczne, społeczne, psychologiczne, kulturowe, zdrowotne i związane z bezpieczeństwem uczniów, a liczą się tylko i wyłącznie czynniki ekonomiczne. Nikt nie chce już racjonalnie spojrzeć na zależność jednych od drugich, na współwystępowanie w konflikcie wartości materialnych , mierzalnych, policzalnych z niewymiernymi, ale za to po pewnym czasie już dającymi policzalny kapitał w życiu ludzi i społeczeństwa.

Nie jest prawdą, że współczesna makroekonomia nie bierze pod uwagę konieczności wydatkowania niewspółmiernych kosztów na edukację w stosunku do jej doraźnej opłacalności, gdyż taka w ogóle nie istnieje. W żadnym państwie rozwiniętym gospodarczo nie można określić na dany moment opłacalnego poziomu koniecznego ponoszenia kosztów na publiczna edukację, gdyż zyski z jej właściwego poziomu, efektów, tzw. wartości dodanej do kapitału ludzkiego są rozpoznawalne dopiero po kilkunastu latach od wejścia na ścieżkę kształcenia małego dziecka. Zamykanie szkół nie jest procesem bezkosztowym, a przy tym nikt nie chce nawet dokonać wyliczeń strat pozornie tylko pozabudżetowych, jakie wiążą się z nim na dłuższą metę.

Polityka likwidowania, zamykania szkół tylko dlatego, że są one w zbyt dużych powierzchniowo budynkach publicznych przy zbyt małej liczbie osób, które z nich korzystają na co dzień, wymaga odpowiedzi na pytanie, jaka jest strategia funkcjonowania i rozwoju edukacji w województwie, powiecie, mieście i gminie? Kto to liczy? Kto analizuje wszelkie, a kluczowe dla podejmowanych decyzji procesy? Jaki jest stan świadomości społecznej utrzymywania szkół z uwzględnieniem jednak wszystkich wymiarów ich funkcjonowania, a więc nie tylko jako budowli wymagających ogrzania, oświetlenia, skanalizowania, zabezpieczenia przed włamaniami, itp., itd., ale tego, co jest dla i w nich de facto najważniejsze, to znaczy dla procesów rozwojowych dzieci i młodzieży.

Odnoszę wrażenie, że uczniowie w ogóle są samorządom i władzy państwowej niepotrzebni, stanowią jakąś kulę u nogi, której trzeba się pozbyć, wtłoczyć ich w jakieś szkoły-kontenery, by tuczyć jak trzodę w klatkach, podając regularnie wiedzę, którą mają wydalić na zawołanie w czasie testów. Nie są ważne już żadne procesy: historia szkoły, jej tradycje, zwyczaje, przez wiele lat wypracowywana przez kolejne generacje pedagogów kultura współżycia, nie są już istotne przekazy wartości międzypokoleniowych, swoiste rozwiązania organizacyjne, metodyczne czy programowe, gdyż wszystko to można zlikwidować jedną decyzją radnych, bezradnie stojących w obliczu zbyt małego budżetu na pokrycie wszystkich, koniecznych wydatków.

Jeszcze w latach 90. XX w. pojęcie „mała szkoła”, czyli zbyta mała, by mogły ją utrzymać władze publiczne, dotyczyła jedynie szkół wiejskich liczących do 30 uczniów. Mieszkańcy lokalnych społeczności protestowali, bowiem ich dzieci, a dotyczyło to głównie szkół podstawowych, musiały rozpocząć nową drogę „pod górkę” własnej edukacji, a więc dojeżdżać do większych szkół-budynków, które nie były już ich szkołami.

We wsiach zaczął zanikać ruch kultury lokalnej, ludowej, bo przecież sale małych szkół były przed ich likwidacją miejscem do spotkań kół gospodyń wiejskich, emerytów, działalności drużyn zuchowych i harcerskich, aktywności klubowej, a nawet sportowej. W nich można było organizować zawody, spotkania z ciekawymi ludźmi, wieczorki czy zabawy w okresie wolnym od zajęć szkolnych. To w nich można było szybko zorganizować spotkanie małej społeczności, by coś wspólnie przedyskutować, uzgodnić z punktu widzenia interesu całej społeczności. Wszystko to zostało zniszczone, zredukowane do „zera”, często wyprzedane na hurtownie lub rozkradzione.

W wielkich miastach tego tak nie widać, bo jest w nich więcej budynków szkolnych, niż w małej społeczności wiejskiej czy małomiasteczkowej. Tu likwidacja kilku szkół, chociaż wywoła protest społeczny, spotyka się z pełnym przyzwoleniem masy dziesiątek czy setek tysięcy mieszkańców, bo przecież problem ten dotyczy tylko nielicznych. Zawsze można powiedzieć, że w istniejącej sieci szkół o kilka czy kilkanaście ulic dalej znajduje się inna szkoła, do której można wpakować jak „sardynki:” do puszki uczniów z likwidowanej placówki, by zaoszczędzić ekonomicznie. Wszystko to toczy się kosztem wspomnianych powyżej procesów pedagogicznych, społeczno-kulturowych itp. Uruchamiane jest błędne koło, z którego – jak się wydaje – nie ma już żadnego, dobrego wyjścia.

Sprawujący władzę państwową i parlamentarną, a więc decydenci także finansowi, budżetowi planują i ustanawiają niskie nakłady na oświatę, w tym na utrzymanie, konserwację, ale i tworzenie nowej infrastruktury szkolnej, (bo przecież są miejsca w kraju, gdzie się buduje przedszkola i szkoły), stawiając pod ścianą samorządy jako organy prowadzące przedszkola i szkoły, poradnie i placówki opieki specjalnej itp. Przy centralistycznym modelu zarządzania oświatą przez MEN i większości parlamentarnej można jeszcze upchnąć dwa razy więcej zadań na samorządy w ramach tego samego poziomu przyznawanych im wg algorytmu środków, by te stawały się czynnikiem wykonawczo-egzekucyjnym wobec swoich mieszkańców, obywateli. Gminy od wielu już lat pokrywają ponad poziom otrzymywanej subwencji co najmniej 1/3 kosztów na prowadzenie przedszkoli i szkół , a niektóre wydają na te zadania nawet powyżej 50% środków własnych.

