Gdyby żyła Maria Dąbrowska, to nie mogłaby po 23 latach III RP napisać, że TU ZASZŁA ZMIANA. Rzecz dotyczy polskich szkół publicznych i "istniejących" w nich niesamorządnych samorządów szkolnych.
We wrześniu 1982, kiedy w Polsce obowiązywał stan wojenny, a władza rozprawiała się z opozycją polityczną, nagradzając środowisko nauczycielskie za posłuszeństwo przywilejami, czyli ustawą Karta Nauczyciela, minister oświaty i wychowania wydał „Zarządzenie w sprawie zasad działalności samorządu uczniowskiego”. Dokument ten regulował w skali ogólnopolskiej wspólne dla wszystkich szkół zasady, jakimi powinni kierować się uczniowie tworzący w nich samorządy. Był w tym zawarty paradoks wolności, bowiem cóż to za samorządność, która staje się nakazem władzy? Zgodnie z typowym dla władzy autorytarnej pozorowaniem praw, uczniowie we wszystkich szkołach mieli tworzyć samorządy uczniowskie, ale - co ciekawe - nazywały się one samorządami szkolnymi. To tak, jakby w tych szkołach nie było nauczycieli.
Co to jednak za samorząd szkolny, którego członkami nie są nauczyciele, tylko sami uczniowie? W tej sytuacji ów organ (struktura społeczna, społeczność) powinien nazywać się samorządem uczniowskim, a nie szkolnym. Zezwolenie jednak na nazywanie tej społeczności samorządem uczniowskim wymagałoby stworzenia jej pełnych warunków do bycia samorządną, a przecież władza autorytarna (totalitarna, centralistyczna, etatystyczna) nie była i nadal nie jest zainteresowana tym, żeby podlegający jej uczniowie byli samo-rządni. Oni mieli być przecież tylko pozornie samo-rządni, by im się wydawało, że są takowymi, samorządnymi jednak nie będąc. Na tym właśnie polega pozorowanie czegoś, co ma być tym, czym nie jest, choć ma jawić się, jako coś, czym jest, tym jednak w rzeczy samej nie będąc. Wymyślono niesamorządną samorządność, tak jak powstała w okresie PRL czekolada nie będąca czekoladą, demokracja nie będącą demokracją, rynek nie będący rynkiem itd., itd. W ustroju fikcji i pozoru trzeba było nadawać cechy czegoś postulatywnego czemuś temu zaprzeczającemu, chociaż jawiącemu się formalnie jako odpowiadające temu pierwszemu.
Stworzono zatem strukturalną fikcję samorządności, która była szkolną tylko dlatego, że znajdowała się na terenie szkoły, ale nie obejmowała całej szkolnej społeczności. Gdyby samorząd miał być rzeczywiście szkolnym, to musiałby uwzględniać nie tylko uczniów, ale i nauczycieli oraz pracowników administracji szkolnej i pracowników technicznych. Takiej jednak jego struktury osobowej władza quasitotalitarnego państwa nie tylko, że sobie nie życzyła, ale i nie wyobrażała. Jakże to miano tworzyć samorządy szkolne, skoro placówki te nigdy nie miały być samorządnymi, a więc autonomicznymi, samorządzącymi się.
Każdy podmiot szkolny miał swojego pana, samemu będąc zniewolonym. Panem ucznia był - nauczyciel, panem nauczyciela - dyrektor, panem dyrektora - inspektor szkolny, panem inspektora szkolnego - kurator oświaty i wychowania a panem kuratora - minister edukacji, a panem ministra - sekretarz Komitetu Centralnego PZPR ds. oświaty i wychowania, a panem sekretarza KC -pierwszy sekretarz KC PZPR, a panem I sekretarza KC PZPR - premier rządu a panem premiera rządu... i tu kółko się zamykało, bo był nim - I sekretarz PZPR, który zapewne miał swojego pana w ZSRR, itd., itd.
Trzydzieści lat temu czerwonouste władze oświatowe głosiły, że samorząd w szkołach jest potrzebny, by przestrzegano w nich praworządności, a więc by wszyscy podporządkowali się obowiązującym w niej regulacjom. Kto stanowił w szkołach prawo? Patrz wyżej: uczniom - nauczyciel, nauczycielom-dyrektorem, dyrektorem - inspektor szkolny itd., itd. Ba, w szkolnej społeczności każdy podmiot miał inne prawa. Innymi regulowane było życie uczniów (Kodeks Ucznia) a innymi prawa nauczycieli (Karta Nauczyciela). Gdyby istniał samorząd szkolny zgodnie z istotą tej struktury społecznej, to musiałby istnieć w szkołach jakiś wspólny mianownik praw, by było czytelne nie tylko to, kto i jak ma przestrzegać wspólne prawa, ale i kto oraz jak ma sprawdzać, oceniać i egzekwować ich przestrzeganie. Musiałaby zatem być powołana jakaś instancja - jak u Janusza Korczaka w Domu Sierot - która rozstrzygałaby sprawy sporne, konfliktowe związane z nieprzestrzeganiem przez kogoś praw. Takowego strażnika praw ministerstwo nigdy nie przewidywało w szkołach, bo kto miałby być w szkole policjantem, kto prokuratorem, kto sędzią, a kto katem?
Istotą samorządu jest to, by jego członkowie wychowywali siebie samych i jedni drugich, a jakże tu zgodzić się na to, by wychowawcami wychowawców (nauczycieli) mieli być ich uczniowie? To, że miało, było i jest na odwrót, nikogo nie dziwiło i nie dziwi, a nawet wydaje się oczywiste samo przez się. Samorząd nie jest żadnym narzędziem, strukturą, organizacją - jak pisali przed laty Aleksander Kamiński czy Julian Radziewicz, tylko jest metodą. W samorządzie nie ma kierowników i podwładnych. Są tylko ci, którzy zobowiązali się, że będą coś robić dla wszystkich – i są wszyscy, którzy to kontrolują i oceniają. Korzyści muszą mieć i jedni, i drudzy. Samorząd, który nie przynosi korzyści wszystkim – nie jest samorządem.
(J. Radziewicz, Równi wśród równych, czyli o samorządzie uczniowskim, Warszawa: Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” 1985, s. 12)Jakże jednak nauczyciele mieliby coś robić dla uczniów, albo uczniowie dla nauczycieli, by tak jedni, jak i drudzy mieli z tego korzyść, skoro to nie oni rozstrzygali w tamtym ustroju o tym, co jest korzyścią, a co nią nie jest?
Nie tylko tworzenie samorządów szkolnych (uczniowskich) miało charakter heterogeniczny, a nie autonomiczny, ale i zasady jego działania musiały być zatwierdzane przez radę pedagogiczną. Samorząd uczniowski nie był suwerenny w swojej sprawczości, skoro musiał wnioskować do dyrektora szkoły w sprawie powołania nauczyciela, w tym dla samorządów klasowych – wychowawcy klasy na opiekuna tej społeczności z ramienia rady pedagogicznej. To władze szkolne miały też czuwać nad zgodnością działalności samorządu uczniowskiego z celami wychowawczymi szkoły, a te przecież nie były stanowione czy współstanowione przez uczniów czy ich rodziców, gdyż określała je na każdy rok szkolny władza polityczna kraju.
Czy coś w tych kwestiach uległo od tamtej pory zmianie?