15 czerwca 2012

Edukacyjne kabarety

Ostatnio dużą popularnością cieszą się w Internecie klipy z wypowiedziami "menedżerów edukacyjnych" w ramach chyba jakichś konferencji, które zostały zorganizowane w wielkich halach widowiskowych, koncertowych czy salach teatralnych. Występujący na scenie wykładowcy są mistrzami monologu, który przekazują rzeczywiście bezpośrednio, w niesłychanym tempie, dynamicznie, w krótkim, bo liczącym maksymalnie 6 minut czasie, kierując swoją wypowiedź do zgromadzonych na widowni tłumów osób. Nie wiem, kim są słuchacze, uczestnicy tych konferencji, ale widać, że słuchają w skupieniu i nagradzają narratorów edukacyjnych rzęsistymi brawami. Właściwie, można uczyć się od tych osób wygłaszania w sposób niezwykle syntetyczny, ale i atrakcyjny treściowo tez, opowieści o realizowanych już gdzieś projektach edukacyjnych.

Istotą przekazu takich wykładowców jest przykucie uwagi całej widowni tak, by ją zainteresować, zafascynować a nawet zaskoczyć czy rozśmieszyć. Ze względu na panującą w sali teatralną ciemność nikt nie ma możliwości na zanotowanie czegokolwiek. Wszyscy są zdani na oglądanie i słuchanie, jak gdyby byli w teatrze na dobrym kabarecie czy monodramie. Zapewne przedstawienie jest dobrze wyreżyserowane, a wchodzący na scenę kolejni „aktorzy-edukatorzy” wiedzą, jak posługiwać się słowem, by nie pozwolić widowni zasnąć w tych ciemnościach. Ciekaw jestem, kiedy w Polsce będą tego typu konferencje, w trakcie których wykładowcy nie będą mówić przez 60 minut, zabierając większość czasu pozostałym referującym na wygłoszenie określonych tez?

Odnoszę wrażenie, że Anglicy czy Amerykanie są w stanie perfekcyjnie, w artystyczny sposób przekazać wszystko zgromadzonym słuchaczom tak, jakby to było odkryciem na miarę Kopernika czy Einsteina. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nikt nie będzie słuchał jednej osoby dłużej niż 6 minut. To i tak jest długo. „Występ” zatem musi być krótki, ale „soczysty” treściowo i w formie. Mało kto używa multimedialnej prezentacji czy odwołuje się do jakichś wykresów, statystyk czy filmów. Ten, kto wyszedłby na scenę i zaczął czytać, zostałby zapewne wygwizdany lub wytupany. Nikt by go nie słuchał.

No tak, ale tu stosuje się erystykę, komunikacyjne triki, by przykuć uwagę słuchaczy, zabawić ich, wpisać się w ich pamięć, bo być może dzięki temu kupią produkt, jakim jest jakaś idea pedagogiczna, model szkolnej edukacji. Oni to sprzedają jak na rynku warzywa, owoce czy świeże ryby. Nie jest ważne to, czy ktoś to zna, czy nie. Kluczowe jest to, by tak opowiedzieć kawał z brodą, by widownia zatrząsała się ze śmiechu. Spójrzcie na klip Gevera Tulleya, który opowiada o edukacji przez majsterkowanie, ilustrując swój krótki wykład fotografiami oraz filmami z lekcji w terenie, mających na celu rozbudzać dziecięca wyobraźnię. Och, żeby chociaz tak wyglądały nasze "Zielone szkoły"... On nazywa ten model edukacji - Szkołą Majsterkowania, gdzie za pomocą odpowiednich narzędzi, materiałów i wskazówek pedagoga dzieciaki rozwiązują problemy, budują unikalne łodzie, mosty, a nawet rollercoastera.
http://www.ted.com/talks/gever_tulley_s_tinkering_school_in_action.html

Tę wypowiedź obejrzało już prawie pół miliona osób. A w Łodzi odbyła się w tym tygodniu konferencja sumująca realizację projektu ze środków unijnych, w której uczestniczyło zaledwie kilka osób. Hotel, catering, ulotki i materiały, których wartość merytoryczna odpowiada cenie papieru, na którym zostały wydrukowane. Uczestnikami byli ci wszyscy, którzy realizowali w tym projekcie określone zadania i zarobili kasę. Żenada? Niestety. Nędzne badania, nic nie wnoszące ani do nauki, ani do praktyki. Ważne, że wyciągnęło się kasę z budżetu na banały, że upowszechnia się nędzę intelektualną, wciskając społeczeństwu kit. To już byłoby lepiej, gdyby tak, jak Gever Tulley lub Ken Robinson opowiedzieli o czymś sensownym, albo nawet stare kawały. Byłoby przynajmniej wesoło.

14 czerwca 2012

Jaka pedagogia obowiązuje w szkołach publicznych?




Jeden z czytelników blogu podzielił się - poza komentarzami na tym forum - swoją wątpliwością, która wynika z niemożliwości rozeznania się przez niego jako rodzica w tym, jaka pedagogika jest realizowana w szkolnictwie publicznym. Pisze do mnie tak:

Czy dobrze rozumiem, że w pedagogice, jak w każdej dziedzinie nauki istnieją i rozwijają się różne nurty i szkoły? Czy, na przykład, dobrze kojarzę tę różnorodność z nazwiskami: Piaget, Korczak, Montessori, Waldorf , ... ?(jestem ignorantem w tej kwestii, więc mogłem zrobić błędy). Jeśli tak jest, to jakie trendy występują, a może obowiązują w naszej oświacie ? Jakie "pedagogiki" można spotkać w naszych szkołach ? Jak to jest: czy szkoły wybierają swoją "ulubioną szkołę pedagogiczną" ? A może każdy nauczyciel stosuje wybraną teorię lub jej elementy? A może jest jakaś jedna, uniwersalna teoria i praktyka pedagogiczna ? - Jaka ?

Czy MEN i władze oświatowe propagują jakąś konkretną szkołę pedagogiczną? Pytanie kluczowe: czy mam prawo zapytać szkołę mojego dziecka "jaka pedagogika u was obowiązuje, jest teraz na topie ?". Czy takie pytanie jest zasadne, czy ma sens ? To są pytania rodzica, który czuje się zagubiony w polskiej dżungli oświatowej. Za rok moje dziecko pójdzie do nowej szkoły. Oni zawsze zwracają się do mnie, do rodziców z pytaniem: "czy macie, państwo, jakieś pytania ?". Wówczas, zazwyczaj zapada cisza, a po niej ktoś zadaje pytanie o sprawy szóstorzędne. Zastanawiam się czy są sprawy pierwszorzędne, o które warto zapytać. Stąd mój list do Pana.


