22 marca 2012
Nowelizacja ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym niezgodna z Konstytucją RP?
W środowisku akademickim upowszechniana jest ekspertyza wybitnego znawcy prawa ustrojowego i porównawczego z Uniwersytetu Jagiellońskiego - prof. Mariana Grzybowskiego, który uzasadnia powody naruszenia przez rząd Konstytucji RP w art. 34.ust.1 znowelizowanej w ubiegłym roku ustawy z 2003 r. o stopniach i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki.
Rzecz dotyczy składu Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów, którego wybór dotyczył czteroletniej kadencji, jaka przypadła na dzień 1 stycznia 2011 r., a którą minister Barbara Kudrycka postanowiła skrócić do dwóch lat! Wybory były tajne, na pełną kadencję, zaś po jej rozpoczęciu minister tak znowelizowała powyższą ustawę, by skrócić pracę obecnego jej składu do dwóch lat. Prof. Hubert Izdebski także pisze o tym w Komentarzu do nowelizacji ustawy, iż takie rozstrzygnięcie może budzić wątpliwości natury formalnoprawnej.
Po raz kolejny przekonujemy się, że władze naszego państwa łamią prawo, tworząc precedensy, które naruszają zaufanie obywateli do państwa i stanowionego przez państwo prawa. Jest to o tyle zaskakujące, że w obszarze akademickim działają także inne organy władzy centralnej, pełniące funkcje opiniodawczo-kontrolne, które nie zostały w ten sposób pozbawione swojej czteroletniej kadencji. Dotyczy to Polskiej Komisji Akredytacyjnej Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Rady Głównej Instytutów Badawczych, Komitetu Ewaluacji Jednostek Naukowych, Rady Narodowego Centrum Nauki oraz Rady Narodowego Centrum Badan i Rozwoju. Nie chodzi tu o to, by w stosunku do nich minister postąpiła podobnie, tylko o fakt rozłącznego traktowania gremiów naukowych w naszym kraju.
Ciekaw jestem, jaki byłby szum w naszym kraju, gdyby wybrani na czteroletnią kadencję posłowie dowiedzieli się, że rząd skrócił im nowelizacją ustaw wyborczych kadencję do dwóch lat? Rzecz jasna, do tego by nigdy w takiej procedurze stanowienia prawa nie doszło, chociaż kto wie, czy społeczeństwo, przekonywujące się niemalże z każdym miesiącem o mającej miejsce patologii rządzenia (w tym o arogancji władzy, która jeszcze kilka lat temu, sama będąc w opozycji, formułowała zarzuty przeciwko PiS, że prowadził do zamachu na demokrację), nie wymusi skrócenia jej kadencji innymi środkami?
Jak pisze prof. M. Grzybowski w swojej ekspertyzie - minister nauki i szkolnictwa wyższego (..) naruszyła zaufanie do ustanowionej w 2003 r. (w demokratycznych warunkach) ustawy o stopniach i tytule naukowym. (...) Zasada ciągłości działania organów państwa należy do kardynalnych warunków konstytucyjnych pozostających pod pieczą Prezydenta RP (art. 126 ust.1 Konstytucji). (...) unormowanie art.31 ust.1 ustawy nowelizującej z 18 marca 2011 r. nie spełnia wymogu ochrony zaufania adresatów regulacji prawnej do państwa i stanowionego przezeń prawa - w zakresie, w którym bez eksplikacji ważnych powodów odstępuje od określonej ustawowo czteroletniej kadencji składu Centralnej Komisji na rzecz sztywno ustanowionej daty jej (przedterminowego) zakończenia. Nadto, w zakresie poniechania zamieszczania w ustawie nowelizującej przepisów przejściowych (intertemporalnych), dotyczących postępowań wszczętych przed Komisją w dotychczasowym, a kontynuowanych przez Komisję w nowym składzie ustawa nie spełnia - także praktycznie - wymogów prawidłowej legislacji.
Co się stało z Platformą Obywatelską, która grzmiała, kiedy w takim samym trybie w 2005 r. skracano bezprawnie kadencję Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji? Jak to jest możliwe, że Prezydent RP milczy w tej kwestii, a bez żadnych wątpliwości podpisał tę nowelizację. Czyżby rządzący tracili nie tylko słuch społeczny, ale i konstytucyjny?
21 marca 2012
Specjalności pedagogiki w szkolnictwie wyższym
Była już zdemistyfikowana kreatywna księgowość jako szczególny rodzaj fałszowania dokumentacji, by można było latami oszukiwać czynniki nadzoru i kontroli. Kiedyś jednak nastąpił dzień prawdy. Ktoś powiedział - "Sprawdzam" i okazało się, że król jest nagi. Tego typu "twórczość" głęboko wpisuje się w oferty kształcenia we wszystkich typach szkół wyższych - tych prywatnych i publicznych, a szczególnie na pedagogice. Pedagogika twórczości znalazła swoją przestrzeń aplikacyjną, chociaż miała służyć wspieraniu rozwoju dzieci i młodzieży. Zapewne temu sprzyja, ale jak trafią w czasie targów edukacyjnych czy w internecie na propozycje studiowania na pedagogice, to muszą uruchomić nabyte umiejętności, by rozpoznać grę dorosłych "fałszywymi kartami" (to określenie Janusza Korczaka).