Oczywiście samorządy mogłyby zacząć się buntować, uruchamiać ruch protestu obywatelskiego, ale większość tego nie czyni, ponieważ są upartyjnione i nie będą prowadzić polityki przeciwko własnym mocodawcom, którzy wystawili ich na listach wyborczych i zapewnili im władzę terenową. Najłatwiej jest zrzucić ten problem na jego ofiary, czyli uczniów i ich rodziców. Niech oni się martwią tym, że będzie dalej do szkoły, ze będzie to już inna szkoła, że nie jest ważne to wszystko, co takim było dotychczas. Tylko nieliczne samorządy jako środowiska apartyjne są w stanie prowadzić niezależną politykę, chociaż – niestety – też są skazane na wspomniane ograniczenia budżetowe. Szukają jednak rozwiązań, które pozwalają im wspólnie z obywatelami, ze swoimi wyborcami rozwiązywać problemy w taki sposób, by nie niszczyć wartości kulturowych, społecznych, symbolicznych, a więc i edukacyjnych.

Może wreszcie polskie społeczeństwo uświadomi sobie, że w wyborach samorządowych nie powinno być miejsca dla kandydatów popieranych przez partie polityczne, by w terenie można było zatroszczyć się o losy jego mieszkańców, a nie kontynuować perfidną, często antyobywatelską i antykulturową politykę interesów partii władzy. Przed nami jeszcze długa droga do uzyskania wolności społecznej, której fundamentem musi być autentyczna, a nie kryptopartyjna samorządność. Tymczasem w wielu miastach ich mieszkańcy będą sobie i samorządowym władzom skakać do oczu, bez szans na racjonalne rozwiązanie problemów w wyniku budowania sfery publicznej debaty, ujawniania rzeczywistych powodów zamykania szkół i związanych z tym zysków i strat. To, co dla jednej strony jest korzyścią, dla drugiej jest porażką, stratą.

Administracja – tak ta państwowa, jak i samorządowa powinny pamiętać, że w demokratycznym państwie civil servant (urzędnik) oznacza „sługa obywatelski”, a nie wbrew interesom obywateli rządzący nimi i za nich. Tymczasem odnoszę wrażenie, że władze wolą przyjmować role gubernare. To chyba pomyliły im się ustroje polityczne, kiedy zaprzeczają roli ministrae („sługi”).

19 stycznia 2013

Jak to eksperci zredefiniowali strategię innowacyjną dla województwa łódzkiego

Wjeżdżając do miasta Łodzi wita nas szyld "Łódź akademicka", ale nie wiem, czy nie zostanie on wkrótce zdjęty i zastąpiony innym , bo - jak wynika z opublikowanego w lipcu 2012 r. raportu Consejo Superior de Investignaciones Cientifficas (CSIC) łódzkie wyższe szkoły prywatne znalazły się w pierwszej pięćdziesiątce najgorszych szkół wyższych w Polsce. Dane te opublikował tygodnik "Angora". Im więcej zatem w tym mieście będzie nędzy akademickiej, także w wydaniu niektórych jednostek uczelni publicznych, tym gorzej dla jego wizerunku.

Likwidacje już niektórych szkół, ich przenosiny do quasi akademickich baz, instytucji, handlowanie nimi jak hurtowniami warzyw i owoców czy podtrzymywanie mizerii jakości kształcenia, podtrzymuje tylko fatalną opinię o mieście, w którym przez wiele lat - także politycy i media - czerpali korzyści z pozorów wzrostu czegoś, co ewidentnie prowadziło do dalszego upadku w tej sferze.

Wczoraj przeczytałem, że oto urząd marszałkowski otrzymał z firmy doradczej Deloitte i Łódzkiej Agencji Rozwoju Regionalnego ofertę Strategii Innowacji pod ciekawa nazwą LORIS 2030, która odsłania obszary możliwego rozwoju dla tego regionu. Jak pisze dziennikarz GW Michał Frąk obejmuje ona takie sfery, jak: nowoczesne włókiennictwo; zaawansowane materiały budowlane; medycyna, farmacja, kosmetyki; energetyka, w tym odnawialne źródła energii oraz rolnictwo i przetwórstwo rolno-spożywcze.

Nie widziałem tego opracowania, bo nie jest ono publicznie dostępne, ale przeglądałem ankietę, na którą mogli odpowiedzieć wcześniej o niej poinformowani. Mieli nimi być przedstawiciele przedsiębiorstw w województwie łódzkim, którzy byli potencjalnie zainteresowanymi kształtem RSI. Powodzenie realizowanego badania, na które uzyskano niesłychanie wysoką kwotę, bo prawie 1,9 mln zł. jest w dużej mierze uzależnione od uzyskanych informacji oraz opinii od kluczowych przedstawicieli przedsiębiorstw regionu łódzkiego. Zajrzałem do ankiety i nie ukrywam, że jestem ciekaw, jakich to odpowiedzi udzielili przedsiębiorcy w kwestiach, które były na styku działalności ich firm i nauki? Były tam takie m.in. pytania:

7. Czy w firmie zatrudnione są osoby z tytułem / stopniem naukowym lub też stale współpracują osoby z tytułem / stopniem naukowym?
• Profesora TAK NIE
• Dr habilitowanego TAK NIE
• Doktora nauk TAK NIE


12. Jakie potencjalne trudności widzą Państwo w związku z prowadzeniem działalności innowacyjnej i komercjalizowaniem nowych rozwiązań technologicznych (proszę wskazać max. 3 odp.)?
• Brak wiedzy w tym zakresie
• Brak doświadczenia we współpracy z jednostkami naukowymi
• Bariery natury finansowej (np. brak funduszy na: zlecanie badań, zakup licencji)
• Niechęć do współpracy ze strony jednostek badawczych
• Inne (proszę wskazać jakie)

