04 lutego 2011
Bilans samorządowego (pół-)otwarcia
Wiceprezydent miasta Łodzi Krzysztof Piątkowski (PiS) podobno dokonał tzw. bilansu otwarcia w sprawie stanu oświaty i sportu w tym mieście. W świetle artykułu na ten temat Moniki Pawlak z Dziennika Łódzkiego (4.02.2011) wynika z owego bilansu, że Wydział Edukacji UMŁ w mieście właściwie nie istnieje”. To ciekawe stwierdzenie, bo przecież wydział ten nieustannie ma swoje lokum i kierownictwo (z wyjątkiem dyrektora wydziału, bo ten jest – jak zwykle po wyborach – przedmiotem targów politycznych), ma swoich pracowników merytorycznych i administracyjnych, więc chyba jednak istnieje. Wystarczy zajrzeć na stronę tego urzędu, zobaczyć, że w wydziale jest: Oddział Wychowania Przedszkolnego, Oddział Szkół Podstawowych i Gimnazjów, Oddział Szkół Ponadgimnazjalnych i Kształcenia Specjalnego, Oddział Planowania i Sprawozdawczości, Oddział Inwestycyjno-Remontowy, Oddział ds. Wychowania w Trzeźwości, Oddział Koordynacji, Oddział Szkolnictwa Niepublicznego i Środków Strukturalnych, Zespół ds. Opieki i Organizacji Wypoczynku Zespół ds. Kontroli i sekretariat.
To może ten wydział był źle zarządzany? Może odpowiedzialny zań wiceprezydent miasta minionej kadencji nic nie uczynił w tej sprawie, by było lepiej? A może po następnych wyborach pojawi się kolejny wiceprezydent i też opracuje „bilans otwarcia”? Co wtedy napisze w nim o obecnym zwierzchniku? Może pan wiceprezydent chciał w ten sposób wyrazić, że wydział w minionym okresie źle pracował, że właściwie nie troszczył się ani o edukację, ani o sport, że prowadził fatalną politykę?
Dobrze. Można się pewnie z tym zgodzić, choć wolałbym jednak rzeczowe argumenty, a nie takie ogólniki. Na stronie Urzędu Miasta Łodzi treści tego bilansu nie znajduję. Może nie potrafię dobrze szukać? Może jest zakamuflowany? To pewnie przejaw nowej otwartości na obywateli, a raczej półotwartości. Porządek obrad Kolegium Prezydenta Miasta Łodzi też nie przewidywał analizy „bilansu otwarcia” w powyższych sprawach. Może Rada Miasta zajmie rzeczowe stanowisko i podejmie po pierwsze uchwałę w sprawie strategii edukacyjnej Łodzi, bo jak na razie to miasto jej nie posiada, a w każdym razie nie uczynił jej nawet przedmiotem debaty. Może też wiceprezydent przyzna się w tym bilansie, że sam jako radny minionej kadencji nie spowodował opublikowania Sprawozdania z polityki oświatowej, które jest obligatoryjne dla każdego samorządu. O innych obietnicach z kampanii przedwyborczej pana wiceprezydenta teraz nie piszę, bo bilans zamknięcia będzie po czterech latach. Tymczasem ma otwartą kartę do wykazania się rzeczywistą troską o łódzką edukację i sport.
Jak wzmacnia się ustawową patologią patologię w szkolnictwie wyższym
Czytacie Państwo sprawozdania z obrad sejmowej komisji, w której rozstrzygają się losy prawa o szkolnictwie wyższym? NIE? To może poczytajcie (Biuletyn nr: 4578/VI). Ja zadałem sobie ten trud i własnym oczom nie wierzę, że można wprowadzaniem rozwiązań patologicznych walczyć z patologią w szkolnictwie wyższym.
W pracy Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży, która obradowała w dn. 18 stycznia 2011 r. nad projektami ustaw o szkolnictwie wyższym wiele postulatów środowisk akademickich nie zostało uwzględnionych. W toku obrad zajmowano się sprawami, które budziły kontrowersje, bądź wnioskami, jakie były zgłaszane ze strony posłów.