Moja odpowiedź na powyższe kwestie jest następująca:

Ministerstwo Edukacji Narodowej nie ma i mieć nie powinno jednej wizji czy modelu edukacji dla szkolnictwa publicznego, gdyż nie powinno ono mieć jednolitego charakteru w całym kraju tak, jak było w państwie monistycznej ideologicznie władzy. Istotnie zatem jest tak, że po odwrocie i upadku jednolitej szkoły wychowującej zgodnie z świeckim, materialistycznym światopoglądem, jaki był narzucany przez władze oświatowe i polityczne okresu PRL weszliśmy w ustrój demokratyczny, w którym społeczności szkolne same powinny wypracowywać model roli własnej – publicznej szkoły w edukacji dzieci czy młodzieży. To od dyrektorów szkół i współpracujących z nimi rad pedagogicznych powinno zależeć, zgodnie z jaką pedagogią będzie realizowany w „ich” szkołach proces kształcenia i wychowywania osób.

MEN jednak nie pozostawia tych procesów środowiskom szkolnym, gdyż to, do czego może je zobowiązać i zmusić, to do realizacji przyjętej przez władze podstawy programowej kształcenia ogólnego czy w szkołach zawodowych – edukacji zawodowej. Nauczyciele szkół publicznych nie mogą zatem nie realizować narzuconego im przez resort programu (treści) kształcenia. Nie mogą tez sami rozstrzygać, jak będą organizować ten proces, gdyż obowiązuje ich gorset w postaci systemu klasowo-lekcyjnego, a więc ramowych planów kształcenia, czasu trwania roku szkolnego, czasu trwania jednostek dydaktycznych, podziału uczniów na zespoły klasowe lub międzyklasowe, przydziału nauczycieli według określonych kwalifikacji zawodowych itp . Jak więc tu mówić o zróżnicowaniu pedagogicznym publicznej edukacji, skoro jest on wciśnięty w określone ramy formalno-prawne? Nauczyciele mogą jedynie sami rozstrzygać o tym, jakie wykorzystają w pracy z uczniami środki dydaktyczne, jakimi będą kierować się regułami (zasadami) kształcenia (bo na wychowanie nie ma tu już zbyt wiele miejsca), jakie dobiorą sobie techniki, metody czy formy aktywności. Wszystko to jednak musi zmieścić się w narzuconych im ramach.

Ci nauczyciele, którzy nie chcą pracować w szkołach tak, jak większość, mogą opracować własną innowację czy eksperyment pedagogiczny i spróbować uzyskać akceptację władzy. Ta zaś dysponuje kryteriami (rozporządzeniem MEN o innowacjach i eksperymentach) dopuszczającymi do modyfikowania czy doskonalenia procesu dydaktycznego w szkołach publicznych zgodnie z innymi zasadami, niż powszechnie obowiązujące. Otwartość szkoły publicznej na alternatywę jest zatem połowicza, ale możliwa. Komu się jednak chce pokonywać bariery administracyjne, rejestrowania, opiniowania, pozyskiwania partnerów-sojuszników tak w radzie pedagogicznej, jak i w gronie rodziców, by realizować własną pedagogię w klasie szkolnej w ramach własnego przedmiotu?

Jeśli zatem rodzice chcą wiedzieć, czy nauczyciel ich dziecka realizuje autorski program kształcenia i wychowania, musza o to zapytać wprost – czy takowy ma miejsce w jego przypadku, czy też będzie on realizował powszechnie obowiązujący model edukacji publicznej. Nauczyciele sami zresztą chwalą się tym, że realizują autorski program i jest to także publikowane na stronie internetowej konkretnego przedszkola czy szkoły. Jeśli nie jest to program autorski, to coraz częściej zdarza się, że wdrażają powszechnie akceptowany przez MEN jeden z modeli szkolnych, które mają swoją nazwę i wyróżnik także na stronie resortu edukacji. Są to modele szkół, z których jedne mają charakter pilotażu, a więc przygotowywania placówek publicznych do powszechnej realizacji ustalonych przez władze zasad i rozwiązań programowo-metodycznych, jak np. model „Szkoły cyfrowej”, inne zaś są inicjowane przez organizacje pozarządowe i zarazem popierane (w wyniku ich lobbingu) przez władze resortu jako już cieszące się popularnością i mające swoje względnie czytelne zasady aktywizowania uczniów i społeczności szkolnej do uczenia się, jak np.: „Szkoła z Pasją”, „Radosna Szkoła”, „Otwarta Szkoła”, „Szkoła Obywateli”.

Niektóre z tych modeli są w sposób jawny popierane przez MEN w ramach zachęt materialnych (konkursy, projekty na dofinansowanie), a niektóre znikają z ofert władzy, kiedy ta zmienia się z prawicowej na liberalną czy lewicową lub na odwrót. Tak się np. stało z modelem "Szkoły zróżnicowanej", którą inicjował i popierał gabinet Romana Giertycha czy z modelem edukacji domowej, o której już w MEN nawet się nie mówi. Dzisiaj nie znajdziemy na stronie resortu edukacji nawet wzmianki o tym, że kiedykolwiek obie pedagogie były tu afirmowane na stronie internetowej.




Tak więc rodzice mogą zwrócić uwagę, czy szkoła, do której będą uczęszczały ich dzieci, realizuje jeden z powyższych modeli edukacyjnych i co się za tym kryje lub z czym one się wiążą. Niektóre z nich wygasają po latach, jak np. model „Szkoły z Klasą”, chociaż być może zachował się jeszcze na budynku szyld. Nie zawsze jednak kontynuowane są w takiej szkole zasady czy zadania, które obowiązywały w trakcie ich wdrażania w fazie zauroczenia i zachwytu lub chęci wyróżnienia się za wszelką cenę mimo niespełniania nawet części z określonych w ramach danego podejścia norm pedagogicznych.




Jedynie niektóre szkoły niepubliczne wyrózniają się jednoznaczną, czytelną i identyfikowalną pedagogią, która albo ma charakter naśladowczy np. szkoły Montessori, szkoły Steinera (waldorfskie), szkoły Planu Daltońskiego, szkoły salezjańskie, szkoły edukacji zróżnicowanej (single sex education), szkoły demokratyczne, szkoły Planu Jenajskiego, itp., albo ma charakter autorski, narodowy (np. Szkoła Autorska w Łodzi, Autorskie Licea Artystyczne), albo są to szkoły takie same, jak publiczne, tyle tylko, że odpłatne.


