27 stycznia 2011

Czyje są nasze sześciolatki?


Wraca do debaty publicznej spór o sześciolatków. To oczywiste. Wkrótce rodzice tych pociech będą musieli podjąć decyzję, czy posłać od września dziecko do szkoły czy jeszcze pozostawić je w przedszkolu. Takiego chaosu, jak w tej sprawie, oświata dawno już nie miała. Pierwszy wiązał się z tworzeniem gimnazjów, a ostatni dotyczył wprowadzania nowej matury, ale wówczas eksperymentowi poddawana była młodzież, dojrzalsza, bardziej odporna psychicznie na nowe sytuacje, które ważyły o jej dalszym życiu.

Wystarczy przeczytać najnowszy raport z badań zespołu prof. Marii Dudzikowej z UAM w Poznaniu, by przekonać się, jakie są tego skutki, co stało się z kapitałem społecznym młodych ludzi, którzy musieli przerwać edukację w macierzystej szkole podstawowej i trafili do nowego typu placówki, jaką było gimnazjum. (Doświadczenia szkolne pierwszego rocznika reformy edukacji. Studium teoretyczno-empiryczne, tom 1, red. Maria Dudzikowa i Renata Wawrzyniak-Beszterda, Kraków: Oficyna Wydawnicza „Impuls” 2010). Zapewne za kilka lat pojawią się wyniki badań dotyczące skutków włączania sześciolatków do szkół podstawowych tyle tylko, że te muszą ponosić istoty młodsze, mnie odporne na zmiany i konieczność funkcjonowania w innej rzeczywistości instytucjonalnej.

Kogo to obchodzi? Tylko rodziców, ale i ci zaskakiwani są presją, jaką władze resortu edukacji wywierają na nich, wykorzystując w tym celu różne środki. Oglądający seriale telewizyjne nie wiedzą, że MEN zapłaciło miliony złotych za to, by w fabule i treści niektórych odcinków pojawiły się stosowne zachęty. To ciekawe, że MEN nie sięga po ekspertyzy naukowe – psychologów, socjologów, pedagogów, tylko korzysta z środków propagandy medialnej. Czy rzeczywiście Rada Edukacji Narodowej jest przekonana do tego, czy władza działa w zmowie z tymi resortami, których eksperci twierdzą, że trzeba mieć jak najwcześniej na rynku pracy młodych Polaków, bo inaczej nie będzie komu zarobić na ich emerytury? Rada w tej sprawie nigdy nie zabrała głosu. Może po to ją powołano?

W okresie poprzedzającym reformę m.in. w sprawie 6 - latków każdy rodzic, który uważał, że jego dziecko jest w tym wieku na tyle dojrzałe we wszystkich sferach swojego rozwoju (nie tylko tej poznawczej, ale także emocjonalnej, społecznej, wolicjonalnej), że mogłoby uczęszczać do szkoły, mógł bez żadnego problemu uzyskać stosowne poparcie. Tak więc tu nie chodzi o to, że wszystkie polskie sześciolatki są dojrzałe do szkoły, tylko nadopiekuńczy rodzice robią wszystko, by przedłużyć swoim maluszkom szczęśliwe dzieciństwo, toteż trzeba ich zmusić administracyjnie do oddania ich pod opiekę szkoły. Tu nie chodzi też o interes nauczycieli wychowania przedszkolnego, którzy przez lata przygotowywali się do pracy z dziećmi w tym wieku, by kompetentnie przygotować je do dojrzałości szkolnej. To RYNEK dyktuje warunki. Kiedy więc czytam wypowiedzi prasowe psychologów, którzy z taką pewnością siebie mówią: „Rodzice nie muszą bać się tłoku w szkole. Dziecko gotowe do pójścia do szkoły w tłumie innych sobie poradzi”, to wymaga to uważnego czytania. Zastrzegają się bowiem wyraźnie, że dziecko musi być gotowe do pójścia do szkoły. Czyżby ta gotowość miała nagle wzrosnąć w wyniku decyzji administracyjnej władz MEN? A może pod wpływem rozmów popularnych aktorów w serialu filmowym?