W projekcie ustawy pojawiła się redefinicja studiów stacjonarnych, które tej pory wymagały realizacji zajęć w siedzibie uczelni. Teraz stwierdza się, że będą to studia, na których co najmniej 50% zajęć będzie musiało odbywać się w obecności studentów i nauczyciela akademickiego, zaś pozostałe 49% zajęć nie wymaga obecności tych dwóch podmiotów. Innymi słowy otwieramy się na kształcenie na odległość już na poziomie ustawy, a nie rozporządzenia ministra, które regulowało, ile maksymalnie czasu z planu zajęć może być realizowane w trybie kształcenia zdalnego.
Kolejną zmianą jest odejście od stosowanych dotychczas na wszystkich kierunkach studiów standardów kształcenia na rzecz wprowadzenia krajowych ram kwalifikacji. Takowe pozostaną tylko w kształceniu nauczycieli, czym zresztą uniwersytety i akademie jak dotychczas niechętnie się zajmują, nie godząc się na ich zmianę. Standardy pozostają też na kierunkach, które są regulowane poprzez przepisy Unii Europejskiej, a więc dla kształcenia w takich zawodach jak: lekarz, położna, pielęgniarka, architekt.
Przewodnicząca Komisji – poseł Krystyna Łybacka z SLD zwróciła uwagę, że wraz z powyższą reformą mogą ulec likwidacji studia wychowania fizycznego, gdyż władze uczelni mogą w ramach oszczędności wykluczyć z planów kształcenia zajęcia z kultury fizycznej. Stracą zatem pracę akademicy, którzy dotychczas prowadzili zajęcia z wychowania fizycznego. Zagrożenie to wynika także z faktu, że w dalszych częściach projektu ustawy rezygnuje się także ze stypendium za osiągnięcia sportowe. Jeśli połączymy te dwa fakty, pojawia się ogromna obawa, że może nastąpić likwidacja studiów wychowania fizycznego. Minister B. Kudrycka stwierdziła, że nie ma potrzeby martwić się o to, gdyż ona wprowadzi aktem wykonawczym w ramach ram kwalifikacyjnych obowiązek uwzględnienia w kształceniu także kondycji fizycznej studentów.
O trosce resortu o „wysoką” jakość polskich uniwersytetów świadczy także to, że nastąpiło obniżenie z dwunastu do dziesięciu kierunków w przypadku, kiedy uczelnia nosi miano bezprzymiotnikowego uniwersytetu lub uniwersytetu technicznego. Brawo Droga na skróty! To może zmniejszyć jeszcze do 6, a będzie z tego plaster miodu!
Pani min. B. Kudrycka postanowiła ograniczyć uczelniom publicznym ich prawa do autonomii. Kiedy chcą zwiększania limitu przyjęć na studia powyżej 2%, to wymaga to zgody ministra. W sytuacji niżu demograficznego, kiedy konkurencja pomiędzy uczelniami jest bardzo silna, niemożność zwiększania liczby studentów studiów stacjonarnych w dużo lepszych od szkół prywatnych uczelniach publicznych stanowi sztuczne tłumienie owego popytu i tak naprawdę zmusza kandydatów do wybierania odpłatnych studiów w szkolnictwie niepublicznym. Brawo! Cóż za troska o wyrównywanie szans edukacyjnych młodzieży! Widać, że Platforma Obywatelska wraz z SLD chcą, by nasza młodzież, szczególnie ta z uboższych środowisk, nie studiowała bezpłatnie, tylko kupowała bilet do akademickiego "raju" w szkolnictwie niepublicznym.
Kolejna kwestia, która potwierdza dążenie obecnego ministerstwa do utrzymania przy życiu tych patologicznych wyższych szkół zawodowych, które nie spełniają wymogów zatrudnienia minimalnej liczby profesorów - doktorów habilitowanych i doktorów. Zamiast właśnie dążyć do zamykania tych pseudoszkółek, walczyć z pozoranctwem, tandetą i oszustwami, jakie rozpleniły się w tym zakresie w szkolnictwie niepublicznym, ale i częściowo także w zawodowym szkolnictwie państwowym, wprowadza się tzw. zamienniki w przypadkach uczelni, które prowadzą studia pierwszego stopnia o profilu praktycznym. W myśl tej zmiany nauczyciela akademickiego posiadającego stopień doktora habilitowanego można będzie zastąpić dwoma osobami posiadającymi stopień naukowy doktora, zaś z sytuacji braku doktorów lub niechęci do ich zatrudniania ze względu na oszczędzanie (dla podwyższania zysków) . w takich samych uczelniach będzie można doktora zastąpić dwiema osobami, które posiadają tytuł zawodowy magistra oraz doświadczenie zawodowe związane z zawodem wykonywanym poza uczelnią. Tego typu wymienniki będą mogły objąć 50% składu tzw. minimum kadrowego. Brawo! Wyższa jakość kształcenia ma być uzyskana kosztem niższej jakościowo kadry? To jest dopiero fenomen! Powracamy do socjalistycznej formuły "wyrobów czekoladopodobnych". Teraz będą "kadry naukowopodobne".