13. Czy region łódzki zapewnia Państwu wystarczającą bazę:
• naukową TAK NIE
• ludzką TAK NIE
• biznesową TAK NIE
• technologiczną TAK NIE



16. Czy według Państwa środowisko naukowe jest zainteresowane współpracą ze środowiskiem biznesowym?
TAK NIE NIE WIEM


17. Co może hamować rozwój współpracy pomiędzy jednostkami naukowymi
i przedsiębiorstwami (proszę wskazać max 3 odp.)?
• brak wymiernych korzyści ze współpracy z jednostkami naukowymi w stosunku
do poniesionych kosztów
• brak informacji nt. działających jednostek badawczych
• niedostateczna informacja o ofercie jednostek badawczych
• brak doświadczenia we współpracy z jednostkami naukowymi
• bariery natury finansowej (np. brak funduszy na: zlecanie badań, zakup licencji)
• niechęć do współpracy ze strony jednostek badawczych
• współpraca z jednostką badawczą jest zbędna dla firmy
• inne (proszę wskazać jakie)

18. Jakie główne kierunki rozwoju powinna wskazywać Regionalna Strategia Innowacji, aby zachęcić Państwa do wdrażania innowacji?
• Wsparcie finansowe
• Wsparcie doradcze
• Wsparcie wybranych sektorów/branż
• Rozwój szkolnictwa technicznego
• Współpraca przedsiębiorstw ( kontakty, wymiana wiedzy, informacji)
• Inne (proszę wskazać jakie)



21. Czy prowadzicie Państwo prace badawczo-rozwojowe:
TAK NIE (proszę przejść do pyt. 22)

21a. Jaki charakter miały prace badawczo-rozwojowe prowadzone przez firmę?
• Badania podstawowe - podejmuje się je bez celu praktycznego, nazywa się
również teoretycznymi
• Badania stosowane - zmierzające do wykorzystania w praktyce wyników badań podstawowych, ich rezultatem są nowe związki chemiczne, prototypy, modele itp.,które powstają i są sprawdzane w laboratoriach
• Prace rozwojowe - prace konstrukcyjne, technologiczno-projektowe oraz
doświadczalne, polegające na zastosowaniu istniejącej już wiedzy, uzyskanej
dzięki badaniom stosowanym do opracowania nowych lub istotnego ulepszenia istniejących materiałów, urządzeń, wyrobów, procesów, systemów czy usług, łącznie z przygotowaniem prototypów doświadczalnych oraz instalacji pilotowych
• Prace wdrożeniowe - przeniesienie wyników badań naukowych z
laboratoriów do przemysłu, z fazy modeli i prototypów do fazy produkcji masowej

22. Czy zamierzacie Państwo prowadzić prace badawczo-rozwojowe w przyszłości?
TAK NIE

22a. Jeśli nie, to dlaczego?
• Brak wiedzy o możliwościach prowadzenia takich badań w reprezentowanej branży
• Zbyt wysokie koszty
• Brak wykwalifikowanych kadr
• Brak potrzeby
• Inne (proszę wskazać jakie)


28b. Z których wymienionych źródeł / metod/narzędzi korzystacie Państwo przy tworzeniu planów rozwoju nowych technologii? Proszę wskazać najbardziej efektywne.
• Publikacje naukowe
• Publikacje branżowe
• Udział w konferencjach / materiały konferencyjne
• Targi
• Bazy opisów patentowych
• Studia porównawcze / benchmarkingowe
• Foresight technologiczny
• Roadmapping technologiczny
• Panele ekspertów zewnętrznych
• Panele ekspertów wewnętrznych
• Badania metodą Delphi
• Badania opinii klientów
• Analiza konkurencji
• Raporty i opracowania przygotowane na szczeblu międzynarodowym (np. Innovation Union Scoreboard 2011)
• Raporty i opracowania przygotowane na szczeblu krajowym (np. Raport Polska 2030. Wyzwania rozwojowe)
• Raporty i opracowania przygotowane na szczeblu regionalnym (np. Regionalna Strategia Innowacji Województwa)
• Inne (proszę wskazać jakie)


Duży wybór źródeł wiedzy, tylko w przypadku Strategii mamy jej budowanie na ankietkach .... ?

Tradycje włókiennicze zostały w tym mieście zastąpione świątynią konsumpcjonizmu, czyli Manufakturą, toteż pozostają jeszcze nadzieje ze Skierniewicami, gdzie istnieje bardzo dobrze rozwinięte kształcenie w zakresie sadownictwa i ogrodnictwa. Może nawet udałoby się we współpracy z tamtejszą WSEH uruchomić w Łodzi szkołę rolniczą zorientowaną w kształceniu na hodowle roślin modyfikowanych genetycznie, to przynajmniej będziemy mieli czym konkurować z innymi mocarnymi producentami tego świata.

No i koniecznie trzeba zmienić szyld powitalny z "Łodzi akademickiej" na "Łódź rolniczą". Akademicką się zaora i obsieje na nowo? Czy może mocniej i bardziej stanowczo wzmocni się siłę najlepszych łódzkich uniwersytetów i politechniki oraz uczelni artystycznych, które mogą rzeczywiście znacząco wzmocnić rozwój gospodarczy regionu, zachęcić inwestorów i stanowić chlubę miasta oraz jego mieszkańców. Jak dotychczas skutecznie najlepsi ich absolwenci i wielu znakomitych pracowników emigruje z miasta, podejmując pracę w innych rejonach Polski i na świecie? Warto to zmieniać.
A co ze strategią rozwoju łódzkiej oświaty? Czy kogoś to w ogóle obchodzi?


18 stycznia 2013

Naukowa odsłona pozorów w polskiej oświacie


Właśnie ukazała się niezwykle atrakcyjna książka, którą wydała Oficyna IMPULS w Krakowie pod patronatem Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN. Otwiera ona nową serię interdyscyplinarnych publikacji o i dla edukacji pt. „Palące Problemy Edukacji i Pedagogiki”, a kierują całością zamysłu znakomite Autorki, panie profesor Maria Dudzikowa (UAM Poznań) i Henryka Kwiatkowska (UW Warszawa).