Przerzucanie odpowiedzialności na nauczycieli czy na dyrektorów szkół, że jedni i drudzy nie są do tak "znakomitej" zmiany oświatowej przygotowani, jest bzdurą. Nauczyciel poradzi sobie z każdym problemem dydaktycznym i wychowawczym na tym etapie kształcenia. Może uczyć w klasach łączonych i jednorodnych wiekowo. To nie jest żadnym problemem. A jeśli dla kogoś jest, to niech szuka pracy w piekarni albo jako statysta w serialach filmowych. Problem tkwi w naturze dziecka i jego wczesnej socjalizacji. Chcemy eksperymentować na dzieciach, z ich dojrzałością szkolną? To czyje są nasze dzieci?

25 stycznia 2011

Jak studenci są robieni w bambuko lub sami wpuszczają się w maliny?


Zrobić kogoś w bambuko to to samo, co nabić go w butelkę, nabrać, wpuścić w maliny, wykiwać, wyrolować, wystrychnąć na dudka, zrobić w balona czy zrobić w konia. Każdy może sobie wybrać to, co najbardziej mu pasuje.

Pisze do mnie absolwentka jednej z prywatnych szkół wyższych z zapytaniem, dlaczego dyrektorka szkoły nie chce jej zatrudnić, skoro ona ukończyła studia na kierunku pedagogika resocjalizacyjna? Do pracy z trudną młodzieżą byłaby przecież idealnym nauczycielem. Tymczasem - zdaniem pani dyrektor - ubiegająca się o pracę magister powyższej pedagogiki nie ma uprawnień … pedagogicznych. Jak to? - pyta zdziwiona kobieta, przecież mam dyplom pedagoga. Tak, to prawda, ale nie ukończyła pani studiów nauczycielskich, to znaczy, że w toku swojego kształcenia nie odbyła pani obowiązującej ją praktyki przygotowującej do zawodu nauczycielskiego w wymiarze 150 godzin! Absolwentka spojrzała do swojego suplementu i stwierdziła, że rzeczywiście, nie miała w toku studiów praktyk w takim wymiarze. A już na pewno nie odbyła tych praktyk w szkole, gdyż zgodnie ze swoją specjalnością realizowała zadania z tym związane w placówkach resocjalizacyjnych czy diagnozujących problemy niedostosowania społecznego dzieci i młodzieży.

A zatem nie można powiedzieć, że została przez swoją szkołę wyższą wystrychnięta na dudka. Gdyby przed wyborem kierunku studiów wiedziała, gdzie chce pracować po ich zakończeniu, to zainteresowałaby się tym, czy aby wybrany przez nią kierunek studiów odpowiada swoim programem kształcenia koniecznym kwalifikacjom zawodowym. Kandydaci na studia nie czytają ustaw, rozporządzeń, ani też nie dopytują się o istotne z punktu widzenia ich przyszłego interesu kwestie, gdyż nawet nie wiedzą, o co powinni pytać tych, którzy tę edukację im organizują czy oferują. Tym samym, zgodnie z porzekadłem: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, raczej będą niewyspani, ale pretensje skierują do producenta łóżka, pościeli czy poduszek.

Co gorsza, prywatne szkolnictwo w naszym kraju nie jest zainteresowane tym, żeby kandydatów na studia wprowadzać w tajniki kształcenia i uzyskiwanych dzięki niemu kwalifikacji, bo najważniejsze jest to, by przede wszystkich kandydat zapisał się na studia, regularnie za nie płacił i złożył wszystkie egzaminy. Największy, w moim przekonaniu świadomie prowadzony przekręt w tym właśnie środowisku szkół wyższych sprowadza się do oferowania kierunków studiów, które mają ciekawie brzmiące nazwy specjalności, ale prowadzone są niezgodnie z prawem.