Pojawia się kolejny element psudotroski o jakość kształcenia, w postaci zapisania w ustawie obowiązku monitorowanie karier absolwentów.
W ustawie wreszcie pojawia się promotor pomocniczy w przewodzie doktorskim może, którym może być osoba posiadająca stopień naukowy doktora w zakresie danej lub pokrewnej dyscypliny naukowej lub artystycznej i nieposiadająca uprawnień do pełnienia funkcji promotora w przewodzie doktorskim. Czyżby tu chodziło o to, by odciążyć profesorów i doktorów habilitowanych od ich dotychczasowych obowiązków pracy z kadrą? Ten projekt zmian oprotestował poseł PiS Ryszard Terlecki słusznie wskazując na to, że: Wprowadzenie proponowanych przepisów spowoduje obniżenie poziomu szkolnictwa wyższego. Poza tym ośmieszają one resort nauki i szkolnictwa wyższego. W ogóle są one bezsensowne, ponieważ doktorów jest nadprodukcja. Nie ma żadnego powodu, aby doktorów zastępować magistrami.
Wniósł zatem o wykreślenie tego nonsensu. Niestety, w wyniku głosowania jego wniosek przepadł (14 głosów za, 17 przeciwnych, 2 wstrzymujące się)
Wreszcie zamienia się nazwę Państwowej Komisji Akredytacyjnej na Polską Komisję Akredytacyjną, by była włączona w europejski system akredytacji szkół wyższych. Pojawił się jednak dość kuriozalny przepis, odchodzący od dotychczasowej tradycji, że członkiem Polskiej Komisji Akredytacyjnej może być doktor. Poseł Górski z PiS proponował, aby w art. 48 ust. 3 wyraz „doktor” zastąpić wyrazami „doktor habilitowany”. Jak twierdził: Proponowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przepis wskazuje, że członkiem Polskiej Komisji Akredytacyjnej może być nauczyciel akademicki posiadający co najmniej stopień doktora. Jeśli Komisja ma dbać o wysoki poziom szkolnictwa wyższego, to doktor powinien być zamieniony na doktora habilitowanego. Proszę państwa, Polska Komisja Akredytacyjna ma oceniać wprowadzanie kierunków studiów na uczelniach wyższych i pośrednio decydować o wydaniu pozwolenia na wprowadzenie takich kierunków. Osoby ze stopniem doktora nie zawsze mają należyte doświadczenie i kompetencje jako nauczyciele akademiccy, aby móc adekwatnie oceniać np. prowadzenie wykładów akademickich, prowadzenie seminariów magisterskich czy prowadzenie studiów doktoranckich. Zresztą pragnę zwrócić uwagę, że nawet nie mają oni formalnie kompetencji do prowadzenia takich zajęć. W związku z tym, dbając o to, aby Polska Komisja Akredytacyjna mogła właściwie wypełniać swoje obowiązki, abyśmy nie musieli wstydzić się za jej decyzje, wnoszę jak na wstępie.
Zaprotestowała przeciwko temu minister B. Kudrycka: Nie byłabym takiej złej myśli jak pan poseł Górski i nie oceniałabym tak źle doktorów. Wydaje się, że osoby, które mają stopień doktora, są wystarczająco kompetentne, aby oceniać jakość dydaktyki, przecież nie na poziomie studiów doktoranckich, tylko na poziomie studiów magisterskich lub studiów licencjackich. Chciałabym też dodać, że w związku z ogromnymi kompetencjami Polskiej Komisji Akredytacyjnej nie jest łatwo znaleźć osoby, który chcą się mocno angażować w jej prace. To po pierwsze. Wiąże się z tym bardzo dużo obowiązków związanych z wyjazdami. Po drugie, będziemy dążyć do profesjonalizacji Polskiej Komisji Akredytacyjnej w ten sposób, że będziemy próbowali doprowadzić do zatrudniania merytorycznych prawników i innych osób, które podwyższą dotychczasową jakość pracy Państwowej Komisji Akredytacyjnej. Z naszych analiz raportów przygotowywanych przez Komisję – zawsze zatwierdza je prezydium, w skład którego wchodzą doktorzy habilitowani, jak chce pan poseł – wynika, że jakość raportów przygotowywanych przez doktorów nie jest gorsza od tych, które przygotowują doktorzy habilitowani.