13 czerwca 2012

Pedagogika wobec oczekiwań społecznych czasu teraźniejszego

(fot.1. prof. dr hab. Amadeusz Krause)

była tematem czerwcowego V Naukowego Forum Pedagogów, które zorganizowała Olsztyńska Szkoła Wyższa im. Józefa Rusieckiego w Olsztynie. Każdego roku odbywają się w tej niepublicznej uczelni dyskusje pedagogów różnych subdyscyplin wokół określonego, istotnego dla środowiska problemu. W tym roku podjęto problem oczekiwań społecznych wobec pedagogiki w różnych obszarach działań społecznych, rehabilitacyjnych i resocjalizacyjnych. Organizatorów konferencji interesował zarówno wizerunek współczesnej pedagogiki w sytuacji szeroko pojętych oczekiwań społecznych, jak również zdolność subdyscyplin pedagogiki sprostania tym oczekiwaniom. Szczególną uwagę zwracano jednak na czas teraźniejszy. Zmiany na rynku pracy „ekonomizują” stosunek do instytucji oświatowych i wzmacniają postulaty optymalizacji procesu kształcenia według wymogów gospodarki. Zmiany kulturowe wzmacniają roszczenia wobec pedagogiki, by skutecznie ujarzmiać nazbyt liberalną „pro wolnościową” nowoczesność. Natomiast zmiany w stosunku do niepełnosprawności zdają się stwarzać idealne rozwiązania integracyjne dla osób niepełnosprawnych, choć sami zainteresowani nie zawsze to dostrzegają i wskazują na nowe ograniczenia w swoim funkcjonowaniu.



(fot. Rejestracja tłumnie przybyłych uczestników obrad)

Wspomnianym tu zmianom towarzyszy zwiększające się poczucie zagrożenia przestępczością, wyrażane w postulatach zaostrzania prawa karnego i oczekiwaniach radykalizacji działań resocjalizacyjnych. Pytań jest zatem wiele, toteż nic dziwnego, że uczestnicy Forum dokonali z jednej strony diagnozy niebezpieczeństw, które ze sobą niosą zachodzące w naszym kraju zmiany, z drugiej zaś sami postulowali rozwiązania wychodzące naprzeciw wspomnianym tu oczekiwaniom społecznym wobec pedagogów i pedagogiki. Głównym inicjatorem interdyscyplinarnych debat jest prof. dr hab. Amadeusz Krause,który otworzył Forum referatem pt. Pedagogika wobec dyktatu oczekiwań. Zdaniem tego pedagoga politycy oświatowi, szkolnictwa wyższego i nauki redukują pedagogikę z dyscypliny humanistycznej do wiedzy stosowanej, praktycznej, której celem ma być precyzyjne zaplanowanie kierunku rozwoju młodych pokoleń pod dyktando rynku.

Dokonując analizy reform w zakresie kształcenia pedagogów i nauczycieli A. Krause zwrócił uwagę na to, że aż 90% efektów kształcenia lokuje się w obszarze edukacji adaptacyjnej, instrumentalnej, w wyniku czego nie ma już ani miejsca, ani czasu na edukację komunikacyjną, emancypacyjną i krytyczną. Tym samym mamy kształcić przyszłych nauczycieli, pedagogów jako osoby posłuszne, łatwo przystosowujące się do roszczeń pracodawców i bezkrytycznie realizujące stanowiące przez władze centralne cele kształcenia. Efektem tak rozumianej edukacji staja się osobowości radarowe, kalkulatywne. nauczyciele kształcą pod testy, a zatem tresują swoich uczniów jak małpy, często wbrew własnemu sumieniu i pedagogicznej kulturze. Coraz wyraźniej pedagodzy zaczynają tracić więź z pokoleniem swoich wychowanków. Władze zaś nie są w stanie udzielać kompetentnego wsparcia nauczycielom w sytuacjach kryzysowych, toteż sprowadzają ich role do adaptacji, reagowania zgodnie ze stanowionym procedurami. Co gorsza, państwo straciło już kontrolę nad edukacją uwikłaną w procesy rynkowe, które ulegają globalizacji. Kadry akademickie stają się rzemieślnikami uczestniczącymi w oszustwie neoliberalnego rynku.


(fot. prof. dr hab. Joanna Rutkowiak)


Prof. dr hab. Andrzej Bałandynowicz mówił o pedagogice sumienia w czasach parcjalnych zmian oświatowych i akademickich. Jako specjalista w zakresie pedagogiki resocjalizacyjnej wskazywał na zagrożenia dla kultury i cywilizacji, jakie stwarza psychopatyczna władza, która nie kieruje się w stanowieniu reform żadną koncepcją człowieka. Nic dziwnego, że edukowany w systemie oświatowym młody człowiek nie ma szans na integrację własnej osobowości, na autonomię, emancypację (oświecenie), gdyż jest redukowany do jednego wymiaru - osoby pozbawianej transcendencji, solidaryzmu społecznego, wyzuty z wrażliwości moralnej i negujący potrzebę rezonowania na jednowymiarowy świat własnym sumieniem. Dzisiejsza młodzież jest kształtowana w kulcie brania, hedonizmu, rywalizacji i egoizmu.

Potrzebny jest zatem polskiej edukacji powrót do pedagogiki humanistycznej, pedagogiki wzorów, aksjologicznych fundamentów (wartości transcendentnych), która będzie chronić byt ludzki z jego prawem do dokonywania wyborów, do prawdziwych spotkań (w myśl buberowskiej dialogiczności wzajemnych relacji), do miłości różnicującej. Konieczne jest odbudowywanie traconych pod wpływem manipulacji i socjotechniki władzy zgodności między sumieniem a praktyką codziennego życia. Pomocowość - jak mówił A. Bałandynowicz - jest najbardziej rozbudowaną formą życia demokratycznego, w której jest wspólnota więzi, wartości i praw. Dopełniła tej krytycznej diagnozy w swoim referacie prof. dr hab. Joanna Rutkowiak, przywołując główne tezy rozprawy o uwikłaniach edukacji w ideologię neoliberalną (pisałem o tym wcześniej). Potwierdziła, że ma miejsce w naszym społeczeństwie z udziałem sterowanej odgórnie edukacji maksymalizacja interesu technicznego władzy przy równoczesnej minimalizacji interesu emancypacyjnego obywateli i młodych pokoleń. Być może trzeba wymyślić nowe państwo (za Fukuyamą) lub wzbogacić proces wychowania - jak mówił ks. prof. Jarosław Michalski - o uświadamianie młodym pokoleniom sensu życia.