Pierwszy tom tej serii nosi tytuł „Sprawcy i/lub ofiary działań pozornych w edukacji szkolnej”, a jego redaktorkami są Maria Dudzikowa i Karina Knasiecka-Falbierska. Naukowcy zdejmują odsłonę prawdy o polskiej oświacie, fatalnej polityce MEN, iluzjach, pseudo deklaracjach, grach, manipulacjach, mitach i pozorach. Całość poprzedza znakomite studium analityczne w wykonaniu M. Dudzikowej a dotyczące pola znaczeniowego kategorii "działań pozornych", ich istoty, rodzajów oraz egzemplifikacji. Czytając o źródłach pozoru uzyskujemy zarazem bardzo dobry przykład bogactwa warsztatu badawczego który stanowi o bardzo wysokim poziomie polskich naukowców i refleksyjnych nauczycieli. Wśród autorów tego tomu są bowiem wytrawni znawcy problematyki szkolnej, edukacyjnej, pedeutologicznej, współczesnych idei i kierunków pedagogicznych (M. Dudzikowa, H. Kostyło, M. Groenewald, Z.A. Kłakówna, U. Szuścik), jak i młodzi wykładowcy akademiccy, krytyczni badacze polskiej edukacji (V. Kopińska, P. Kołodziej, L. Knasiecka-Falbierska, I. Kopaczyńska, G. Szyling, B. Didkowska, M. Cylkowska-Nowak,A. Korzeniecka-Bondar, M. Mencel, K. Polak, N. Bednarska, M. Grochowalska, B. Zięba-Kołodziej) czy powszechnie już znany i ceniony bloger i felietonista oświatowy, nauczyciel XXI LO w Łodzi - Dariusz Chętkowski.


Motto do Serii i źródło jej tytułu „Palące problemy...” stanowią słowa filozof Barbary Skargi:

Byłoby rzeczą zbyt pochopną, gdybyśmy selekcji problemów dokonywali z punktu rozwoju nauki, tym bardziej, że stosunek człowieka do świata i jego zainteresowania wobec otoczenia nie wyczerpują się w pytaniach właściwych nauce. Najbardziej palące problemy nie powstają z jego dążeń do naukowego i technicznego opanowania świata, ani z abstrakcyjnych rozwiązań, ani z dociekliwości wobec wydarzeń i zjawisk, lecz z tego, co bezpośrednio człowieka dotyka. Wiążą się więc z jego obawami egzystencjalnymi, z jego poszukiwaniami sensu własnego życia, z jego kontaktami z innymi ludźmi, jednym słowem, z tego wszystkiego, co niesie doświadczenie otaczającego i nie zawsze przyjaznego świata. Problemy więc odchodzą, jeśli odchodzi doświadczenie, które je zrodziło.” (Granice historyczności, Warszawa: PIW 1989, s. 84)


Palące problemy” są pilne do zidentyfikowania. Brak reakcji, odroczenie czy wreszcie zaniechanie wyrządza szkody o daleko idących skutkach. Należy pamiętać, że jeśli chce się rozwiązać problem to trzeba go nazwać (Tony Judt). Reakcja na te problemy, a nawet antycypacja powinna być szybka. Najlepiej, gdy jest rekcją nie na proces, lecz na jego symptom. To jest czas optymalnego reagowania. Nasza Seria wpisuje się właśnie w tę wersję prakseologii. Uwzględnia problemy edukacji i pedagogiki, choć związane są one ze sobą: pierwsze nawiązują do praktyki społecznej, drugie – do kwestii teoretycznych nurtujących naukę o wychowaniu.

Redaktorki serii tak tłumaczą jej przesłanie:

Uprawiamy pedagogikę interdyscyplinarnie. Przypisujemy pedagogice funkcję teorii krytycznej aktywnie zaangażowanej – jak pisał Tomasz Szkudlarek – w rekonstrukcji społecznej rzeczywistości i zdolnej do pragmatycznej reorientacji działań edukacyjnych. Publikacje będą miały na okładce adnotację: „książka akademicka, ujęcie interdyscyplinarne”. Wszakże nasza Seria to – nie podręczniki akademickie, które mają na ogół kursową i zawsze bardziej stabilną wiedzę i wobec których są określone wymagania z punktu widzenia danej dyscypliny/subdyscypliny i z racji ich funkcji. Przedkładamy książki akademickie o innym charakterze (studia, monografie, eseje naukowe), których intencją jest „dopełniać” i uaktualniać podręczniki uczelniane.

Wsadzamy kij w mrowisko”, wywołujemy dyskusje, prowokujemy, próbujemy zaangażować czytelników w zmianę, docieramy nie tylko do akademików, ale również do szerszej sfery publicznej. Stanowiące Serię książki (pod redakcją i autorskie monografie), choć poświęcone różnej tematyce, łączone są metaforycznym tytułem (to stanowi również specyfikę naszego projektu). W odwołaniu do G. Lakoffa i M. Johnsona przyjmujemy, że istotą metafory jest „rozumienie i doświadczanie pewnego rodzaju rzeczy w terminach innej rzeczy”.

Przyjmujemy także za wspomnianymi autorami, że metafora nie jest wyłącznie sprawą językową, ale środkiem nadawania struktury naszemu systemowi pojęć i naszemu działaniu. Tytułowe metafory tworzą ramy, jak pisze Lakoff w nawiązaniu do Goffmana, przez które widzimy świat, i które kierują naszym myśleniem i spostrzeganiem, a w konsekwencji postępowaniem.

Książki z naszej Serii będą mogły być wykorzystywane w pracy naukowej/akademickiej przez naukowców szeroko rozumianych nauk o edukacji, socjologii wychowania, pedagogiki porównawczej, pedagogiki i psychologii społecznej, polityki oświatowej, pedagogiki szkolnej, a także na kierunkach kształcących nauczycieli. Można zakładać, że odegrają też funkcje inspiratorskie w środowiskach związanych z szeroko pojętą oświatą i edukacją. Podejmując aktualne, palące, gorące problemy edukacji i pedagogiki zakładamy, iż Seria stanowić będzie punkt wyjścia dyskusji, a także zachętę do nowych badań
.