W całym kraju obowiązuje przyjmowanie na kierunek studiów, a nie na jego specjalności. Do niedawna mieliśmy w przypadku pedagogiki dwa takie kierunki: PEDAGOGIKĘ i PEDAGOGIKĘ SPECJALNĄ, ale ta ostatnia nie zaistniała juz jako odrębny kierunek w ramach standardów kształcenia (w wyniku wprowadzenia Krajowych Ram Kwalifikacyjnych), niejako znikając z powyższej struktury i wpisując się w obszar szeroko pojmowanej pedagogiki. Kształcimy zatem na pedagogice i z taką ofertą powinniśmy wychodzić do kandydatów na te studia.
Każda szkoła czy uczelnia chce jednak pokazać, że pedagogika w jej ofercie jest wyjątkowa, niezwykła, szczególna. Jak zatem chwalić swój ogonek, kiedy trąci myszką? Najlepiej uzyskać ten efekt pokazując, że ma on różne odcienie, struktury, że jest INNY od pozostałych oferentów. Nikt nie chce już być takim samym czy tym samym, bo wówczas musiałby przyciągac kandydatów tym, co w istocie jest najważniejsze, a mianowicie jakością procesu. Tymczasem, jak przejrzałem oferty kształcenia pedagogicznego różnych podmiotów w czasie targów edukacyjnych, doszedłem do wniosku, że walka o klienta nadal trwa na poziomie tzw. "pijaru", reklam, kosmetologii akademickiej, która ma zakryć
- bladość programową,
- zmarszczki księgowości;
- kurzajki wydawnicze;
- niedoskonałość cery w planach zajęć;
- brud pod paznokciem umów;
- rozszerzone naczynia krwionośne obciążeń dydaktycznych;
- żylaki drugoetatowe;
- rumień naczyniowy administracji;
- trądzik różowaty organów szkoły;
- złuszczenie naskórka adiunktów bez habilitacji;
- napięcia skóry pełniących funkcje;
- niedotlenienie komórkowe doktorantów lub asystentów;
- opadające pośladki publikacji naukowych;
- fałdy skórno-tłuszczowe w organizacji zajęć;
- nagniotki dydaktyczne.
Specjalności (ścieżki, moduły, wąskie specjalizacje) na pedagogice, których twórcom należy się nagroda roku "pedagoga kosmetologii stosowanej", przedstawiają się następująco (oczekuję na dalsze zgłoszenia):
- pedagogika komunikacji wizualnej;
- pedagogika babysitter, au pair, mother's help
- pedagogika terapii pedagogicznej z couchingiem;
- pedagogika dorosłych i broker edukacyjny;
- pedagogika antropologii kulturowej w edukacji;
- pedagogika dorosłych z coachingiem kariery;
- pedagogika edukacji dla rynku;
- pedagogika aktywizacji i rozwoju wspólnot lokalnych;
- pedagogika kapitału ludzkiego w edukacji;
- pedagogika masażu w edukacji;
- pedagogika medialna z edytorstwem i projektowaniem graficznym;
- pedagogika agroturystyki, rekreacji i kultury fizycznej;
- pedagogika logistyki i transportu oświatowego;
- pedagogika wczesnoszkolna z edukacją biblioteczną;
- pedagogika wychowania przedszkolnego z dramą;
- pedagogika szkolna z przedsiębiorczością;
- pedagogika edukacji osób niedostosowanych społecznie z projektowaniem komputerowym;
- pedagogika kształcenia zdalnego i glottodydaktyki;
- pedagogika edukacji zdrowotnej z kosmetologią.
- pedagogika hospicyjna;
- pedagogika dorosłych i marketingu społecznego.
Zawsze mówiłem, że pedagogika jest najbardziej pojemną i wszechstronną dyscypliną kształcenia w szkolnictwie wyższym. Przed nami są jeszcze takie możliwości uruchomienia specjalności w ramach tych studiów, jak:
- pedagogika z mechatroniką;
- pedagogika z biotechnologią i genetyką;
- pedagogika gospodarki przestrzennej;
- pedagogika zarządzania i inżynierii produkcji;
- pedagogika techniki rolnicznej i leśnej z ekoedukacją;
- pedagogikaa automatyki i robotyki;
- pedagogika architektury krajobrazu;
- pedagogika pierwszej pomocy z fonoaudiologią;
- pedagogika zdrowia z dietetyką;
- pedagogika bezpieczeńnstwa i ratownictwa medycznego;
- pedagogika elektroradiologii;
- pedagogika farmacji i terapii uzależznień;
- pedagogika lekarsko-dentystyczna i profilaktyki zdrowotnej;
- pedagogika fizjoterapii i położnictwa;
- pedagogika gerontologii społecznej i tanatopedagogiki;
- pedagogika zdrowia publicznego i pieczy zastępczej.