(fot. prof. dr hab. Andrzej Bałandynowicz)


Prof. dr hab. Iwona Chrzanowska z UAM w Poznaniu przedstawiła wyniki swoich badań dotyczące dydaktycznych i pozadydaktycznych uwarunkowań edukacji inkluzyjnej osób z niepełnosprawnością. Okazuje się, że w Polsce prowadzona jest przez MEN polityka likwidowania w celach oszczędnościowych kształcenia i wychowywania dzieci w szkołach specjalnych na rzecz wdrażania modelu edukacji integracyjnej, ale z pominięciem koniecznych dla jej wartości rozwiązań prawno-pedagogicznych. Niestety, bezmyślnie i bez odpowiednich warunków włącza się dzieci z niepełnosprawnością do szkół ogólnodostępnych, w wyniku czego powiększa się straty po stronie rzekomych jej beneficjentów jakimi powinny być dzieci z różnego rodzaju niepełnosprawnością.



(fot. prof. dr hab. Iwona Chrzanowska)

Brakuje bowiem w klasach czy szkołach integracyjnych nauczycieli o specjalnych kwalifikacjach do pracy z tego typu uczniami, nie określono maksymalnej liczby dzieci z niepełnosprawnością, jakie można przyjąć, żeby mogła powstać klasa integracyjna oraz nie zatrudnia się w klasach z uczniami niepełnosprawnymi tzw. nauczycieli wspierających. Efektem takiej polityki są ogromne różnice w osiągnięciach szkolnych dzieci, które uczęszczają do szkół specjalnych i tych uczących się w modelu edukacji inkluzyjnej, na niekorzyść tych ostatnich.

(fot. Dyskusja w czasie przerwy. Z prawej - dr hab. Henryk Mizerek)




Nic dziwnego, że aż 85% nauczycieli szkół ogólnodostęnych, którzy są zdani na samych siebie, nie chce edukacji inkluzyjnej. Nie chcą w swoich klasach dzieci z upośledzeniem umysłowym, gdyż nie wiedzą, jak takim dzieciom właściwie pomóc. Uczniowie z niepełnosprawnością obniżają swoimi osiągnięciami szkolnymi ogólny wynik egzaminów zewnęrznych, a przy tym wymagają oni dodatkowego nakładu pracy. Dopełnieniem tego referatu było wystąienie dr hab. Beaty Jachimczak z UAM w Poznaniuna temat oczekiwań osób niepełnosprawnych i ich pracodawców na rynku pracy. Muszą być tu spełnione dla ich zatrudnienia odpowiednie warunki pracy, możliwość wykorzystania zdolności osób z niepełnosprawnością i niezwykle ważne jest to, jak przyjmą ich do siebie współpracownicy.


(fot. prof. dr hab. Joanna Rutkowiak i dr hab. Beata Jachimczak)


Organizatorom należą się gratulacje, gdyż w konferencji aktywnie uczestniczyli studenci pedagogiki, którzy przygotowali interesującą sesję plakatową na podstawie wyników badań w ramach własnych prac dyplomowych - licencjackich i magisterskich. Mogliśmy z nimi rozmawiać, dyskutować, dopytywać się o szczegóły ich własnych koncepcji i uzyskanych wyników badań, a i oni mieli poczucie sensu tego, w czym uczestniczyli w toku studiów, jak i w tej debacie.





(fot. studencka sesja plakatowa)







12 czerwca 2012

Balcerowicz musi odejść!

Przypomniało mi się uporczywie powtarzane przez b. lidera populistycznej partii Samoobrona, b. wicepremiera w rządzie Jarosława Kaczyńskiego zawołanie – BALCEROWICZ MUSI ODEJŚĆ!, gdy przeczytałem tekst wywiadu z neoliberalnym ekonomistą o tym, że należy zlikwidować Kartę nauczyciela. Nie wiedziałem, że mamy nowego ministra edukacji narodowej. A może nieudolność obecnej minister jest przykrywana przez premiera podpuszczaniem b. wicepremiera, by jego rękoma rozwiązać problem dziury budżetowej w naszym kraju? Co proponuje się w zamian? Nic. Leszek Balcerowicz nie pisze o tym, czy władze państwowe powinny w jakimkolwiek zakresie troszczyć się o to, by w szkołach byli jak najlepsi nauczyciele, by wszystkim chciało się chcieć, by dzięki pozbawieniu ich dotychczasowych przywilejów, byli chętni do podnoszenia swoich kwalifikacji czy lepszego wykonywania zawodu? Co oferuje się w zamian?

NIC. NIC, czyli NIC.

To, co można nauczycielom odebrać, to są niewątpliwie urlopy zdrowotne, zbyt niskie pensum zajęć dydaktycznych (tzw. „przy tablicy” – chyba interaktywnej?), zbyt wczesne przechodzenie na emeryturę. Co jeszcze można odebrać nauczycielom? Można odebrać im jeszcze zasiłki socjalne, wczasy pod gruszą, specjalistyczną opiekę lekarską i kazać wszystkim przejść na samozatrudnienie. Kto się utrzyma i przeżyje, ten będzie miał niższą od obecnej płacę, ale za to względnie stałą pracę.
Główna teza Leszka Balcerowicza została wytłuszczona w tytule wywiadu z nim w „Rzeczpospolitej” brzmiąc: KARTA SZKODZI UCZNIOM.

Nie wiedziałem, że ekonomista tak świetnie zna się na pedagogice szkolnej, a na dydaktyce w szczególności, że uzurpuje sobie prawo do rozstrzygania o tym, co szkodzi polskim uczniom. Moim zdaniem, polskim uczniom szkodzą tacy właśnie politycy, którzy mocą swojej ignorancji, choć z pełnym przekonaniem o posiadaniu kompetencji pedagogicznych (w końcu byli kiedyś uczniami, ich dzieci były lub są w szkołach, a i im się wydaje, że jak są profesorami ekonomii czy innej dyscypliny naukowej, z pominięciem rzecz jasna pedagogiki, to są fachowcami od kształcenia i wychowywania innych), wypowiadają się na temat edukacji młodych pokoleń. Proponuję, by o zarządzaniu polską gospodarką decydowali nauczyciele wychowania fizycznego, o służbie zdrowia - rolnicy, o rolnictwie fizycy, o energetyce jądrowej producenci jaj strusich itd.