Już po zapoznaniu się z pierwszym tomem tego cyklu tak m.in. piszą o nim w swoich recenzjach wydawniczych profesorowie - członkowie Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN:

Prof. dr hab. Tadeusz Pilch:

Książka […] jest kierowana do krytycznego nauczyciela oraz do pedagogów zajmujących się teorią nauczania, społecznym funkcjonowaniem szkoły oraz zasadami przebudowy środowiska szkolnego, jego reformowaniem i doskonaleniem […] także do intelektualnych elit humanistycznych, realizujących politykę społeczną w państwie. Nawet ta ostatnia kategoria odbiorców książki jest szczególnie ważną grupą adresatów, bo głównym jej przesłaniem jest sztuka budowania i doskonalenia systemu szkolnego, budowania kapitału społecznego jako najważniejszego składnika rozwoju społecznego.

[…] Profesor Maria Dudzikowa jest ogromnie doświadczoną znawczynią problemów szkoły, klasy, dziecka i wie, co trzeba zrobić, aby szkoła nie funkcjonowała w świecie pozorów. Redaktorka pracy przy wsparciu swej młodszej koleżanki jest swoistą gwarancją jakości merytorycznej pracy. Trudno o bardziej kompetentną osobę w zakresie organizacji i funkcjonowania szkoły, idei jej nauczania i wychowania niż profesor Maria Dudzikowa.


Prof. dr hab. Stefan Mieszalski:

Publikacja inspiruje do krytycznego oglądu rzeczywistości edukacyjnej poprzez pryzmat składanych deklaracji i demaskowanych działań pozornych, obecnych na różnych piętrach funkcjonowania edukacji jako zarządzanego przez liczne agendy systemu. Chodzi o sprzyjanie czujnej, wnikliwej i wrażliwej na przejawy pozoru krytycznej obserwacji.
Mamy więc tu do czynienia z pracą, która podejmuje problematykę ważną nie tylko ze względu na walory poznawcze, ale również ze względu na walory społeczne i praktyczne. Jej znaczenia można też upatrywać w inspirowaniu do badawczego penetrowania fenomenu deklaratywności i związanego z nią pozoru w edukacji.


Zachęcam do lektury, krytycznych uwag, także ze strony tych, których one dotyczą.

17 stycznia 2013

Są takie wyższe szkoły prywatne, w których nie płaci się nauczycielom akademickim zakontraktowanej w umowie pensji i ZUS-u

Przywołana w "Rzeczpospolitej" historia Iwony Świetlik, która do niedawna była właścicielką firmy odzieżowej Ivett w Rawie Mazowieckiej, zatrudniając w niej 60 osób. Niestety, została ona zniszczona działaniami urzędników miejscowego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, rodzi pytanie o zakres i rzetelność ścigania przez instytucje fiskalne koniecznych należności. Dopiero co przecież czytaliśmy o tym, że ujawnienie afery Amber Gold doprowadziło przypadkowo (a miało być utajnione?) do ujawnienia na Pomorzu niepłacenia fiskusowi podatków przez kilkudziesięciu biznesmenów. I nic. Oni są wolni. Oni teraz lobbują, by wprowadzić w kraju amnestię dla takich jak oni - cwaniaków. Wczoraj zaś rozegrał się ostatni akt dramatu byłej bizneswoman. Zbankrutowana, bezrobotna i bezdomna już kobieta została w środę przed południem zatrzymana przez policję. Jest dowożona do Zakładu Karnego nr 1 przy ul. Beskidzkiej w Łodzi. Do więzienia trafi za w rzeczywistości drobne zaległości finansowe - 9,5 tys. złotych.

To ciekawe, jak nierówno ZUS traktuje podmioty gospodarcze. Nie rozumiem, bo nie mam danych i kompetencji na temat tego, by wypowiadać się o możliwych powodach upadku firmy szyjącej odzież. Natomiast wiem o wielu przypadkach wyższych szkół prywatnych nie tylko w regionie łódzkim, których założyciele nie opłacali lub/i już/nadal nie opłacają nauczycielom akademickim i administracyjnym ZUS-u, gdyż nie mieliby pieniędzy na tzw. podstawowe wypłaty pensji. W szkołach tych nie studiują przecież krezusi finansowi, tylko najczęściej młodzież z ubogich środowisk społecznych, ledwo wiążąca koniec z końcem, a zatem także nie płacąca regularnie czesnego. Brak dopływu tych środków do kasy uczelni sprawia, że wygórowane płace dla głównie kadr kierowniczych i związane z utrzymaniem minimum kadrowego przekładają się na niezdolność kanclerzy do pokrywania pełnych kosztów wykonywanej przez wszystkich pracy.

Sobie nie zredukują przecież dochodów, jak i miernym, ale wiernym adiutantom utrzymywania pozoru szkoły wyższej. Do dnia dzisiejszego nie zostały oddane zaległości płacowe nauczycieli kilku łódzkich prywatnych szkół wyższych, a jakoś nie słychać o tym, by odpowiedzialne za to osoby zostały skierowane z tego tytułu do aresztu. Zasłanianie nieudolnej polityki zarządczej procesami demograficznymi jest wciskaniem społeczeństwu i organom kontroli kitu. Jak właściciel takiej "wsp" prowadzi swoim pseudo zarządzaniem do regresu, to żadne triki propagandowe nie pomogą w tym, by odzyskał wiarygodność. Ktoś, kto raz oszukał swoich pracowników, nawet jak ich zastąpi innymi, innych przekupi, by milczeli, to nie uniknie pamięci społecznej swoich manipulacji, które i tak powtórzy w innej skali i zakresie w stosunku do kolejnych współpracowników.