Spieszcie się z kolejnymi ofertami kształcenia. Może nasza młodzież chwyci tę przynętę?
20 marca 2012
O wyższości "wyższych" szkół prywatnych nad świętem akademickiej edukacji
W ekonomii używa się określenia dumping łupieżczy, jako ten rodzaj polityki, którego celem jest zdobycie jakiegoś rynku i wyeliminowanie konkurencji, poprzez zaproponowanie cen niższych od kosztów wytworzenia.
Do tak rozumianego konkurowania w szkolnictwie wyższym zachęciło ministerstwo przede wszystkim większość tzw. "wsp" (wyższych szkół prywatnych, w tym pedagogicznych, humanistycznych, administracji publicznej, zarządzania itd., itd.), które funkcjonują na polskim rynku jak przedsiębiorstwa. Mają one mniejsze i gorsze zasoby kadrowe, toteż nie są w stanie sprostać praktyce prawdziwego kształcenia akademickiego i prowadzenia badań naukowych. Ich celem jest przede wszystkim mnożenie zysków ich założycieli - właścicieli oraz lobbujących w ich interesach osób, często powiązanych z resortem czy jego organami. Rolą takich „wsp” jest odebranie uniwersytetom i akademiom z rynku większej części młodzieży i osób dorosłych, które chcą uzyskać dyplom wyższego wykształcenia. W świetle zmienionego prawa uczelnie publiczne nie mogą zwiększyć w czasie rekrutacji na studia limitu przyjęć ponad 2% ubiegłorocznego poziomu. Natomiast wszystkie "wsp" mogą przyjmować na studia bez jakichkolwiek ograniczeń, byle tylko zainteresowani byli w stanie za to zapłacić. Tu nie ma żadnych limitów.
Przedsiębiorstwa gospodarcze stosują dumping łupieżczy, kiedy stosują praktykę nieuczciwej konkurencji. W Polsce wyższe szkoły prywatne też stosują takie praktyki, tyle tylko że są one tak opakowane, by nie było łatwo rozpoznać ich destrukcyjny charakter. Klienci tego nie zobaczą, gdyż rozwiązania tych szkół wpisane są w reguły gry, do których dopuściło ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego, wprowadzając w ub. roku częściowo sprzyjające temu zmiany w prawie. Wszystko zatem toczy się pod parasolem ochronnym. Uniwersytety, akademie, uczelnie publiczne, w których trwają aktualnie wybory nowych władz, nawet nie dostrzegają tego, jak powoli i systematycznie są eliminowane z rynku przez podmioty pozbawione wszelkich skrupułów. Profesorowie walczą o majestat władzy, a właściciele "wsp" o pieniądze swoich przyszłych klientów. W tych pierwszych kusi się splendorem, misją, togami i wysokimi dodatkami do pensji, a w tych drugich mianuje się władze, w niektórych wypadkach pozbawione wszelkich skrupułów i akademickich wartości, do realizowania rynkowej gry na rzecz zwiększania zysków lub przetrwania.
O to chyba chodziło komuś, kto lobbował w projektowaniu i zatwierdzaniu przez Parlament ustaw reformujących szkolnictwo wyższe. Bardzo dobra taktyka, której skutki już widać w ofertach wyższych szkół prywatnych. Uniwersytety i akademie będą trzymać poziom, a jakże, tu zaś nie ma takiej potrzeby, bo przecież nie o poziom chodzi, tylko o przedsiębiorstwo, o firmę pod znakiem szkoły wyższej. Kilka tylko przykładów z kraju:
- Chcesz dyplom magistra? Co będziesz się męczył w uniwersytecie czy akademii przez cztery semestry, jak możesz ten dyplom "kupić" sobie szybciej, w krótszym czasie, bo już po trzech semestrach.
- Chcesz być bardziej konkurencyjny na rynku, zgodnie z wzorami konkurencyjności "wsp", w której mógłbyś studiować? Zobacz, jak świetnie się rozwija. Tu możesz ukończyć w cztery semestry aż dwa kierunki studiów! Na uniwersytecie czy w akademii zapewne nie miałbyś na to ochoty, nie miałbyś takiej motywacji, ale tu, w takiej wyższej szkole prywatnej, to stworzy się warunki ku temu, by można było uzyskać podwójne magisterium w dwa lata! To jest dopiero hit tego roku! Na to jeszcze nie wpadły władze uniwersytetów czy akademii.