Nie bronię ustawy Karta nauczyciela. Bronię nauczycieli, którymi już bez ogródek manipuluje się od ponad 20 lat, nie dając im nic w zamian. Rzekome przywileje są im i tak odbierane, gdyż żeby móc godnie funkcjonować w zawodzie i pełnić także obowiązki rodzinne, niemalże wszystkie dni wolne nauczyciele poświęcają na dodatkowe szkolenia, kursy, studia podyplomowe czy zajęcia zarobkowe, by dostosować swoją wiedzę i umiejętności do zmieniających się roszczeń polityków. Na inwestycje we własny rozwój nie wystarcza im nie tylko środków, ale i czasu. Regulacje prawne w oświacie zmieniają się tak często, że ledwo nauczyciele zostaną jako tako przygotowani do ich realizacji, a już pojawia się kolejny minister czy jego zastępca, który wprowadza zmiany. To, co dotychczas obowiązywało, staje się zatem nieważne.

Poza podnoszonymi w ostatnich latach płacami, co miało najczęściej ścisły związek z nadchodzącymi wyborami i tym samym "kupowaniem" głosów wyborczych tak licznej społeczności zawodowej w tym kraju, w polskim systemie oświatowym nie zmieniło się nic, co czyniłoby ten zawód wysoce atrakcyjnym. Karta szkodzi nie uczniom, ale nauczycielom, bowiem degraduje i obniża poziom motywacji do innowacyjności i większego zaangażowania przez tych, którzy ten zawód wykonują z pasją, a nie z przypadku lub przymusu braku innego zatrudnienia. Władze nie inwestują w świetnych nauczycieli, gdyż od powrotu do władzy w 1993 r. lewicy, w tym ZNP, zaczęło się upartyjnianie nadzoru pedagogicznego, z czego chętnie korzystały następne ekipy władzy w MEN - prawicowej, liberalnej i populistycznej.

Każda zmiana warty wykorzystywała instrumentalnie resort edukacji do załatwiania własnych interesów politycznych kosztem nauczycieli i kosztem koniecznej rewolucji w uczeniu się. Od 1993 r. sukcesywnie pozbawiano nauczycieli (w tym także dyrektorów szkół) prawa do twórczości pedagogicznej, odpowiedzialnej niezależności zawodowej, autonomii, a więc samorządności placówek edukacyjnych, by utrzymywać w nich nauczycieli jak marionetki, w nieustannej gotowości do pociągania nimi za odpowiednie sznurki, w zależności od tego, komu i do czego mieli służyć. Tak więc to nie sama ustawa szkodzi uczniom, tylko nieodpowiedzialni politycy, którzy nie mają spójnej wizji i strategii rozwoju polskiej oświaty, dokonują w niej parcjalnych zmian dla wąsko pojmowanych interesów różnych grup społecznych. Im więcej w oświacie jest miernych, ale władzy wiernych, tym lepiej dla jednych i drugich, ale nie dla uczących się.

Leszek Balcerowicz ma rację tylko w jednym, że zapisana w Karcie socjalistyczna urawniłowka nie jest czynnikiem stymulującym nauczycieli do bardziej efektywnej pracy. Tyle tylko, ze nawet jak zlikwidujemy Kartę i dodamy nauczycielom godzin pracy dydaktycznej, to i tak niewiele się zmieni, poza uzyskaniem przez rząd większych oszczędności. Innymi słowy, nie o uczniów chodzi w tej zmianie, ale o budżet państwa, o naprawę finansów publicznych kosztem nauczycieli i uczniów. Dlaczego L. Balcerowicz nie pisze o konieczności redukcji tysięcy zbytecznych urzędników, którzy są utrzymywani ze środków publicznych?

W Polsce trzeba odejść od systemu klasowo-lekcyjnego, bo to on jest największym czynnikiem braku efektywności kształcenia i wychowywania w szkolnictwie publicznym dzieci i młodzieży. Nie można w XXI w. oferować kształcenia w formie i warunkach typowych dla XIX-wiecznego panoptikonu tylko dlatego, że jest ono tanie i łatwe do sprawowania nad nią kontroli nadzorczej. To nie Karta nauczyciela szkodzi uczniom, ale nieadekwatny do konieczności jak najszybszego przejścia z kultury statycznej uczenia się, neobehawioralnej do kultury dynamicznej, konstruktywistycznej procesu edukacji, umożliwiającej także realizację modelu szkoły cyfrowej, ale i zarazem szkoły uspołecznionej. Dzieci i młodzież już dawno są w świecie on-line, ale ustrój szkolny funkcjonuje strukturalnie, prawnie i politycznie tak, jakbyśmy żyli tylko w świecie off-line.

Politycy, zostawcie szkołę w spokoju, jeśli nie wiecie, jakie czynniki i mechanizmy rzutują na jakość wykształcenia młodych osób. Jak już chcecie niszczyć pozostałości systemu homo sovieticus, to jestem jak najbardziej ZA. Czyńcie to jednak konsekwentnie i do końca, zmieniając ustrój szkolny zgodnie z modelem środowisk samouczących się, autonomicznych, ale poddanych oddolnej kontroli społecznej. Niech w oświacie zaczną obowiązywać reguły zarządzania nią przez profesjonalistów od makropolityki oświatowej, a nie od zmian na poziomie mezo- czy mikroedukacyjnej.

11 czerwca 2012

Niesamorządna samorządność szkolna

Gdyby żyła Maria Dąbrowska, to nie mogłaby po 23 latach III RP napisać, że TU ZASZŁA ZMIANA. Rzecz dotyczy polskich szkół publicznych i "istniejących" w nich niesamorządnych samorządów szkolnych.

We wrześniu 1982, kiedy w Polsce obowiązywał stan wojenny, a władza rozprawiała się z opozycją polityczną, nagradzając środowisko nauczycielskie za posłuszeństwo przywilejami, czyli ustawą Karta Nauczyciela, minister oświaty i wychowania wydał „Zarządzenie w sprawie zasad działalności samorządu uczniowskiego”. Dokument ten regulował w skali ogólnopolskiej wspólne dla wszystkich szkół zasady, jakimi powinni kierować się uczniowie tworzący w nich samorządy. Był w tym zawarty paradoks wolności, bowiem cóż to za samorządność, która staje się nakazem władzy? Zgodnie z typowym dla władzy autorytarnej pozorowaniem praw, uczniowie we wszystkich szkołach mieli tworzyć samorządy uczniowskie, ale - co ciekawe - nazywały się one samorządami szkolnymi. To tak, jakby w tych szkołach nie było nauczycieli.