Niestety, nieudaczników wśród założycieli/kanclerzy szkół prywatnych uwidacznia się coraz więcej, czego efektem jest także kurczenie się ich zasobów materialnych i kadrowych. W niejednej z takich "wsp" każe się pracownikom administracji czy technicznym przechodzić na samozatrudnienie, by właściciel szkoły nie musiał za nich płacić ZUS-u. Z takimi pracownikami łatwiej jest się rozstać, kiedy sa niepokorni lub za dużo wiedzą i widzą. Lepiej, by studiujący nie dowiedzieli się od nich, że być może za rok nie będzie już kto miał prowadzić z nimi zajęć i zostaną przehandlowani do innej prywatnej szkółki w pakiecie cichego porozumienia (bo jakiś zysk kanclerz sobie i tak z tego zapewni). Są ponoć stosowane też formy "wyciszania" ZUS-u w regulowaniu tych roszczeń, zatrudniając jego pracowników lub członków ich rodzin w takiej szkole w mniej lub bardziej ukrytej formie.

To o takich pseudo szkołach wyższych prof. Ryszard Tadeusiewicz mówił w jednym z wywiadów dla Rzeczpospolitej (17.10.2012): Cechą złej uczelni jest zamykanie się w getcie specjalizacji, odniesień do - istniejącego obecnie, ale mającego niewiele wspólnego z przyszłym - rynku pracy. Obawiam się, że mamy zbyt wiele takich szkół. Pozwolono marnym biznesmenom na organizowanie nauczania na poziomie rzekomego szkolnictwa wyższego, co ci wykorzystali jako świetny interes, gdyż kasa trafiała do nich bez względu na oferowaną jakość edukacji. Czy ZUS zacznie egzekwować także od tych podmiotów płacenie obowiązkowych składek i niektórzy założyciele-kanclerze będą kierować tymi szkołami zza krat, czy czeka nas od tego roku lawinowy proces zamykania tzw. "wsp" także z tego z powodu?

16 stycznia 2013

Kto jest beneficjentem projektów unijnych na rzecz lepszej edukacji?

Medialny spór o korupcję "przykryty" został komentarzem sędziego na temat metod i czasu przesłuchiwania świadków w sprawie lekarza oskarżonego o branie łapówek. Korupcja znów zeszła na dalszy plan.

Jakoś nie przywołano w publicznej dyskusji Obywatelskiej Karty Antykorupcyjnej, którą opracował w 2005 r. prok. Błażej Kolasiński w Szczecinie. Tymczasem pamiętam, że została ona przekazana m.in. szkołom wszystkich stopni, by włączyć ją do programu lekcji wiedzy o społeczeństwie oraz procedur związanych z eliminowaniem wyrażania materialnej czy osobistej wdzięczności osobom za wykonywanie obowiązków zawodowych. Kto w szkołach odwołuje się do prby czytelnego pojmowania i rozpoznawania tych zjawisk? Kto traktuje na serio omawiane w Karcie kwestie różnych form i stopni korupcji, łapówkarstwa, przekupstwa?

Tak np., stwierdza się w OKA: podmiotem łapownictwa czynnego (przekupstwa) może być każda osoba, która wręcza (daje), bądź obiecuje udzielić łapówki w zamian za załatwienie interesującej ją sprawy w urzędzie czy instytucji przez osobę przyjmującą korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę. (…) Jedną z form jest czynna płatna protekcja (handel wpływami)- art. 23Oa kk.

Wiele tego typu praktyk ma miejsce w różnych środowiskach społecznych, także w instytucjach oświatowych i akademickich. Młodzież jest totalnie zdezorientowana, nie wie, jak odróżnić lobbing od korumpowania, bycie beneficjentem od łapówkarzem.

Coraz częściej rozchodzą się w środowisku akademickim informacje o tym, że niektórzy tzw. pracownicy naukowi, bo nie zajmujący się prowadzeniem badań naukowych, tylko wykorzystywaniem nabytych uprawnień asesorskich do oceniania projektów unijnych w i dla edukacji (po to, by z tego nieźle zarobić na siebie i znajomych), uczynili z tego "powołania" swoją podstawową "profesję", działając pod przykrywką uniwersytetu czy wyższej szkoły X lub Z. Tak się już wycwanili, że rozmieszczają swoich ludzi w firmach aplikujących o środki, by na poziomie co najmniej „20% doli” od kwoty dotacji zapewnić wnioskodawcy zwycięstwo w kolejnym konkursie. Oni mają już swoich przedstawicieli w różnych miastach.

To oznacza, że polski podatnik jest naciągany z tytułu zawyżanych kosztorysów takich wniosków, o których wysokości - w majestacie administracyjnych procedur - rozstrzygają ci, którzy mają w nich implicite zagwarantowane dochody. Kto kontroluje powiązania, relacje, interesy tych, którzy rozstrzygają o przyznawaniu milionowych dotacji na zadania w ramach Projektów Kapitału Ludzkiego, skoro ten kapitał – i owszem – powiększa się, ale w sposób nieuczciwy i nierzetelny? Jak to jest możliwe, że nawet władze uniwersytetu nie reagują nawet na ujanione na stronie dane o tym, że kierownikiem projektu jest osoba X, a ewaluatorem jej mąż czy żona? Wszyscy gonią za kosztami pośrednimi. Co za róznica, jakie machinacje kryją się za ich pozyskiwaniem. Istotne jest to, że przybywa kasy spoza budżetu MNiSW czy - jak w szkołach prywatnych -spoza wpłat z czesnego.

Większość wnioskodawców nie chce wchodzić w takie interesy, ani też nawet im przez myśl nie przejdzie, że ukryte uzgodnienia ich konkurentów stają się podstawą do wygrania konkursu, do znalezienia się w puli zasłużonych na kasę unijną, czyli z naszego budżetu. Procedury organów kontroli są tak ustawione, by ważna była w końcowej ocenie prawidłowość rozliczania kosztów, a nie zrealizowanie w sposób właściwy założonych głównych i szczegółowych celów projektu.