- Zajrzyjmy na strony takich "wsp", gdzie znajduje się informacja o tym, jakie pytania najczęściej zadają ich władzom studenci lub kandydaci na studia:
- Kiedy i gdzie mogę znaleźć wykładowcę? A po co go szukasz? Do czego jest oni ci potrzebny? Przecież wiadomo, że studia są po to, byś mu nie zawracał głowy. Na uniwersytecie to ma on swój dyżur, czas na konsultacje. Tu, bez przesady. Napisz maila. Nie trać czasu na chodzenie, jeżdżenie, spotykanie się, czekanie. Wykładowcę znajdziesz off-line.
- Gdzie mogę znaleźć materiały wysyłane przez wykładowców? No właśnie. Wykładowca nie jest od tego, żeby wykładać, tylko od tego, żeby wysyłać. Sprawdź zatem zabezpieczenia w swojej skrzynce pocztowej, bo może masz wirusy?
- Co mam zrobić jak nie zaliczyłam/em przedmiotu? Nie martw się. W "wsp" zatroszczą się o to, żebyś zaliczył. To jest niemożliwe, żebyś miał z tym kłopot. W końcu ważne jest twoje wykształcenie, a nasz zysk.
- Jak uzyskać wpis warunkowy na kolejny semestr, jeśli się zdarzy, że w takiej "wsp" ktoś jednak się na ciebie uwziął i postanowił w trosce o zakres jakości nie dać ci zaliczenia? Nie martw się. Od tego jesteśmy, byś wpłacił nam kilkaset złotych, złożył podanie, a rektor czy prorektor, dziekan czy prodziekan i tak je rozpatrzy pozytywnie. Na nas zawsze możesz liczyć. Co innego w uniwersytecie czy w akademii. Tam są wredne typy, tylko czyhające na to, by wywalić studenta, nie zaliczyć mu.
- Kiedy będę miał zajęcia z profesorem z dorobkiem naukowym? W "wsp" nie będą cię stresować takimi kontaktami. W "wsp" takich się nie zatrudnia, bo i po co. Po pierwsze nie ma takiej potrzeby. Minister Barbara Kudrycka zadbała o to, byś mógł mieć zajęcia zamiast z jednym doktorem, to z dwoma magistrami, a zamiast z jednym chociaż profesorem, z dwoma doktorami. Doceń trud ministerialnej reformy na rzecz "podwyższenia" jakości kształcenia! Tu wystarczy, żebyś drogi kliencie miał fizyczne poświadczenie o tym, że ktoś, coś "wykłada". Umówmy się, że nie przyszedłeś na studia do tej szkoły, by studiować, tylko by mieć dyplom. Po co ci zatem do tego profesor? Nie wystarczą ci wykładowcy magistrzy, doktorzy czy profesorzy bez habilitacji lub bez nominacji prezydenckiej? A co to za różnica? Dyplom to dyplom. Nikt nie ma w nim opublikowanych nazwisk wykładowców. Pracodawcom to też nie jest do niczego potrzebne. Chcesz zbierać autografy, to gnaj na Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej i tam czyhaj na tych, których podpis możesz spieniężyć na pokrycie chociaż jednej opłaty za studia.
19 marca 2012
Rodacy! W MEN rozdają miejsca pracy!
W Ministerstwie Edukacji Narodowej powstanie nowy departament współpracy z samorządami, po to, by pomóc pani minister w rozwiązaniu problemów, jakie pojawiły się w związku z likwidacją ponad tysiąca szkół w naszym kraju. Urząd cierpi na brak dyskusji na temat kierunków i zmian w polskiej oświacie, a jak powoła sobie nowy departament, to nareszcie będzie z kim i o czym podyskutować.
Tak tę decyzję uzasadniała minister edukacji narodowej Krystyna Szumilas:
- Wiem, że trzeba popatrzeć na organizację edukacji i poważnie rozmawiać, dlatego w Ministerstwie Edukacji Narodowej powołuję właśnie nowy departament - Departament Współpracy z Jednostkami Samorządu Terytorialnego. Tak więc przed rządem i samorządem jeszcze kolejne dyskusje na temat tego, w jaki sposób finansować edukację. (http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/,27982.html)
Znakomicie. To znaczy, że w MEN rozdają nowe miejsca pracy. Czytajcie uważnie. Warto zatrudnić się w takim departamencie, którzy będzie tłumaczył stanowiska z języka samorządowego na państwowy. Radosna twórczość powinna być wiosną rozwinięta. Przede wszystkim powinien powstać departament do współpracy z Ministerstwem Finansów, bo - jak stwierdziła b. minister Katarzyna Hall przekazując resort następczyni - edukacja to sprawa ministra finansów. (http://wyborcza.pl/1,75515,10688241,Edukacja_to_sprawa_ministra_finansow.html)
Proponowałbym jeszcze powołanie w MEN Departamentu do Współpracy z Mediami, by poprawić wizerunek tego resortu, lokując go jako produkt w programach typu: "X-Factor"; "Must be the Music". Nie zaszkodziłoby utworzenie Departamentu do Współpracy z Premierem i Marszałkiem Sejmu, a nawet z Prezydentem RP. Dzięki temu zmniejszymy bezrobocie, bo specjalistów od jakiejkolwiek współpracy i z kimkolwiek mamy w bród. Nie musi to być jednak kojarzone z tym, że w wielu szkołach - jak wykazał SANEPID - brudu jest dużo. Niektórzy mają go też za paznokciami. Można zatem powołać Departament do Spraw Higieny, bo jak zorientowałem się w czasie XV Targów Edukacyjnych w Łodzi, jedna z wyższych szkół prywatnych oferuje najnowszy kierunek studiów: "pedagogika z kosmetologią". Gdzieś trzeba tych absolwentów zatrudnić... MEN chłonny jest na innowacje.