Tego już kandydaci na te studia nie są w stanie wiedzieć, nie mogą tego rozpoznać, gdyż słusznie obdarzają instytucję apriorycznym zaufaniem. Mało kto podejrzewa, że organizator studiów może chcieć zrobić ich w bambuko. Skoro chodzi o kasę, a nie o uczciwe zapewnienie komuś nie tylko merytorycznie godnego wykształcenia, ale i zgodnych z prawem kwalifikacji, to opakowuje się ofertę dydaktyczną w sposób, który nie wzbudza niczyich podejrzeń.

Tymczasem jest w tym pułapka, na którą warto się wyczulić, sprawdzić, czy aby nie wpadamy na minę, po której czekają nas tylko same straty. Ktoś bowiem płaci za studia przez kilka semestrów, otrzymuje nawet dyplom ich ukończenia, ale kiedy udaje się z nim do pracodawcy, ten może odesłać nas na śmietnik, powiadając – może to sobie pani czy pan oprawić w ramkę i pokazywać rodzinie, ale wartości rynkowej i prawnej ów dyplom nie posiada. Jego znaczenie na rynku pracy jest równe wartości jego spalania w piecu lub w kominku.

Mieliście państwo takie sytuacje? Czy ktoś zrobił was w bambuko? Niestety, to jest możliwe tylko w Polsce i głównie w szkolnictwie wyższym – niepublicznym, a szczególnie w jego filiach, oddziałach zamiejscowych i w wielkich ośrodkach akademickich.

23 stycznia 2011

Produktywność naukowa


Podane przez prasę informacje na temat tego, jak fatalnie wygląda stan produktywności polskich naukowców w porównaniu z tym, co wytwarzają badacze innych krajów świata, w tym Unii Europejskiej wzbudziło moje zainteresowanie. Chciałem wiedzieć, na czym ta produktywność polega i jak ma się ona do reprezentowanej przeze mnie dziedziny nauk humanistycznych, w tym do dyscypliny naukowej,jaką jest pedagogika. Dzięki pani redaktor Lidii Jastrzębskiej dotarłem do publikacji Joanny Wolszczak-Derlacz i Aleksandry Parteka pt. Produktywność naukowa wyższych szkół publicznych w Polsce. Bibliometryczna analiza porównawcza. Program Ernst&Young (Warszawa 2010). Mogłem przekonać się o powodach krytyki dziennikarzy skierowanej do środowiska polskich naukowców za to, że są kiepscy, a nawet beznadziejni, bo mało publikują poza granicami kraju i nie są w związku z tym także cytowani przez innych. Konkurencyjni w świecie będziemy wówczas, kiedy wyniki pracy naukowej zaleją światowej rangi czasopisma oraz kiedy będą nieustannie i wielokrotnie przywoływane przez innych. Uczelnie są w świetle tego fabrykami (producentami) wiedzy, w których powinna odbywać się produkcja wiedzy przez jej wytwórców (producentów), jakimi są nauczyciele akademiccy.

Czym zatem jest produktywność efektywność) naukowa, badawcza? Produktywność naukowa w ujęciu bibliometrycznym jest podstawowym wskaźnikiem opartym na statystykach, które dotyczą ilości i częstotliwości zamieszczania publikacji w uznanych międzynarodowych czasopismach (indeksowanych w bazie Web of Knowledge, publikowanej przez Institute for Scientific Information w Filadelfii).

Wspomniany Raport przedstawia wyniki badań naukowych w polskich uczelniach publicznych, ze szczególnym uwzględnieniem wyższych uczelni technicznych, gdyż to w nich produkuje się wiedzę praktyczną na tle porównawczym z względnie analogicznymi uczelniami z takich krajów europejskich, jak Austria, Finlandia, Niemcy, Włochy, Szwajcaria i Wielka Brytania. Już we wstępie autorki zastrzegają się, że taki dobór państw podyktowany był dostępnością danych, czyli - używając ich języka - dostępnością materiałów produkcyjnych. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Nie wiadomo, jaki byłby wynik końcowy tej produkcji, gdyby porównano (wy-)twórczość naukową z tą, jaka jest wytwarzana przez innych jeszcze producentów.