Jak człowiek jest chory, to może więcej czasu poświęcić na czytanie. Trafiłem w Internecie na raporty jednego z centralnych organów kontrolnych, z których dowiedziałem się, że pewna wyższa szkoła prywatna otrzymała ponad 4 mln zł na przeprowadzenie studiów podyplomowych w określonych specjalnościach nauczycieli zawodu, na które – jak rozumiem musiało być w kilku regionach kraju szczególne zapotrzebowanie - by przez ich bezpłatne udostępnienie zainteresowanym taką pracą słuchaczy, mogli oni podjąć ją w szkolnictwie zawodowym.

Wyuczenie czy przekwalifikowwania do zawodu nauczycielskiego w tej sytuacji stało się dla studiujących wymierną korzyścią osobistą, bowiem otrzymali od państwa świadczenie o charakterze niemajątkowym, które - zgodnie z warunkami rozpisanego konkursu – miało polepszyć sytuację studiujących za darmo. Pośrednio miało też porawić sytuację w szkołach zawodowych w naszym kraju. Ba, uczelnia organizująca takie studia zobowiązała się nie tylko do przeprowadzenia właściwego naboru, a więc rekrutowania tych osób na studia, które rzeczywiście, po ich ukończeniu podejmą pracę w zawodzie szczególnego zapotrzebowania.

Nie ma w tym żadnego gestu czy akademickiej misji, tylko wiążą się z tym konkretne zyski tak dla samej tzw. wsp, jej kanclerza, infrastruktury, bowiem koszty kształcenia tak zostały policzone (a ktoś to zatwierdził), że kilkaset tysięcy otrzymała ona tylko z samego faktu, że te studia zorganizuje, ale już na sfinansowanie zarządzających tą „wsp” zakontraktowała dodatkowo ponad milion, podczas gdy na pozyskanie kadr kształcących tylko 300 tys.

Kto i jak kształcił, tego organ kontroli już chyba nie badał, a być może to nędza programowa, niekompetencje nauczycieli branych z „podwórka znajomych i rodzin” sprawiły, że kiedy studia dobiegły końca i należało wykazać, ile osób podjęło konkretną pracę w edukacji zawodowej okazało się, że… ponoć tylko co czwarta.

Przyznam szczerze, że jak jeden z organów kontroli państwowej ujawnił to, co obejmowały koszty realizacji projektu, to budzi niepokój o to, jak trwoni się w Polsce publiczne pieniądze na cele edukacyjne, z których edukacja ma w istocie niewiele. Oto zakontraktowano w tym projekcie na: 1) wynagrodzenia, należności za przejazdy samochodami prywatnymi i koszty noclegów osób zaangażowanych przy realizacji projektu – prawie 3 mln zł! 2) na wyżywienie i koszty zakwaterowania uczestników projektu – ponad pół mln., 3) wynajem sal wykładowych – ponad 300 tys, zł (z czego wynika, że wnioskująca o dotację na prowadzenie studiów podyplomowych szkoła nie dysponuje, a jeśli to odpłatnie w stosunku do grantodawcy, salami dydaktycznymi), 4) na zakup sprzętu i materiałów biurowych – ponad 200 tys. oraz 5) informacje o projekcie w środkach masowego przekazu prawie 80 tys. zł (co tak naprawdę jest sponsorowaniem przez państwo reklamy prywatnej szkoły); 6) na pozostałe wydatki, jak np. opracowanie ankiet, testów, strony internetowej, koszty obsługi bankowej zaplanowano ponad 140 tys, zł. a do tego wszystkiego jeszcze wspomniane koszty pośrednie stanowiące dodatkowy zysk dla wnioskodawcy. Niezły skok na kasę.

W ocenie organu kontrolnego prawidłowe było przygotowanie organizacyjne do realizacji projektu, jego terminowe wykonanie w granicach kwot ustalonych w budżecie (a jakże, żal byłoby nie wydać) czy właściwe ewidencjonowanie wydatków. Nieprawidłowością zaś było nieposiadanie, na dzień zakończenia kontroli, przez szkołę wyższą aktualnych danych dotyczących liczby absolwentów projektu, którzy podjęli pracę w edukacji. W świetle kontroli główny cel projektu został jednak zrealizowany, skoro było nim uruchomienie studiów podyplomowych. Kpina? Celami szczegółowymi projektu miało być przecież m.in. podniesienie poziomu kształcenia zawodowego w naszym szkolnictwie poprzez pozyskanie wysokiej klasy specjalistów-praktyków z gospodarki, do wykonywania zawodu nauczyciela przedmiotów zawodowych. Gdzie oni są? Jakich to specjalistów pozyskano dla szkół zawodowych?

Tak przyznaje się oceny pozytywne instytucjom sektora prywatnego, ale i zapewne publicznego, mimo stwierdzonych nieprawidłowości. Beneficjentem wydatkowanych milionów są ci, którzy je zarobili, a nie ci, dla których lepszej edukacji mieli je zarobić. To już nikogo w tym kraju nie interesuje?










15 stycznia 2013

Nauczyciele rozbrojeni czy niedozbrojeni pedagogicznie?

W najnowszym Newsweeku Małgorzata Święchowicz porusza w artykule „Aż chce się bić” tabloidalnie świetnie sprzedający się temat tyle tylko, że tego poziomu opuścić już nie może. Musi takim pozostać, by z jednej strony sensacyjnie pisać o szkole, bo nic innego tak dobrze się nie sprzeda, z drugiej zaś strony w popmediach przeważa tendencja do przywracania w dyskusji publicznej zjawiska agresji i przemocy w szkołach. One tym i z tego głównie żyją, toteż jeśli rozbudzi się w narodzie potrzebę lęku, strachu, niepokoju, zagrożenia, to może jeszcze ktoś przy tej okazji dobrze zarobi. Teza tego tekstu jest banalnie prosta, bo inną być nie może a została uwidoczniona w nagłówku – „Nauczyciel pod presją”.