Niestety, i ten wniosek opozycji został odrzucony w głosowaniu (14 głosów za, 19 przeciwnych, brak wstrzymujących się).
Odchodzi się od zatwierdzania statutu uczelni przez ministra. Teraz to będzie wolna amerykanka pseudoprawnych regulacji. Proponuje się także, by statut uczelni publicznej mógł przewidywać zamiast senatu inny organ kolegialny. Uczelnia może powoływać rektora albo w drodze wyboru, jak do tej pory, albo w drodze konkursu, przy czym rektorem może być osoba posiadająca co najmniej stopień doktora. To kolejna bardzo "poważana" zmiana w odniesieniu do szkolnictwa publicznego.
Przedstawiciel państwowych wyższych szkół zawodowych postulował o przeanalizowanie możliwości pozostawienia biernego prawa wyborczego tzw. drugoetatowcom i tym pracownikom, którzy ukończyli 65 rok życia. Uczelnie zawodowe prowadzą przecież tylko działalność dydaktyczną, w związku z tym mogłyby korzystać z doświadczeń profesorów, którzy nie mają już prawa wyborczego w uczelni akademickiej, a w uczelni zawodowej jeszcze mogłaby posiadać. Kogo to jednak obchodzi?
Oj, kwiatków ci jest tam dostatek, a nawet "-lub czasopisma".
03 lutego 2011
Zmiana w redakcji czasopisma "GESTALT"
Termin Gestalt – w języku niemieckim oznacza - postać, kształt, formę. Gestaltyzm jest kierunkiem psychologiczny,ktory powstał pod koniec XIX w. jako reakcja na atomizm w ówczesnej psychologii, a określony jest mianem psychologii postaci. Gestalt to także metoda terapii, ale i nowy, holistyczny pogląd na świat i na relacje społeczne pojmowane globalnie jako jeden “żywy” organizm w ciągłej interakcji ze swoim otoczeniem. Ma on także swoje pozapsychologiczne zastosowanie, gdyż jest wykorzystywany w naukach o wychowaniu (pedagogika Gestalt), w sektorze handlowym, w mediach, w bankach, w polityce, rozrywce, transporcie i przemyśle m.in. do odnowy sztuki kontaktu, wydobywania kreatywności i oryginalności każdej istoty ludzkiej w jej nieustannym przystosowywaniu się do swojego środowiska oraz do uaktywnienia inteligencji emocjonalnej.
Gestalt wreszcie to także tytuł wydawanego przez Instytut Terapii Gestalt w Krakowie czasopisma, którego redaktorem naczelnym był TOMASZ REBETA.. Pragnę mu w tym miejscu gorąco podziękować za redakcyjną obecność, za trud i poświęcenie. Kieruję do Pana Tomasza wyrazy mojego uznania za prowadzenie czasopsima z wielką troską o jego zawartość naukową, praktyczną (terapeutyczną) i estetyczną, za wyjątkową mądrość i otwartość na szeroko rozumiane nauki współdziałające z psychologią, wśród których znalazło się też miejsce dla pedagogiki.
Dziękuję także za przybliżanie polskim czytelnikom przekładów tekstów wybitnych przedstawicieli psychologii postaci w świecie. Wypełniała się dzięki temu luka w naszej wiedzy o tym niezwykle wymagającym, a jakże wartościowym i ponadczasowym podejściu, wspomagającym rozwój człowieka.
Przed nami kolejne lata pracy naukowo-badawczej, edukacyjnej i terapeutycznej, z biegiem których coraz silniej będziemy uświadamiać sobie znaczenie udostępnianych nam w "Gestalt" treści. Życzę, by w pewnym okresie uratowane przez Pana Rebetę pismo, które miało także trudne chwile w konfrontacji z realiami procesów rynkowych i z bolesnymi zmianami we własnym środowisku, mogło dalej rozwijać się, wnosząc kolejne impulsy do naszego życia osobistego, zawodowego i społecznego.