18 marca 2012
Naga prawda o habilitacjach (nie tylko) made in Slovakia?
Bloger „Belfer”- osoba ambitna i twórczo zaangażowana w pracę akademicką - postanowił zamienić się w meta-recenzenta habilitacji w kraju. Teza wstępna, jaka leżała u podstaw jego aktywności detektywistycznej, brzmi: Być może są jakieś jednostkowe przypadki wyłudzeń przez Polaków habilitacji na Słowacji, ale nie można czynić żadnych generalizacji w tym zakresie. Jak stwierdza:
(...) każdy przejaw oszustwa, naciągania, powinien być wskazany i piętnowany- ale na zasadzie konkretnej osoby, a nie całości i wszystkich osób, robiących tam habilitację. Bo nie tylko nieudacznicy i „beztalencia” bez dorobku, jak się często wmawia, wybierają tam tą procedurę.
Co ciekawe, Belfer nie dokonuje analizy dorobku naukowego żadnego z habilitowanych na Słowacji polskich, a przecież jakże wybitnych naukowców, bo wie, że są utalentowani i z wielkim dorobkiem, tylko niedostrzeganym i/lub niedocenianym w kraju. Mnie się wydaje, że akademicka uczciwość w obronie słusznej sprawy wymagałaby właśnie pokazania dowodów na ten stan rzeczy, a nie uciekania w ogólniki i frazesy.
Co nam proponuje Belfer w zamian, bo dowodów na swoją tezę nie przytacza? Proponuje nam interview, wywiad, ale nie biały wywiad, bo ten zastosuje do polskich habilitowanych, tylko „miękki”, swobodny to znaczy, że przyjmuje na wiarę to, co mu ktoś powie bez dociekania istoty jakże kluczowych spraw. On wie, bo rozmawiał z jedną panią w wieku – jak to się dzisiaj modnie określa 55+, a ona, pominąwszy kwestię swojego, a niedocenianego przez starców (wiek 70+), „dorobku naukowego” w Polsce, odsłoniła mu prawdę. Nareszcie ktoś potwierdził to, czemu Belfer chciał swoim wpisem zaprzeczyć. Oto mamy empiryczny dowód anonimowej pani doktor przekazany anonimowemu blogerowi. Cytuję zatem:
Mam znajomą, która na dniach (na pewno w tym roku) będzie startowała z habilitacją na Słowacji, rodzina ją wspomogła finansowo, sprzedała auto. Powiedziała do mnie tak:
- wiesz, chciałabym jeszcze do emerytury (około 10 lat) normalnie popracować.
Pytam się, co masz na myśli mówiąc: normalnie?
Aby mieć składki emerytalne odprowadzane, mieć trzynastkę, jakieś socjalne sprawy. Przecież jak pójdę na emeryturę z tej szkoły co teraz pracuję na umowę śmieciową- to mi na czynsz nie starczy.
Ja ją rozumiem.
Startowała od wielu lat we wszystkich konkursach od gór do wybrzeża do szkół publicznych- zawsze z wiadomym skutkiem, wygrywali ci, co mieli wygrywać.
Pytam się jej, ale wiesz, Słowacja jest teraz passe.
- Mam to w ……. (tu użyła brzydkiego wyrażenia), mogą mnie potem po habilitacji zatrudnić nawet w jakiejś lokalnej „WSP”, ale publicznej, będę miała normalnie, ambicji na „wiodące uczelnie” już nie mam.
Po co tak wielu rzuca się na te habilitacje gdzie popadnie? Aby mieć „normalnie”, jakaś pewność pracy przynajmniej na 3-4 lata, z socjalem, z normalnością.
Doprawdy, powinniśmy zatem śledzić sukcesy na Słowacji pani Doktor 55+ i życzyć jej jak najlepiej, także tego, by po sukcesie, bo ten przecież jest wiadomy (ona już wie!), mogła podwyższyć sobie emeryturę z pieniędzy podatników. Wprawdzie nie wybierze pracy w czołowych uczelniach kraju (te zapewne „biłyby się o jej zatrudnienie”), ale skorzysta z głodu doktorów habilitowanych w jakiejś państwowej wyższej szkole zawodowej, albo nawet jakiejś wsp. Zapewne, podzieli się swoimi osiągnięciami w zakresie tego, jak zdobywa się taki awans, a Belfrowi machnie dyplomem słowackiego docenta przed nosem, by żałował, że jeszcze nie zdobył się na ten ambitny krok. Frajer. Nie myśli o swojej przyszłej emeryturze!