W wyniku analizy ekonometrycznej uzyskaliśmy odpowiedź na pytanie, ile i jak często produkuje się w Polsce i wybranych krajach Europy. Poszukiwano też zależności między tą zmienną zależną, jaką jest miara produktywności naukowej ze zmiennymi niezależnymi, czyli potencjalnymi czynnikami, które powodują taki stan produkcji. Po pierwsze okazało się, że polscy robotnicy naukowi wyprodukowali w latach 2006-2008 dwukrotnie mniej, niż w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Finlandii, a trzykrotnie mniej niż w Szwajcarii.

Miernikiem jakości tych publikacji uczyniono to, czy są cytowane przez zagranicznych naukowców. Jak się okazało także i w tym przypadku powoływanie się na polskie produkty naukowe jest dwu-lub trzykrotnie niższe, niż w powyższych krajach. Analityków nie interesuje zatem to, o czym są te rozprawy, jaką mają wartość społeczną, polityczną, edukacyjną, gospodarczą itp., tylko czy, gdzie i jak często są publikowane oraz cytowane przez innych. I to ma stać się w świecie nauki przedmiotem rywalizacji i miarą zwycięstwa lub upadku akademickich przedsiębiorstw? Czeka nas świetlana przyszłość.

19 stycznia 2011

Stachanowcy akademiccy na start!


Na pytanie - Jak pan zapamiętał Kieślowskiego? jakie skierował do wybitnego aktora Andrzeja Seweryna redaktor Jacek Cieślak, pada jakże ważna odpowiedź:
Mówił, że trzeba żyć i tworzyć niezależnie od ludzi władzy. Podkreślał, że to nie oni będą decydować o jego twórczości, zainteresowaniach i sposobie widzenia rzeczywistości.

To dotyczy wszystkich twórców, wykonujących wolne zawody, w tym także naukowców. Niestety, mamy zadziwiającą ostatnimi laty moc uległości wobec władzy i jej kolejnych absurdalnych pomysłów, które stają się rozkazem, poleceniem, a nie ofertą do wyboru. To już jest paranoja, jak usilnie urzędnicy resortów usiłują wmówić nam, że wytworzone przez ich służby zmiany zrewolucjonizują poziom nauki w Polsce. Przepraszam. Nie poziom nauki tylko produkcji naukowej. Już nikt nawet nie krępuje się narzucaniem w dyskursie publicznym języka, który nie tylko ma obowiązywać w wykładni mających zajść procesów, ale jest przekładany na rozwiązania prawne i dyrektywy, które staną się podstawą finansowania badań naukowych. Niech tak ściągają się ze światem ekonomiści, bo poziom ich kreatywności poznajemy dzięki kolejnym kryzysom w różnych regionach świata. Dlaczego jednak mają produkować więcej wiedzy socjolodzy, psycholodzy, historycy, językoznawcy, pedagodzy czy nawet matematycy? Więcej i szybciej, bo to mają być podstawowe mierniki ich efektywności naukowo-badawczej. Wyścig stachanowców już się rozpoczął.

Zachłyśnięcie się żargonem ekonomii i nauk o zarządzaniu, które powinny zajmować się wszystkim, tylko nie procesami twórczymi, bo te nie podlegają parametryzacji, uczyni więcej szkody, niż pożytku. Z kim chcemy konkurować nędznymi dotacjami dla szkolnictwa wyższego z budżetu państwa? Z Koreą, Chinami, Japonią, Singapurem, Hongkongiem, USA? Czym chcemy konkurować? Przymusem produkowania wiedzy. Jakiej? to nie jest istotne, gdyż ważne jest to, by była opublikowana, najlepiej na wyznaczonej przez ekspertów liście czasopism. My wciąż chcemy mieć światowej sławy naukę przy niskich nakładach. Presja na to, by produkować więcej, więcej i jeszcze więcej, wprowadzi naszych naukowców na szczyty. Cóż to za poprawa, że wzrośnie indeks produkcji naukowej, a tym samym i jej cytowań? Czy o to chodzi, by naukowcy umawiali się wzajemnie, że będą się cytować w nieskończoność, każdy każdego w każdym artykule lub jak - wykazano to w przewodach habilitacyjnych z nauk medycznych, jedni będą dopisywac się do artykułów kolegów? Czy tak mamy pokonać Chińczyków, Koreańczyków?