Panu Tomaszowi Rebecie życzę dużo osobistej satysfakcji z dotychczasowych dokonań, gdyż - niezależnie od wzbogacania naszego życia - pozostawia ślad twórczego wkładu także w rozwój subdyscypliny naukowej, która ma przed sobą kolejne wyzwania.
Zainteresowanych kieruję na stronę redakcji: http://www.gestalt.pl/czasopismo.html
31 stycznia 2011
Efekty kształcenia pedagogów
Nowelizacja ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym wprowadza ramy kwalifikacji dla szkolnictwa wyższego jako podstawowe narzędzie organizacji procesu kształcenia. Wiąże się to z:
• rezygnacją z obecnych zasad standaryzowania kierunków studiów na rzecz standaryzowania efektów kształcenia w zakresie wiedzy, umiejętności i kompetencji personalnych i społecznych w poszczególnych obszarach;
• rezygnacją z centralnej (ustalanej rozporządzeniem Ministra) listy nazw kierunków studiów oraz odpowiadających im standardów kształcenia oraz umożliwienie uczelniom autonomicznego opracowywania programów studiów w ramach obszarów kształcenia, w zgodzie z określonymi dla nich standardami
• Efekty kształcenia określone na poziomie centralnym są podstawą do opracowania przez uczelnię (wydział lub inną jednostkę prowadzącą studia) oczekiwanych efektów kształcenia związanych z konkretnym programem studiów prowadzonym przez tę uczelnię/wydział
W wyniku tych zmian jednostki autonomiczne uczelni będą mogły swobodnie kształtować nazwę i treść programów studiów (choć budując je na bazie efektów kształcenia oraz z zachowaniem wymagań Krajowych Ram Kwalifikacyjnych i obszarów kształcenia), zaś jednostki uczelni o ograniczonej autonomii będą: (1) musiały ubiegać się o zezwolenie, gdy zechcą stworzyć kierunek całkowicie odmienny od obecnego, (2) będą mogły zaadaptować jeden z zaakceptowanych przez MNISzW wzorcowych opisów kierunku studiów. Obydwu rodzajom jednostek będą potrzebne i użyteczne takie wzorcowe (przykładowe) opisy studiów: dla inspiracji dla tworzenia i odniesienia własnych propozycji, bądź dla bezpośredniego wdrożenia.
Trwają prace nad szczegółowymi opisami efektów kształcenia dla poszczególnych dyscyplin i odpowiadających im kierunków studiów. Pedagogika znajdzie się w naukach humanistycznych. Dla każdego kierunku studiów powołano koordynatorów, odpowiedzialnych za przygotowanie opisu efektów kształcenia, które mają być wyrażone zestawem pożądanych umiejętności, wiedzy oraz kompetencji personalnych i społecznych. Dla pedagogiki na koordynatorów powołano dr hab. Mirosławę Nowak-Dziemianowicz, prof. DSW oraz dr hab. Beatę Przyborowską, prof. UMK. Ten Etap prac, zgodnie z kalendarzem Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego ma trwać do początków marca.
Ważne jest teraz to, by prowadzący studia na kierunku pedagogika włączyli się ze swoimi uwagami i propozycjami w opracowanie owych efektów dla naszego kierunku studiów. W dniu 24 lutego br. o godz. 11:00 na Wydziale Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu (ul. Fredry 6/8) odbędzie się spotkanie dla osób zaangażowanych w to zadanie. Nasi Koordynatorzy przedstawią i przedyskutują na tym spotkaniu propozycje zapisu studiów I-szego, II i III stopnia na kierunku pedagogika, według wymagań Krajowych Ram Kwalifikacji. Uzgodnione propozycje zostaną skierowane na początku marca do MNiSzW. Proszą zatem, by wszyscy zainteresowani tą reformą potraktowali powyższy kalendarz prac jako niezmiernie ważny oraz pilny. Zgłoszenia osób odpowiedzialnych na Wydziałach za prace nad KRK należy kierować do Pani dr hab. Beaty Przyborowskiej, prof. UMK do 20 lutego 2011 r.
(e-mail: bprzybor@ped.uni.torun.pl ; tel. 0 695 328 400)
27 stycznia 2011
Czyje są nasze sześciolatki?