Co to jednak za samorząd szkolny, którego członkami nie są nauczyciele, tylko sami uczniowie? W tej sytuacji ów organ (struktura społeczna, społeczność) powinien nazywać się samorządem uczniowskim, a nie szkolnym. Zezwolenie jednak na nazywanie tej społeczności samorządem uczniowskim wymagałoby stworzenia jej pełnych warunków do bycia samorządną, a przecież władza autorytarna (totalitarna, centralistyczna, etatystyczna) nie była i nadal nie jest zainteresowana tym, żeby podlegający jej uczniowie byli samo-rządni. Oni mieli być przecież tylko pozornie samo-rządni, by im się wydawało, że są takowymi, samorządnymi jednak nie będąc. Na tym właśnie polega pozorowanie czegoś, co ma być tym, czym nie jest, choć ma jawić się, jako coś, czym jest, tym jednak w rzeczy samej nie będąc. Wymyślono niesamorządną samorządność, tak jak powstała w okresie PRL czekolada nie będąca czekoladą, demokracja nie będącą demokracją, rynek nie będący rynkiem itd., itd. W ustroju fikcji i pozoru trzeba było nadawać cechy czegoś postulatywnego czemuś temu zaprzeczającemu, chociaż jawiącemu się formalnie jako odpowiadające temu pierwszemu.

Stworzono zatem strukturalną fikcję samorządności, która była szkolną tylko dlatego, że znajdowała się na terenie szkoły, ale nie obejmowała całej szkolnej społeczności. Gdyby samorząd miał być rzeczywiście szkolnym, to musiałby uwzględniać nie tylko uczniów, ale i nauczycieli oraz pracowników administracji szkolnej i pracowników technicznych. Takiej jednak jego struktury osobowej władza quasitotalitarnego państwa nie tylko, że sobie nie życzyła, ale i nie wyobrażała. Jakże to miano tworzyć samorządy szkolne, skoro placówki te nigdy nie miały być samorządnymi, a więc autonomicznymi, samorządzącymi się.

Każdy podmiot szkolny miał swojego pana, samemu będąc zniewolonym. Panem ucznia był - nauczyciel, panem nauczyciela - dyrektor, panem dyrektora - inspektor szkolny, panem inspektora szkolnego - kurator oświaty i wychowania a panem kuratora - minister edukacji, a panem ministra - sekretarz Komitetu Centralnego PZPR ds. oświaty i wychowania, a panem sekretarza KC -pierwszy sekretarz KC PZPR, a panem I sekretarza KC PZPR - premier rządu a panem premiera rządu... i tu kółko się zamykało, bo był nim - I sekretarz PZPR, który zapewne miał swojego pana w ZSRR, itd., itd.

Trzydzieści lat temu czerwonouste władze oświatowe głosiły, że samorząd w szkołach jest potrzebny, by przestrzegano w nich praworządności, a więc by wszyscy podporządkowali się obowiązującym w niej regulacjom. Kto stanowił w szkołach prawo? Patrz wyżej: uczniom - nauczyciel, nauczycielom-dyrektorem, dyrektorem - inspektor szkolny itd., itd. Ba, w szkolnej społeczności każdy podmiot miał inne prawa. Innymi regulowane było życie uczniów (Kodeks Ucznia) a innymi prawa nauczycieli (Karta Nauczyciela). Gdyby istniał samorząd szkolny zgodnie z istotą tej struktury społecznej, to musiałby istnieć w szkołach jakiś wspólny mianownik praw, by było czytelne nie tylko to, kto i jak ma przestrzegać wspólne prawa, ale i kto oraz jak ma sprawdzać, oceniać i egzekwować ich przestrzeganie. Musiałaby zatem być powołana jakaś instancja - jak u Janusza Korczaka w Domu Sierot - która rozstrzygałaby sprawy sporne, konfliktowe związane z nieprzestrzeganiem przez kogoś praw. Takowego strażnika praw ministerstwo nigdy nie przewidywało w szkołach, bo kto miałby być w szkole policjantem, kto prokuratorem, kto sędzią, a kto katem?

Istotą samorządu jest to, by jego członkowie wychowywali siebie samych i jedni drugich, a jakże tu zgodzić się na to, by wychowawcami wychowawców (nauczycieli) mieli być ich uczniowie? To, że miało, było i jest na odwrót, nikogo nie dziwiło i nie dziwi, a nawet wydaje się oczywiste samo przez się. Samorząd nie jest żadnym narzędziem, strukturą, organizacją - jak pisali przed laty Aleksander Kamiński czy Julian Radziewicz, tylko jest metodą. W samorządzie nie ma kierowników i podwładnych. Są tylko ci, którzy zobowiązali się, że będą coś robić dla wszystkich – i są wszyscy, którzy to kontrolują i oceniają. Korzyści muszą mieć i jedni, i drudzy. Samorząd, który nie przynosi korzyści wszystkim – nie jest samorządem.
(J. Radziewicz, Równi wśród równych, czyli o samorządzie uczniowskim, Warszawa: Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” 1985, s. 12)Jakże jednak nauczyciele mieliby coś robić dla uczniów, albo uczniowie dla nauczycieli, by tak jedni, jak i drudzy mieli z tego korzyść, skoro to nie oni rozstrzygali w tamtym ustroju o tym, co jest korzyścią, a co nią nie jest?


Nie tylko tworzenie samorządów szkolnych (uczniowskich) miało charakter heterogeniczny, a nie autonomiczny, ale i zasady jego działania musiały być zatwierdzane przez radę pedagogiczną. Samorząd uczniowski nie był suwerenny w swojej sprawczości, skoro musiał wnioskować do dyrektora szkoły w sprawie powołania nauczyciela, w tym dla samorządów klasowych – wychowawcy klasy na opiekuna tej społeczności z ramienia rady pedagogicznej. To władze szkolne miały też czuwać nad zgodnością działalności samorządu uczniowskiego z celami wychowawczymi szkoły, a te przecież nie były stanowione czy współstanowione przez uczniów czy ich rodziców, gdyż określała je na każdy rok szkolny władza polityczna kraju.

Czy coś w tych kwestiach uległo od tamtej pory zmianie?