Naukowca trzeba – będę dalej posługiwał się językiem władzy – "produkować" od przedszkola do Opola, i nie przez przypadek używam nazwy akurat tego miasta. Przeczytajcie artykuł Pawła Polowczyka z Opola w najnowszym numerze miesięcznika EduFakty (http://edufakty.pl/download/ef05/ef05.pdf ) na temat tego, dlaczego nasi uczniowie nie mogą rywalizować z rówieśnikami z krajów azjatyckich czy USA? Bo nie potrafimy napisać i wydać podręczników do matematyki, których treść, struktura i wizualizacja byłyby dostosowane do procesów uczenia się, do najnowszej wiedzy o mózgu człowieka, bo nie potrafimy wykorzystywać w nauce multimedia tylko wprowadzamy zakaz przynoszenia do szkół telefonów komórkowych czy ipodów.

Tymczasem to właśnie multimedia w procesie uczenia się pozwalają na łączenie matematyki ze światem rzeczywistym. Najlepiej w kolorze i w wysokiej rozdzielczości. Pełno mamy telefonów komórkowych, aparatów fotograficznych i tanich, łatwo dostępnych kamer. Wyzwólcie uczniowską intuicję. Zadawajcie proste pytania, a bardziej skomplikowane czerpcie z dyskusji. Pozwólcie uczniom określać problemy. Bądźcie mniej pomocni. Nie rozwiązujcie za nich zadań (…). Nauczanie matematyki bez nauczania wytrwałości i pobudzania ciekawości przypomina to, co robią z mózgiem głupie seriale. Uczą oczekiwania na łatwe i szybkie rozstrzygnięcie – stwierdza dr P.Ł. Polowczyk.

W Polsce tworzy się nędzne budżety na edukację, na szkolnictwo wyższe i naukę, ale za to żądania ma się jak z Księżyca. No to, Stachanowcy – na start. Nie ma co czekać, trzeba zabierać się do produkcji artykułów, książek. Tylko koniecznie sprawdźcie najpierw, jakie książki opłaca się produkować i wydawać, bo nie jest tu istotne to, czemu są poświęcone i komu lub czemu mają służyć, tylko za ile punktów! To jest klucz do sukcesu. Nie redagujcie rozpraw zbiorowych, bo za to otrzymacie tylko 3 punkty. Nie piszcie artykułów krótszych, niż na co najmniej1 arkusz wydawniczy, bo nikt wam ich nie uzna i będzie z tego 0 punktów. Tekst trzeba doprodukować, dopiec, dosmażyć, domalować tak, by zmieścić się w przysługującym nam limicie punktów. Musimy podnieść statystykę produkcji – chyba naukawej.


(http://www.rp.pl/artykul/9131,593411-Mam-prawo--przypominac--o-wartosciach.html; http://www.rp.pl/artykul/19,593705-Uczelnie-pokaza--jak-duzo-publikuja-.html)

18 stycznia 2011

Różnica – edukacja – inkluzja

to tytuł VIII Ogólnopolskiego Zjazdu Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, jaki odbędzie się w 2013 roku w Uniwersytecie Gdańskim.

Dzisiaj Zarząd Główny PTP rozpatrzył trzy wnioski środowisk akademickich o organizację kolejnego Zjazdu Pedagogicznego. Wydział Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu w Białymstoku proponował organizację najbliższego Zjazdu już w maju lub czerwcu przyszłego roku. To jest jednak za krótki okres przygotowań do debaty, która jest w naszym środowisku najważniejszą okazją do przeprowadzenia w różnych formach prezentacji wyników badań naukowych, które podejmowałyby kluczowe problemy nauk pedagogicznych, jak i dla praktyki oświatowo-wychowawczej, społeczno-kulturowej i edukacyjnej. Wyrażono nadzieję, że pedagodzy z Białegostoku podejmą próbę organizacji Zjazdu w następnej edycji, która planowana jest na 2016 r.