Wraca do debaty publicznej spór o sześciolatków. To oczywiste. Wkrótce rodzice tych pociech będą musieli podjąć decyzję, czy posłać od września dziecko do szkoły czy jeszcze pozostawić je w przedszkolu. Takiego chaosu, jak w tej sprawie, oświata dawno już nie miała. Pierwszy wiązał się z tworzeniem gimnazjów, a ostatni dotyczył wprowadzania nowej matury, ale wówczas eksperymentowi poddawana była młodzież, dojrzalsza, bardziej odporna psychicznie na nowe sytuacje, które ważyły o jej dalszym życiu.
Wystarczy przeczytać najnowszy raport z badań zespołu prof. Marii Dudzikowej z UAM w Poznaniu, by przekonać się, jakie są tego skutki, co stało się z kapitałem społecznym młodych ludzi, którzy musieli przerwać edukację w macierzystej szkole podstawowej i trafili do nowego typu placówki, jaką było gimnazjum. (Doświadczenia szkolne pierwszego rocznika reformy edukacji. Studium teoretyczno-empiryczne, tom 1, red. Maria Dudzikowa i Renata Wawrzyniak-Beszterda, Kraków: Oficyna Wydawnicza „Impuls” 2010). Zapewne za kilka lat pojawią się wyniki badań dotyczące skutków włączania sześciolatków do szkół podstawowych tyle tylko, że te muszą ponosić istoty młodsze, mnie odporne na zmiany i konieczność funkcjonowania w innej rzeczywistości instytucjonalnej.
Kogo to obchodzi? Tylko rodziców, ale i ci zaskakiwani są presją, jaką władze resortu edukacji wywierają na nich, wykorzystując w tym celu różne środki. Oglądający seriale telewizyjne nie wiedzą, że MEN zapłaciło miliony złotych za to, by w fabule i treści niektórych odcinków pojawiły się stosowne zachęty. To ciekawe, że MEN nie sięga po ekspertyzy naukowe – psychologów, socjologów, pedagogów, tylko korzysta z środków propagandy medialnej. Czy rzeczywiście Rada Edukacji Narodowej jest przekonana do tego, czy władza działa w zmowie z tymi resortami, których eksperci twierdzą, że trzeba mieć jak najwcześniej na rynku pracy młodych Polaków, bo inaczej nie będzie komu zarobić na ich emerytury? Rada w tej sprawie nigdy nie zabrała głosu. Może po to ją powołano?
W okresie poprzedzającym reformę m.in. w sprawie 6 - latków każdy rodzic, który uważał, że jego dziecko jest w tym wieku na tyle dojrzałe we wszystkich sferach swojego rozwoju (nie tylko tej poznawczej, ale także emocjonalnej, społecznej, wolicjonalnej), że mogłoby uczęszczać do szkoły, mógł bez żadnego problemu uzyskać stosowne poparcie. Tak więc tu nie chodzi o to, że wszystkie polskie sześciolatki są dojrzałe do szkoły, tylko nadopiekuńczy rodzice robią wszystko, by przedłużyć swoim maluszkom szczęśliwe dzieciństwo, toteż trzeba ich zmusić administracyjnie do oddania ich pod opiekę szkoły. Tu nie chodzi też o interes nauczycieli wychowania przedszkolnego, którzy przez lata przygotowywali się do pracy z dziećmi w tym wieku, by kompetentnie przygotować je do dojrzałości szkolnej. To RYNEK dyktuje warunki. Kiedy więc czytam wypowiedzi prasowe psychologów, którzy z taką pewnością siebie mówią: „Rodzice nie muszą bać się tłoku w szkole. Dziecko gotowe do pójścia do szkoły w tłumie innych sobie poradzi”, to wymaga to uważnego czytania. Zastrzegają się bowiem wyraźnie, że dziecko musi być gotowe do pójścia do szkoły. Czyżby ta gotowość miała nagle wzrosnąć w wyniku decyzji administracyjnej władz MEN? A może pod wpływem rozmów popularnych aktorów w serialu filmowym?
Przerzucanie odpowiedzialności na nauczycieli czy na dyrektorów szkół, że jedni i drudzy nie są do tak "znakomitej" zmiany oświatowej przygotowani, jest bzdurą. Nauczyciel poradzi sobie z każdym problemem dydaktycznym i wychowawczym na tym etapie kształcenia. Może uczyć w klasach łączonych i jednorodnych wiekowo. To nie jest żadnym problemem. A jeśli dla kogoś jest, to niech szuka pracy w piekarni albo jako statysta w serialach filmowych. Problem tkwi w naturze dziecka i jego wczesnej socjalizacji. Chcemy eksperymentować na dzieciach, z ich dojrzałością szkolną? To czyje są nasze dzieci?