10 czerwca 2012

Jak harata się w gałę z kadrą i studentami



Wczoraj w strefie kibica taka toczyła się rozmowa:

- Słyszałaś, że nasza "wsp" ma zakaz prowadzenia naboru na studia magisterskie, gdyż nie spełnia wymogów prawnych?

- Coś Ty?!! Niemożliwe? Nasza? Co Ty gadasz?

- Słyszałam, jak prorektor wychodził od kanclerza, coś mówił podnośnym głosem i aż trzasnął drzwiami od jego gabinetu? Jakby mu ktoś bramkę strzelił.

- Nie może być... a to taki spokojny człowiek. Ale, o co tu chodzi?

- Ponoć przyszło pismo z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, że nasza "wsp" nie spełnia minimum kadrowego! Mamy za mało zatrudnionych pracowników naukowych na pedagogice, na pierwszym etacie. Kanclerz myślał, że uda się to przemilczeć, że jak rektor wyśle wykaz kadry, to nikt tego w ministerstwie nie zauważy. A może liczono na k....... , wiesz, adwokat kanclerza wysłał jakieś odwołanie...

- To co to oznacza?

- Dla nas, nic. My jeszcze pracujemy. W końcu są jeszcze studia licencjackie. Ktoś musi być zatrudniony do ich realizacji. Sprawę ukrywa się przed kadrą i studentami, ale przecież niektórzy z zaufanych sędziego już widzieli to pismo. Takich rzeczy ukryć się nie da. Kanclerz ponoć wymyślił, że jak ministerstwo uprze się i każe nam zawiesić nabór na studia magisterskie od 1 października, to i tak to obejdzie. Zobacz, że przecież na stronie szkoły jest informacja o naborze na studia II stopnia.

- No coś Ty, to byłby przekręt.

- Eee, co tam. Teraz był przekręt i to wykryto, to wymyśli się następny. Nawet wiem, jaki? Kanclerz harata w gałę z pewnymi osobami. Postanowił prowadzić nabór, chyba, że dowie się o tym prasa i to nagłośni. Wówczas ma plan awaryjny. Zaproponuje kandydatom nieodpłatne kursy jednosemestralne, by ich przetrzymać do lutego przyszłego roku, a potem, jak już zdąży zatrudnić frajerów do pracy na pierwszym etacie, zaliczy się to kursidło jako zajęcia programowe i studenci będą już nie na pierwszym semestrze, ale drugim. Przepis mówi bowiem o tym, że kadra minimum musi być zatrudniona przed rozpoczęciem roku akademickiego.

- To teraz tak zaostrzyli rygory?

- Mamy w końcu reformę Kudryckiej. Niby miało być nam lepiej, w szkołach prywatnych, a tu klops, zdrada. Trzeba mieć jakieś minimum. Kanclerz postanowił, że skorzysta z możliwości zastąpienia jednego profesora dwoma doktorami, a jednego doktora dwoma magistrami. Będzie taniej, a poza tym, kto dzisiaj w sytuacji lawinowego niżu odejdzie z uczelni publicznej do takiej "wsp" na pierwszy etat? Musiałby być samobójcą. Przecież widać, że to się sypie. Szkoła ma długi. Każdego miesiąca przynosi ponad 30 tys. strat. To z czego ma to kanclerz utrzymać? Wiesz ile osób zalega z płatnościami? Do tego dochodzi przeinwestowanie, wydatki za kulisami stadionu...

- To gruchnie. A kanclerz sobie spokojnie harata z kadrą i studentami w gałę. Udaje, że jest wszystko w porządku. Rektora nic nie obchodzi, bo on i tak ma fuchę w innym miejscu, więc jak mu to odpadnie, to i tak da sobie radę. Teraz rozumiem, dlaczego mieliśmy zebranie, w trakcie którego kazano nam zaliczać wszystkim studentom i nie przesadzać z wymaganiami. Liczy się każdy zawodnik w grze...

- A miało być tak pięknie i bogato...

- Miało, i się zgrało. Najgorzej, jak studenci zaczną dopominać się wyjaśnień od rektora. Im się wydaje, że to on tu rządzi i o wszystkim decyduje, a tu ... spalony! Słupek!

- Komu kibicujesz?

- Uniwerkowi.

- Ale ja o drużynę pytam. Danii czy Holandii?



09 czerwca 2012

Kto w edukacji nie gra fair play?

(fot.1. Tak wpadł pierwszy i jedyny gol dla polskiej reprezentacji).

Pierwszy mecz EURO 2012 w Warszawie potwierdził, że zawodnicy obu drużyn – Polski i Grecji, grali nie fair. Dwie czerwone kartki w inauguracyjnym meczu nie najlepiej świadczą o przygotowaniu do realizacji założonych celów taktycznych i o odporności piłkarzy na prowokacje. Nie jesteśmy tak znakomici, jak to nam sugerowano od miesięcy, ani też tak fatalni, jak chciałby tego Jan Tomaszewski. Jest zatem jeszcze nadzieja na wyjście z grupy. Oby tylko było to wyjście ku dalszym rozgrywkom, bo przecież można z niej też wyjść tylnymi drzwiami ... wstydu. Kibicuję zatem dalej Polakom, życząc im pozytywnego wyjścia z tej trudnej sytuacji. Rosjanie w meczu z Czechami pokazali, że wcale nie są tak słabi, jak próbowano ich u nas „malować”. Oj, jeszcze będzie gorąco, jeszcze będą emocje.


W polskiej edukacji jest wiele podmiotów, które naruszają zasady przyzwoitości. Jednym z podmiotów naruszania zasady fair play w edukacji są niektórzy wydawcy podręczników szkolnych i Ministerstwo Edukacji Narodowej. Jeszcze nie zainteresowało się tą sprawą CBA? Aż dziwne, bo przecież to resort edukacji zaczął w dość zaskakujący sposób promować praktyki nie fair. Czyżby ktoś czerpał z tego zyski? Jeśli kogoś to interesuje, to niech sobie przeczyta, jak to MEN wraz z wejściem w życie reformy szkolnej, podpisanej przez Panią minister Katarzynę Hall, wiedząc o monopolistycznej pozycji jednego z wydawców nie poinformowała o tym fakcie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta? Pierwsze kłody pod nogi małych wydawców rzuciło MEN. Podręczniki do recenzji zaczęło Ministerstwo przyjmować od 25 stycznia 2009 roku. Jednocześnie polecono nauczycielom i dyrektorom szkół wybranie podręczników dla uczniów (tylko z listy MEN-u) do 15 czerwca 2009 roku. Wybór książek po tym terminie Ministerstwo uważało za niezgodny z prawem. Te szalone terminy (cztery i pół miesiąca na napisanie, zrecenzowanie, wydrukowanie, rozreklamowanie) mogły być dotrzymane, jedynie przez tych wydawców, którzy albo mieli podręczniki już napisane, albo stare starali się zarejestrować jako nowe. Kilkunastu wydawcom udało się zmieścić w terminie. Dokładna analiza tempa rejestracji podręczników wskazuje na to, że jeden z wydawców był łaskawiej traktowany przez recenzentów i pracowników ministerstwa niż inne wydawnictwa. Może nawet wiedział wcześniej o mających wejść w życie nowych zasadach? Okazało się, że 80% w tak istotnym sektorze rynku prawdopodobnie zdobyło ono niezgodnie z prawem.