Swoją ofertę organizacji Zjazdu Pedagogicznego zgłosiła Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu, która to uczelnia była już gospodarzem V Ogólnopolskiego Zjazdu Pedagogicznego w 2004 r. Propozycja jednak jest niezwykle interesująca, bowiem naukowcy z tej Uczelni chcą zorganizować wielki Kongres Pedagogiczno-Oświatowy, którego ramy programowe znacznie wykraczają poza cyklicznie organizowane przez PTP zjazdy. Zarząd Główny zaproponował zatem, by włączyć się do współorganizacji tego Kongresu, który mógłby odbyć się w 2014 r. we Wrocławiu pod hasłem: NAUCZYCIEL – EDUKACJA - PRZYSZŁOŚĆ.


Tym samym w wyniku obrad ZG PTP w dniu dzisiejszym została przyjęta oferta Instytutu Pedagogiki z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego, by we wrześniu 2013 r. w tym środowisku odbył się VIII Ogólnopolski Zjazd Pedagogiczny. Organizatorzy dysponują nie tylko jednym z najnowocześniej urządzonych i wyposażonych budynków dydaktycznych, ale także bazą noclegową, która pozwoli zmniejszyć koszty udziału w zjeździe, a tym samym ułatwić młodym pracownikom naukowym na czynne włączenie się w jego przebieg.

Mamy zatem wytyczoną strategię spotkań i debat naukowych oraz oświatowych, które powinny stać się nie tylko okazją do dalszego rozwijania i wzmacniania roli oraz autorytetu Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego w Polsce, ale także mogłyby zachęcić mniej aktywne środowiska akademickie w naszym kraju czy te, w których PTP nie działa, do rewitalizacji czy inicjacji działań organizacyjnych na rzecz zwiększania naszego wpływu na losy pedagogiki jako nauki, ruchu myśli i szeroko rozumianej praktyki pedagogicznej. Mamy czas na zaplanowanie badań naukowych, przygotowanie specjalistycznych ekspertyz czy prowadzenie studiów, które mogłyby w sposób wyrazisty przekonać opinię publiczną, polityków i naukowców nauk współpracujących o wartości naszych dokonań.

W dn. 12 kwietnia br. odbędzie się Walny Zjazd Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego w Warszawie, który przyjmie sprawozdanie Przewodniczącego z mijającej kadencji i dokona wyboru nowych władz PTP.

16 stycznia 2011

Czy czeka nas „przeoranie” idei uniwersytetów?


Zdaniem prof. Tomasza Szkudlarka tak, jeśli nastąpi upublicznienie wiedzy wytwarzanej w tych instytucjach (wywiad „Gazeta Świąteczna” z dn.15.01.2011). Naukowcy, którzy w myśl tej perspektywy stają się robotnikami wiedzy, nie powinni jej prywatyzować, ale udostępniać innym, najlepiej dla nich bezpłatnie, by na jej podstawie ktoś mógł wytwarzać rzeczy pożyteczne dla innych. A dlaczego wiedza w ogóle ma być opatentowana? – pyta T. Szkudlarek, ale nie daje nam odpowiedzi na pytanie, kto ma gratyfikować robotnikom wiedzy ich pracę, skoro ma być ona publicznie i za darmo dostępna wszystkim?

Wytwarzana przecież w uniwersytetach wiedza jest publiczna, dostępna, gdyż każdy nią zainteresowany może sobie ją zakupić w postaci książki czy uzyskać elektronicznie dostęp do raportu z badań. Ta wiedza nie jest sprywatyzowana. Jest dla tych, którzy jej poszukują i potrzebują. Ci, którzy potrafią z niej korzystać, uczestnicząc w konferencjach naukowych, w sesjach czy międzynarodowych projektach badawczych mają do niej także bezpłatny dostęp, gdyż w większości przypadków ich udział w tych formach wymiany wiedzy jest refinansowany przez macierzyste uczelnie czy zakłady pracy. Słusznie T. Szkudlarek stwierdza, że kończy się idea humboldtowskiego uniwersytetu. „Dzisiejsze poczucie pozoru w edukacji akademickiej to także efekt jej umasowienia. W Polsce ten proces zaszedł bardzo daleko w ciągu kilku lat i jesteśmy bardzo źle do tego przygotowani”.