25 stycznia 2011
Jak studenci są robieni w bambuko lub sami wpuszczają się w maliny?
Zrobić kogoś w bambuko to to samo, co nabić go w butelkę, nabrać, wpuścić w maliny, wykiwać, wyrolować, wystrychnąć na dudka, zrobić w balona czy zrobić w konia. Każdy może sobie wybrać to, co najbardziej mu pasuje.
Pisze do mnie absolwentka jednej z prywatnych szkół wyższych z zapytaniem, dlaczego dyrektorka szkoły nie chce jej zatrudnić, skoro ona ukończyła studia na kierunku pedagogika resocjalizacyjna? Do pracy z trudną młodzieżą byłaby przecież idealnym nauczycielem. Tymczasem - zdaniem pani dyrektor - ubiegająca się o pracę magister powyższej pedagogiki nie ma uprawnień … pedagogicznych. Jak to? - pyta zdziwiona kobieta, przecież mam dyplom pedagoga. Tak, to prawda, ale nie ukończyła pani studiów nauczycielskich, to znaczy, że w toku swojego kształcenia nie odbyła pani obowiązującej ją praktyki przygotowującej do zawodu nauczycielskiego w wymiarze 150 godzin! Absolwentka spojrzała do swojego suplementu i stwierdziła, że rzeczywiście, nie miała w toku studiów praktyk w takim wymiarze. A już na pewno nie odbyła tych praktyk w szkole, gdyż zgodnie ze swoją specjalnością realizowała zadania z tym związane w placówkach resocjalizacyjnych czy diagnozujących problemy niedostosowania społecznego dzieci i młodzieży.
A zatem nie można powiedzieć, że została przez swoją szkołę wyższą wystrychnięta na dudka. Gdyby przed wyborem kierunku studiów wiedziała, gdzie chce pracować po ich zakończeniu, to zainteresowałaby się tym, czy aby wybrany przez nią kierunek studiów odpowiada swoim programem kształcenia koniecznym kwalifikacjom zawodowym. Kandydaci na studia nie czytają ustaw, rozporządzeń, ani też nie dopytują się o istotne z punktu widzenia ich przyszłego interesu kwestie, gdyż nawet nie wiedzą, o co powinni pytać tych, którzy tę edukację im organizują czy oferują. Tym samym, zgodnie z porzekadłem: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, raczej będą niewyspani, ale pretensje skierują do producenta łóżka, pościeli czy poduszek.
Co gorsza, prywatne szkolnictwo w naszym kraju nie jest zainteresowane tym, żeby kandydatów na studia wprowadzać w tajniki kształcenia i uzyskiwanych dzięki niemu kwalifikacji, bo najważniejsze jest to, by przede wszystkich kandydat zapisał się na studia, regularnie za nie płacił i złożył wszystkie egzaminy. Największy, w moim przekonaniu świadomie prowadzony przekręt w tym właśnie środowisku szkół wyższych sprowadza się do oferowania kierunków studiów, które mają ciekawie brzmiące nazwy specjalności, ale prowadzone są niezgodnie z prawem.
Tego już kandydaci na te studia nie są w stanie wiedzieć, nie mogą tego rozpoznać, gdyż słusznie obdarzają instytucję apriorycznym zaufaniem. Mało kto podejrzewa, że organizator studiów może chcieć zrobić ich w bambuko. Skoro chodzi o kasę, a nie o uczciwe zapewnienie komuś nie tylko merytorycznie godnego wykształcenia, ale i zgodnych z prawem kwalifikacji, to opakowuje się ofertę dydaktyczną w sposób, który nie wzbudza niczyich podejrzeń.
Tymczasem jest w tym pułapka, na którą warto się wyczulić, sprawdzić, czy aby nie wpadamy na minę, po której czekają nas tylko same straty. Ktoś bowiem płaci za studia przez kilka semestrów, otrzymuje nawet dyplom ich ukończenia, ale kiedy udaje się z nim do pracodawcy, ten może odesłać nas na śmietnik, powiadając – może to sobie pani czy pan oprawić w ramkę i pokazywać rodzinie, ale wartości rynkowej i prawnej ów dyplom nie posiada. Jego znaczenie na rynku pracy jest równe wartości jego spalania w piecu lub w kominku.