Belfer nie przytacza w swoim blogowym wpisie tego, z jakim dorobkiem startuje na Słowacji jego znajoma? Po co? Przecież odkryła karty. Habilitantka okazała się naga.
Bloger postanowił jednak wcielić się w detektywa Rutkowskiego i dokonać oceny jakichś trzech doktorów habilitowanych w kraju, bo – jego zdaniem – trzeba przyjrzeć się „lokalnemu podwórku”. A o nim pisze tak:
Pozwoliłem sobie poszukać i ocenić „dorobek” 3 dr hab., którzy „zrobili” habilitację w Polsce, jeszcze zanim sama habilitacja zaczęła być tak pożądana. Otóż te wymienione osoby przed sama procedurą habilitacyjną miały z punktu widzenia Anno Domini 2012 dorobek mizerny, jeśli by nie powiedzieć; słaby. Mówimy tu o habilitacjach w obszarze pedagogiki. W dwóch przypadkach jedna monografia i kilka artykułów, w jednym przypadku dwie monografie i kilka artykułów. Trzeba też uczciwie powiedzieć, że inni mieli zdecydowanie „lepszy” dorobek i więcej publikacji.
Teraz odrzucane są osoby z 4 monografiami i bardzo znacznym dorobkiem w tym z grantami zagranicznymi, konferencjami zagranicznymi, pracą w innych krajach (prowadzenie zajęć) itd., znajomością języka. Są też habilitacje mizerne, które jakimś dziwnym trafem „przechodzą”, a wszyscy wkoło wiedzą dlaczego tak się stało: bo znajomy znacznego profesora, bo nowa żona itd.
Nie będę tu wymieniał uczelni i nazwisk- bo nie o to w tej całej sprawie tu chodzi, gdzie „starsi wiekiem i stopniem” reglamentują innym przystąpienie do swego grona i swego obszaru zarobkowania.”
Sam byłbym ciekaw metodologii badań Belfra czyjegoś dorobku. Jak on do tego doszedł, że ktoś ma jedną, dwie czy trzy publikacje, kilka artykułów, a został habilitowany? Gdzie jest publikowany pełen wykaz takiego dorobku?
Pojawia się insynuacja, wyjaśniająca ten stan rzeczy, choć przecież niczym nie udokumentowana, ale za to jak ładnie brzmi: „pewnie to ktoś znajomy jakiegoś profesora”, a to starsi wiekiem (pewnie 60+) nie dopuszczają wybitnych szczeniaków (30+) do habilitacji mimo, iż ci mają znakomity dorobek, a to wreszcie ktoś sobie zmienił żonę na młodszy model (pewnie na 40+) a ta to wykorzystała, itd., itd.
Tak powstają mity, które sprzyjają samousprawiedliwianiu braku własnej pracy twórczej, naukowo-badawczej. Złej baletnicy…
A swoją drogą, czy pani minister Barbara Kudrycka połączy narrację Belfra z innymi informacjami na temat słowackich habilitacji? Polskim przewodom przyjrzy się Centralna Komisja, bo tej powierzona jest możliwość przeprowadzania stosownych kontroli. Proponuję Belfrowi, by powiadomił o swoich odkryciach ten organ, a sprawa zostanie zbadana. Tylko potrzebne tu są konkrety, a nie insynuacje.
(źródło: http://okiembelfra.blogspot.com/2012/03/habilitacja-made-in-pol
and.html)
16 marca 2012
Reformy MEN szyte na miarę mydlanych baniek
choć są kolorowe, a niektóre nawet duże, będą pękać i znikać w nicości naszej przestrzeni. Jedną ze sztandarowych reform, jaką wprowadzała Katarzyna Hall, a milcząco kontynuuje ją jej następczyni, miało być niesienie pomocy psychologiczno-pedagogicznej. W świetle nałożonych przez rozporządzenie MEN regulacji prawnych w ofercie każdej z nich powinna być troska o każde dziecko, w tym szczególnie to, które znajduje się na lewo lub na prawo od tzw. krzywej Gaussa. Przed kadrą nauczycielską postawiono niezwykle trudne zadanie: rozpoznanie problemów uczniów, udzielenie im profesjonalnej pomocy, a nawet wsparcie rodziców. Jak każda centralistyczna "reforma", tak i ta, jest konstruowana dla środowisk wielkomiejskich.