A jednak, są uniwersytety, które odpowiadają na tego typu oczekiwania. Wprawdzie jeszcze nie w Polsce, ale np. jeden z najlepszych uniwersytetów w Republice Czeskiej Uniwersytet Masaryka w Brnie upublicznia dane, jakich w naszym kraju jeszcze długo nie uświadczymy. Tam idea publicznego uniwersytetu wyraża się m.in. w tym, że każdy może wejść na jego stronę internetową, na której ma dostęp do wszystkich rozpraw bakalarskich i magisterskich wraz z ich streszczeniem w języku angielskim, słowami kluczowymi, pełną ich treścią, a także z opinią promotora i recenzenta. Co ciekawe, opinie o tych pracach wraz z oceną nie są formułowane na wystandaryzowanych formularzach w postaci zbliżonej do kwestionariusza ankiety czy skali.

To tylko w Polsce zaznacza się jednym słowem lub co najwyżej zdaniem własny osąd na temat struktury pracy, zgodności jej tytułu z zawartością, założeń metodologicznych i jakości przeprowadzonych badań czy stopnia innowacyjności podjętej problematyki itp. Brnieńscy promotorzy i recenzenci pracy dyplomowych szeroko omawiają ich treść, metodologię, a także formułują na końcu kilka pytań do autora pracy. Całość, jak pisałem, jest dostępna w internecie. Nie ma zatem w tym kraju aż tak wielkiej paniki moralnej z tytułu plagiatów, gdyż promotorzy mogą bardzo szybko dotrzeć w ten sposób do prac o podobnym tytule, treści czy nawet wynikach badań. Każdy z prowadzonych na wydziałach projekt naukowo-badawczy jest dostępny publicznie, zawiera pełną treść wniosku, jego recenzje oraz wyniki badań. A u nas?

Diagnoza poziomu alfabetyzmu funkcjonalnego dorosłych na Słowacji


Minister szkolnictwa u naszych południowych sąsiadów - Eugen Jurzyca wyraził zainteresowanie tym, by Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju – OECD przeprowadziła w miesiącu styczeń-luty br. badanie poziomu alfabetyzmu funkcjonalnego obywateli w wieku od 16 do 65 roku życia. Do wszystkich mieszkańców tego kraju zostaną w tych dniach wysłane listy z zapytaniem o to, czy wyrażają gotowość wzięcia udziału w tej diagnozie. W badaniach sondażowych weźmie udział 1700 obywateli Słowacji, którzy zostaną poddani testom na umiejętność czytania ze zrozumieniem, rozwiązywania podstawowych problemów codziennego życia oraz posługiwania się komputerem.

Wyniki tych badań zostaną opublikowane dopiero w 2013 r. i mają pomóc rządowi w rozpoznaniu tego, jaki poziom wykształcenia reprezentują Słowacy oraz czy na tej podstawie będzie można wyrokować o ich szansach zatrudnienia na międzynarodowym rynku pracy. OECD zamierza w tym roku objąć niniejszymi badaniami dorosłych obywateli z 26 państw. Koszt takiej diagnozy, finansowanej ze środków Unii Europejskiej, wynosi w przypadku Słowacji 1,4 mln EUR. W Polsce koszty te byłyby wielokrotnie większe. Ciekawe, czy opublikowanie danych dopiero w 2011 r. będzie miało istotny sens, skoro w międzyczasie diagnozowani dorośli być może podwyższą swoje kompetencje, a na rynek wejdą absolwenci kolejnych roczników młodych, a wykształconych dorosłych.

Warto w tym miejscu dodać, że na początku lat dziewięćdziesiątych OECD zrealizowała projekt IALS – International Adult Literacy Survey, który objął również Polskę. Wyniki badania pokazały ogromne niedostatki wyposażenia w praktyczne umiejętności dorosłych Polaków.

(http://www.sme.sk/c/5716433/po-detoch-otestuje-oecd-aj-dospelych.html)