Gdybyśmy sięgnęli do książki twórcy psychologicznej teorii stresu Hansa Selye’go, to okazałoby się, że takie artykuły należałoby pisać codziennie o każdym z nas, gdyż człowiek, który nie żyje w stresie, a więc pod presją różnych stresorów wewnętrznych i zewnętrznych, po prostu nie żyje, i tyle. Przy tej okazji dementuję plotki, jakobym już przyjął księdza, bo tak zły jest stan mojego zdrowia, by zaniepokoić wielu moich wrogów, nieprzyjaciół, zawistników i tzw. „życzliwych”, że duszpasterz był w moim domu z zupełnie innego powodu. Tego nie zrozumie pewna pani radna z łódzkiej lewicy, która ponoć jest na tropie jakiejś oświatowej afery w tym mieście. Życzę tej pani i jej genialnym doradcom sukcesu, bo już wiem, że trupa znajdzie w wielu szafach. Ponoć tak szuka się w innych, by odsunąć uwagę od własnych.

Powracam zatem na ścieżkę debaty o powodach, dla których pewnym nauczycielom aż chce się bić podległych im uczniów, a jak wynika z mocno już ogranych w prasie przykładów (tak rzadkich, że tylko często odgrzewane mogą jeszcze wzbudzać u naiwnych czytelników przekonaniw o ich powszechnym i częstym występowaniu niemalże wszędzie, w każdej szkole, w każdej klasie), tylko… MEN nie pozwala na zrobienie raz na zawsze z tym porządku, by nie powtarzały się one już nigdy więcej. To Rzecznik Praw Dziecka pyta, jak resort edukacji zamierza zmienić te niepokojace postawy nauczycieli, a urzędnicy ze spokojem swojej szefowej "jeszcze pracują nad odpowiedzią". Spadniemy z krzeseł, jak zapoznamy się z jej treścią. Warto na nią poczekać nawet dwa lata, do jakichś wyborów.

Jak jest w innych sferach naszego życia? Mamy świetnie wyszkolonych policjantów, autentycznych pasjonatów, bohaterów, fachowców, ale i takich, którzy cynicznie grają w przeczekanie do emerytury, znęcają się nad podejrzanymi, mordują własne żony, nadużywają władzy wobec ich rodzin, współpracują ze światem przestępczym. Wydawałoby się zatem, że gdzie jak gdzie, ale w tym środowisku są tacy, którzy świetnie sobie radzą z przemocą innych, i tacy, którzy jej nadużywają w stosunku do innych.

Nauczyciele i policjanci są funkcjonariuszami publicznymi, ale jakże inaczej szkolonymi i kształconymi. Nie każdy nadaje się na policjanta, podobnie jak nie każdy nadaje się do pracy w szkole, a mówiąc ściślej w określonym typie szkoły, a i w niej w określonym środowisku uczniowskim. Skoro w policji są specjaliści od ruchu drogowego, kryminalistyki, itp., to dlaczego w Polsce kształci się nauczycieli tak, jakby przez całe swoje zawodowe życie mieli pracować z młodzieżą, nastolatkami o wysokich aspiracjach edukacyjnych, kochających wręcz szkołę, biegnących do niej w gorączce, byle tylko nie stracić lekcji, bo byłoby to dla niej niepowetowaną stratą.

My chcemy, by nauczyciel metaforycznie pisząc: kierował ruchem drogowym w szkole zawodowej podczas, gdy akurat w tej klasie, do której został skierowany, potrzebny jest świetnie wyszkolony pedagogiczny antyterrorysta. Być może dyrektorzy szkół fatalnie rekrutują do pracy nauczycieli i rzucają ich jak w M. na atak z zaskoczenia. Ktoś ginie, trafiony koszem w głowę, bo nie otrzymał wystarczającej informacji na temat tego, z kim będzie musiał się zmierzyć.

Jeśli ktoś nie mając kompetencji, odwagi i kreatywności podjął się tej pracy w trudnym środowisku, może nawet „zabajerował” w czasie rekrutacji ukończeniem 4 studiów podyplomowych, 6 kursów (a nawet nie potrafi redaktorce opowiedzieć, czego tak naprawdę się tam nauczył, co opanował ponad to, co jest wymagane od jego roli), to powinien mieć pretensje nie do uczniów (zbirów, chamów, bandytów), tylko do siebie. Sorry Winnetou, ale nie będę z tobą walczył, bo nie posiadam odpowiednich umiejętności. Schodzę z pola walki.

Jak podjąłeś się pracy, to zwalczaj „nieswoich wrogów” prawnie dostępnymi środkami, zaskakuj ich przy tym swoją tajną a niezabronioną prawem „bronią pedagogiczną”. Jak jej nie posiadasz, to się nie zatrudniaj, nie pracuj, poproś dyrektora o przeniesienie do innej klasy, zmień szkołę, weź urlop na poratowanie zdrowia, ale nie pozwól na bycie dręczonym. Tę słabość wykorzysta wielu uczniów, którzy chodzą do szkoły nie dlatego, że chcą, bo takich możliwości w sensie obowiązującego prawa w Polsce nie ma, tylko dlatego, że muszą a z różnych powodów nie chcą się w niej uczyć, nie chcą być odpytywani, poniżani, wyszydzani, nieustannie testowani, selekcjonowani, itp. Mówi o tym naukowiec Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi– badacz tej problematyki od lat – dr hab. Jacek Pyżalski: „Wyzywać, grozić, obrażać, mówić (uczniowi: dop. BŚ): doigrałeś się, już po tobie. Wtedy uczeń nie ma nic do stracenia, inni też się nakręcają. I już nikt nie chce się wycofać”. To jest przykład nieudolnej reakcji, którą Thomas Gordon określa mianem gry „zwycięstwo z przemocą”.

Może zatem, zamiast – jak proponował Roman Giertych – tworzenia „oświatowych Guantanamo” dla niedostosowanych społecznie, powołać do życia ośrodek szkoleniowy dla nauczycieli antyprzemocowego reagowania w szkołach? Dyrektorzy zgłaszaliby problemy, a ci dobieraliby takich edukacyjnych komandosów, że sukces wychowawczy byłby murowany, na długie lata. Może czas trenować elitarną grupę nauczycieli do pracy w trudnych społecznie warunkach szkolnych? Może czas ujawniać te problemy i tworzyć do ich rozwiązywania przestrzeń dla takich, którzy sobie z tym poradzą?