Z perspektywy Warszawy wmawia się społeczeństwu, że wszędzie jest tak samo, tylko trzeba nauczycieli prawnie do czegoś zobowiązać, żeby słowo (rozporządzenie) MEN stało się codzienną praktyką w każdym środowisku i zakątku naszego kraju. Nie stawało się, nie staje się i nie ma co liczyć na to, że stanie się w jakiejkolwiek przyszłości. Każdy centralizm kończy się grą pozorów, fikcyjnością i propagandową grą władzy z ludem. Ważne, że władza ma dobre samopoczucie, bo przecież z tego m.in. powodu zatrudniła znakomitego zresztą psychologa biznesu i psychoterapeutę jako członka gabinetu politycznego.
Gratulujemy. Nareszcie wiemy, że oświata publiczna jest biznesem, a upadająca firma, organizacja w kryzysie, jaką jest Ministerstwo Edukacji Narodowej, wymaga zmiany kultury wewnętrznej w jej organizacji. Znakomicie, że władza wreszcie zatroszczyła się o siebie, o swoją kulturę organizacyjną, by nauczyć się sztuki budowania przejrzystych i profesjonalnych relacji z obywatelami czy postaw proklienckich. Dla utrzymania władzy w kryzysie trzeba zapłacić z pieniędzy podatników, by zamydlić im głowy, wypuszczać kolejne bańki, które odwrócą uwagę od sedna nierozwiązanych lub źle rozstrzyganych spraw. Nadchodzi zatem kolejna fala pokazu mydlanych baniek, które przypominają już cyrkowy pokaz umiejętności "ubierania" w nie klientów (to jedna ze sztuczek w objazdowych cyrkach).
Władza sądzi, że można wprowadzać schematy postępowania z dziećmi o określonych, indywidualnych potrzebach edukacyjnych, odgórnie sterować wspieraniem nauczycieli i rodziców dzieci, dla których niezbędna jest pomoc psychologiczno-pedagogiczna - tak tych wybitnie uzdolnionych, jak i niepełnosprawnych, które zostały włączone do ogólnodostępnego szkolnictwa. Tymczasem w grę wchodzą przede wszystkim oszczędności, minimalizowanie kosztów utrzymywania takich dzieci w publicznej oświacie, opakowując je mydlanymi bańkami zapewnień o pomocy, jaka zostanie im udzielona. Nic z tych rzeczy, a raczej niewiele. Jeden z wielu przypadków jest tego najlepszym dowodem. Jednego z rodziców niepełnosprawnego dziecka, które - a jakże - zostało przyjęte do ogólnodostępnej szkoły podstawowej w środowisku wiejskim (wyższa dotacja dla szkoły) nurtuje i zarazem irytuje pytanie - Jak to jest w dzisiejszych czasach, że dziecko, które urodziło się z zamartwicą (najcięższą postacią niedotlenienia wewnątrzmacicznego), a więc miało 0 punktów w Skali Apgara, jest ignorowane w szkole? Przez kilka lat matka poświęciła swojemu dziecku miłość, czas, wykonując z nim trudne ćwiczenia, by rozwijało w sobie możliwości i sens godnego życia. Dziecko zostało przyjęte do szkoły podstawowej, w której ma już za sobą pozytywnie zaliczony okres wczesnej edukacji i... na tym byłby już koniec wsparcia jego rozwoju.
Nauczyciel, który tak naprawdę ma obowiązek zająć się takim dzieckiem i pomóc mu, poświęcać mu czas w trakcie lekcji tak samo, jak każdemu innemu dziecku, traktuje je jak powietrze, jak intruza, jak balast, zajmując się przede wszystkim uczniami zdolnymi i dającymi sobie radę. Dziecko niepełnosprawne zostawia samemu sobie. Niech się cieszy, że w ogóle może być w tej klasie, obniżając tym samym jego motywację do zmagania się z samym sobą i materią edukacyjną. Dziecko to jest sadzane z dziećmi, które, tak jak ono, uczą się słabiej. Nic dziwnego, że ma ono poważne problemy z nauką, która sprawia mu trudności. Wielokrotnie było badane przez psychologów, którzy stwierdzili lekkie opóźnienie w rozwoju, a wyniki tej diagnozy są znane nauczycielom w szkole. Zdruzgotana minimalistyczną postawą nauczycieli matka pyta: jak to jest możliwe, że szkoła, która powinna udzielić pomocy takiemu dziecku, jest obojętna na to, jak ono w niej cierpi. W wiejskiej szkole nie ma pedagoga specjalnego, psychologa szkolnego, ani pedagoga rewalidacji. Nie ma też żadnych zespołów, które naradzałyby się, "co z tym fantem zrobić"? Po raz kolejny wydychane przez MEN powietrze zmian idzie w bańki mydlane, które w takich sytuacjach rozpryskują się jak marzenia zatroskanych o losy swoich dzieci matek.