(rys.1. Hania - lat 5,5 "Po remisie Polska-Grecja")

Trwały brak zasad etyki, nachalność, realizowanie za wszelką cenę określonego celu były zjawiskiem tyleż powszechnym co i charakterystycznym jej przedstawicieli. Czy dystrybutorzy tego wydawnictwa wręczali nauczycielom, czy dyrektorom prezenty w zamian za wybór ich podręczników? Czy podpisywali umowy ze szkołami na wieloletnie dostarczanie podręczników w zamian za szkolne pomoce i usługi? Czy wydawca fundował plenerowe wyjazdy dla zainteresowanych, czy wynajmował sale kinowe i hotele, gdzie raczono nauczycieli poczęstunkami? Niech zainteresowani odpowiedzą sobie na te pytania
. (http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=28&tx_ttnews%5btt_news%5d=12708)

Do naruszających zasady fair play należą niewątpliwie niektórzy założyciele i/lub kanclerze wyższych szkół prywatnych (tzw. „wsp”), którzy nie postępują etycznie w relacjach ze swoimi współpracownikami. Oto niektórzy ukrywają inne zamiary prowadzenia takich szkół, niż jest to zapisane w ich statutach i głoszone publicznie przez ich władze. Niestety, każda „wsp” zakładana jako poletko do prywatnego biznesu kogoś, komu nie wyszło, często wielokrotnie, w innym sektorze rodzimego rynku, stała się naturalnym środowiskiem toksycznych relacji między pracodawcą a pracownikami, głównie ze względów charakterologicznych (często psychopatycznych) tych pierwszych. Jeśli ktoś koncentruje się na pomnażaniu zysków kosztem jakości kształcenia i nauki, to musi prowadzić swoją firmę ku upadkowi, gdyż wyższą szkołą nie da się zarządzać tak, jak hurtownią warzyw i owoców. Da się, kiedy chce się jej nadać prawdziwie akademickie oblicze, ale to udało się tylko nielicznym w naszym kraju.

Wprawdzie można zatrudniać personel do marketingu, obsługi administracyjnej, technicznej i logistycznej, można wynajmować powierzchnie do sortowania i przechowywania „produktów”, ale jak nie rozumie się specyfiki procesów dojrzewania lub gnicia, tylko samemu się sprzyja tym ostatnim w wyniku nieudolnych i niekompetentnych decyzji, to efekt jest tego żałosny. Nic tu nie pomoże zatrudnianie prawników, stosowanie mobbingu wobec nich, organizowanie narad skrywających rzeczywisty kryzys firmy, gdyż prędzej czy później komornik zastuka do drzwi. Tym komornikiem będzie klient, któremu nie zasmakują sprzedawane „nadgniłe owoce edukacji”.

Kandydaci na studia pedagogiczne już wiedzą, gdzie powinni skierować swoje kroki, by otrzymać zdrowe i świeże owoce kształcenia na poziomie wyższym, a nie pozorowanym, w placówkach nadużywających akademickiego szyldu. Żałosne jest to, że wielu pracowników naukowych daje się skusić ofertami pracy w miejscach skażonych pseudoedukacją, tym samym podtrzymując w nich formalnie tocząca się edukację, ale pozbawioną zasady fair play. Ktoś, kto sprzedaje mecz, zanim się rozpocznie, kto układa się z sędzią, byle czerpać z tego korzyści, musi dobierać sobie nowe twarze, by móc oglądać siebie w lustrze specjalnie produkowanym dla hipokrytów i cyników.

Żal mi pracowników, którzy ukradkiem, wśród bliskich komunikują podłe relacje w takiej „wsp”, bo widać, że nie mają dostępu do środków ochronnych, są upokarzani, ale trwają za cenę miejsca pracy. Ostatnio zadzwonił do mnie pedagog mówiąc, jak to kanclerz jednej z takich „wsp” jest obmawiana przez jej wiernego adiutanta, wieloletniego pracownika. Oczywiście w relacjach z nią jest wiernym wazeliniarzem, gdyż każdy grosz do emerytury przydaje się mistrzowi obłudy i hipokryzji. Po co jednak obmawia ją poza plecami? Co chce w ten sposób uzyskać? Ona zabrania wszystkim czytanie mojego blogu, chociaż sama namiętnie go czyta, ale to jego nie dotyczy, bo przecież ktoś musi czerpać z tego korzyści dla wywoływania w szkole kolejnych intryg. Tu się zadzwoni, tam coś się szepnie, tu się kogoś znieważy, tam zdeprecjonuje, a wszystko pod pozorem troski o … no właśnie, o co? Podwójne normy, wielokrotność twarzy, na które ktoś może „pluć”, a zastępuje się je innymi, czyniąc nieobecność zasady fair play w instytucjach, które mienią się wyższymi szkołami, czymś oczywistym, wpisanym w ich codzienność.

Podobnie żal jest patrzeć na pracowników uczelni publicznych, których zwierzchnicy działają nie tylko na ich niekorzyść, ale i na osłabienie jednostek uczelnianych, angażując się bardziej na drugim etacie w tzw. „wsp”. Postawa wyłudzania akademickich przywilejów dla podnoszenia własnych płac u konkurencji przez niektórych profesorów wzbudza zadziwiającą tolerancję ze strony niektórych rektorów uniwersytetów i dziekanów władz podległych im wydziałów. Ma to miejsce prawdopodobnie tylko dlatego, że sami są zajęci dorabianiem w sektorze prywatnym (np. medycznym, prawniczym, gospodarczym). Jest to nie fair w stosunku do całego środowiska, bo chroni pozorantów, blagierów i nieudaczników. No i co z tego? W końcu to tylko państwowa uczelnia ….