Mieliście państwo takie sytuacje? Czy ktoś zrobił was w bambuko? Niestety, to jest możliwe tylko w Polsce i głównie w szkolnictwie wyższym – niepublicznym, a szczególnie w jego filiach, oddziałach zamiejscowych i w wielkich ośrodkach akademickich.
23 stycznia 2011
Produktywność naukowa
Podane przez prasę informacje na temat tego, jak fatalnie wygląda stan produktywności polskich naukowców w porównaniu z tym, co wytwarzają badacze innych krajów świata, w tym Unii Europejskiej wzbudziło moje zainteresowanie. Chciałem wiedzieć, na czym ta produktywność polega i jak ma się ona do reprezentowanej przeze mnie dziedziny nauk humanistycznych, w tym do dyscypliny naukowej,jaką jest pedagogika. Dzięki pani redaktor Lidii Jastrzębskiej dotarłem do publikacji Joanny Wolszczak-Derlacz i Aleksandry Parteka pt. Produktywność naukowa wyższych szkół publicznych w Polsce. Bibliometryczna analiza porównawcza. Program Ernst&Young (Warszawa 2010). Mogłem przekonać się o powodach krytyki dziennikarzy skierowanej do środowiska polskich naukowców za to, że są kiepscy, a nawet beznadziejni, bo mało publikują poza granicami kraju i nie są w związku z tym także cytowani przez innych. Konkurencyjni w świecie będziemy wówczas, kiedy wyniki pracy naukowej zaleją światowej rangi czasopisma oraz kiedy będą nieustannie i wielokrotnie przywoływane przez innych. Uczelnie są w świetle tego fabrykami (producentami) wiedzy, w których powinna odbywać się produkcja wiedzy przez jej wytwórców (producentów), jakimi są nauczyciele akademiccy.
Czym zatem jest produktywność efektywność) naukowa, badawcza? Produktywność naukowa w ujęciu bibliometrycznym jest podstawowym wskaźnikiem opartym na statystykach, które dotyczą ilości i częstotliwości zamieszczania publikacji w uznanych międzynarodowych czasopismach (indeksowanych w bazie Web of Knowledge, publikowanej przez Institute for Scientific Information w Filadelfii).
Wspomniany Raport przedstawia wyniki badań naukowych w polskich uczelniach publicznych, ze szczególnym uwzględnieniem wyższych uczelni technicznych, gdyż to w nich produkuje się wiedzę praktyczną na tle porównawczym z względnie analogicznymi uczelniami z takich krajów europejskich, jak Austria, Finlandia, Niemcy, Włochy, Szwajcaria i Wielka Brytania. Już we wstępie autorki zastrzegają się, że taki dobór państw podyktowany był dostępnością danych, czyli - używając ich języka - dostępnością materiałów produkcyjnych. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Nie wiadomo, jaki byłby wynik końcowy tej produkcji, gdyby porównano (wy-)twórczość naukową z tą, jaka jest wytwarzana przez innych jeszcze producentów.
W wyniku analizy ekonometrycznej uzyskaliśmy odpowiedź na pytanie, ile i jak często produkuje się w Polsce i wybranych krajach Europy. Poszukiwano też zależności między tą zmienną zależną, jaką jest miara produktywności naukowej ze zmiennymi niezależnymi, czyli potencjalnymi czynnikami, które powodują taki stan produkcji. Po pierwsze okazało się, że polscy robotnicy naukowi wyprodukowali w latach 2006-2008 dwukrotnie mniej, niż w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Finlandii, a trzykrotnie mniej niż w Szwajcarii.
Miernikiem jakości tych publikacji uczyniono to, czy są cytowane przez zagranicznych naukowców. Jak się okazało także i w tym przypadku powoływanie się na polskie produkty naukowe jest dwu-lub trzykrotnie niższe, niż w powyższych krajach. Analityków nie interesuje zatem to, o czym są te rozprawy, jaką mają wartość społeczną, polityczną, edukacyjną, gospodarczą itp., tylko czy, gdzie i jak często są publikowane oraz cytowane przez innych. I to ma stać się w świecie nauki przedmiotem rywalizacji i miarą zwycięstwa lub upadku akademickich przedsiębiorstw? Czeka nas świetlana przyszłość.
Subskrybuj:
Posty (Atom)