15 marca 2012
W elitarnym "Klubie habilitowanych w Polsce pedagogów"
witamy ks.dra Dariusza Stępkowskiego SDB, który w dn. 13 marca 2012 r. pozytywnie zdał przed Radą Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy kolokwium habilitacyjne i wygłosił interesujący wykład nt. "Wychowania w służbie demokracji", uzyskując stopień doktora habilitowanego w dziedzinie nauk humanistycznych, w dyscyplinie "pedagogika". Opublikowana przez niego rozprawa habilitacyjna nosi tytuł: "Pedagogika ogólna i religia. (Re)konstrukcja zapomnianego wątku na podstawie teorii Johanna F. Herbarta i Friedricha D.E. Schleiermachera (Wydawnictwo Towarzystwa Naukowego Franciszka Salezego, Warszawa 2010).
Młody doktor habilitowany jest zatrudniony na stanowisku adiunkta w Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, gdzie początkowo był pracownikiem Katedry Historii Wychowania i Dziejów Oświaty, a od 2008 r. jest w Katedrze Podstaw Pedagogiki Ogólnej. Ks. dr hab. D. Stępkowski SDB ma cenne zasługi dla recepcji i promowania w naszym kraju pedagogiki Jana F. Herbarta, wydając wartościowe rozprawy naukowe z tego zakresu, ale także redagując stronę internetową poświęconą temu klasykowi pedagogiki (http:/www.herbart.pl ). Wspomniana powyżej książka habilitacyjna jest niezwykle wartościowa dla współczesnych analiz spuścizny pedagogicznej obu filozofów wychowania. Kilka lat wcześniej J.F. Herbartowi swoją habilitację poświęcił obecny w tym prtzewodzie jako recenzent, filozof - dr hab. Andrzej Murzyn, obecnie profesor Uniwersytetu Śląskiego.
Kluczowym problemem badawczym jest w tej dysertacji pytanie o to: Jakie związki łączą pedagogikę ogólną z religią? Dla mnie znacznie ważniejsze, niż odpowiedź na powyższe pytanie, jest to, jak Autor wyjaśnia Herbartowskie pojęcie „ukształcalności wychowanka”. Badacz przywołuje nie tylko różne jego rozumienia w zależności od życia i okresu badań samego J.F. Herbarta, ale także konfrontuje je z polskimi przekładami i synonimami, które to fenomeny stały się dużo wcześniej przedmiotem analiz takich pedagogów, jak: Bogdan Nawroczyński, Kazimierz Sośnicki, Astrid Męczkowska, Andrea Folkierska czy Maria Reut. Wprawdzie pominął przy tym znacznie szersze i współczesne badania fenomenu „wychowalności” w pracach Natalii Han-Ilgiewicz, moich czy Jacka Filka, to jednak jego dociekania znakomicie służą kolejnym badaczom w rozpoznaniu doniosłości tych zagadnień dla pedagogiki (tak w sferze epistemologicznej, ontologicznej, jak i estetycznej).
Co ważne, mamy w przypisach rozszerzających istotne odniesienia do innych, współczesnych filozofów polskich, których poglądy potwierdzają ten sam schemat myślenia, a zarazem pozwalają lepiej wyjaśnić powody uwzględniania przez powyższych klasyków jakże aktualną i ponadczasową właściwość tak rzadko analizowanych kategorii jak np. faktyczność, złożoność struktury wewnętrznej itp. Ks. dr hab. D. Stępkowski w spójny logicznie sposób odczytywania dzieł Herbarta czy Schleiermachera wykazuje, jak stosowane przez nich pojęcia i ich wyjaśnianie przyczyniły się do przekroczenia granic wyznaczonych dla nich przez poprzedników oraz w jakim stopniu można je przenosić na grunt współczesnej nam teorii kształcenia czy/i wychowania.
Za takimi rozprawami przepadają naukowcy, którzy reprezentują teorię wychowania, pedagogikę ogólną czy filozoficzną. Nie lubią ich czytać licznie studiujący w naszym kraju pedagogikę, gdyż wolą jak najmniej tekstu, który można streścić na jednej stronie kartki. Postindustrialna epoka wcale nie wieści końca czytania, podobnie jak i końca religii, tylko odsłania przed nami trud w utrzymaniu ich centralnego lub przynajmniej znaczącego miejsca w życiu osobistym i publicznym w sytuacji, gdy mamy do czynienia ze zjawiskiem przesunięcia socjalizacyjnego.
W naszej epoce nie da się już sterować procesami społecznymi z przekonaniem, że społeczeństwo jest jak glina, którą można dowolnie formować. Nie pomoże tu ani opłacany przez MEN doradca polityczny pani minister, ani inne triki socjotechniczne władzy, których celem miałoby być osłabienie władzy sądzenia krytycznego tego, co ma miejsce w polityce oświatowej czy naukowej. W Europie mamy do czynienia z wielością modeli relacji państwo – religia, toteż nic dziwnego, że przekłada się to także na relacje nauka-religia. Jakie to ma jednak znaczenie dla procesu wychowania? Przeczytajcie w książce ks. dr hab. Dariusza Stępkowskiego SDB. Moim zdaniem, warto.
Subskrybuj:
Posty (Atom)