08 listopada 2010

Akademickie alle gro…
















Alle gro i buczy, tylko nie wiadomo gdzie, kiedy dyskutuje się o kondycji szkolnictwa wyższego. Jak pisze dzisiaj w swoim artykule Renata Czeladko (Rzeczpospolita 8.11.2010), rektorzy publicznych i niepublicznych wyższych szkół zawodowych protestują przeciwko jednemu z tych zapisów w dyskutowanym w Sejmie projekcie nowelizacji ustawy Prawo o szkolnictwie Wyższym, który dotyczy wieloetatowości nauczycieli akademickich.

– To wbijanie noża w plecy tym uczelniom niepublicznym, które nie posiadają własnej kadry. Szczególnie dotyczy to szkół, które prowadzą studia na poziomie licencjackim – mówi prof. Waldemar Tłokiński, szef Konferencji Rektorów Zawodowych Szkół Polskich. – Jeśli rektor uczelni macierzystej nie wyrazi zgody pracownikom na dalszą pracę w naszych uczelniach, to wiele kierunków przestanie istnieć, bo z dnia na dzień nie wychowamy własnej kadry.

Zajrzałem na stronę Konferencji Rektorów Zawodowych Szkół Polskich i nie odnajduję na niej żadnej merytorycznej analizy tego problemu, odniesienia do jakichkolwiek diagnoz czy badań naukowych wskazujących na to, że istniejące w Polsce niepubliczne wyższe szkoły zawodowe uczyniły cokolwiek w tym kierunku, by zatroszczyć się o rozwój naukowy swoich kadr, o prowadzenie badań naukowych i o promocję czy publikowanie własnego dorobku naukowego. Właściciele szkół tego sektora woleli zadowolić się przejmowaniem dorobku wypracowanego przez zatrudnionych w nich profesorów w szkolnictwie publicznym, by pozorując wsparcie dla ich dalszych badań, uzyskać zgodę MNISW na prowadzenie studiów II stopnia.

Z obietnic dotyczących inwestowania we własną bibliotekę, w finansowanie własnych badań naukowych, w rozwój awansu naukowego własnych pracowników, po uzyskaniu owych uprawnień, niewiele pozostało. Wszystko chce się mieć tu niejako za darmo, wniesione bez wysiłku przez studiujących w postaci czesnego i przez akademickie kadry szkolnictwa publicznego. Tak więc ten nóż w plecy wbijają pracownikom niepublicznych szkół wyższych ci ich właściciele, którzy skupiają się przede wszystkim na własnym biznesie. Od lat bowiem wiadomo, że prowadzenie prywatnej szkoły wyższej jest najbardziej rentownym przedsiębiorstwem w tej dziedzinie życia społecznego, toteż inwestowanie w jego tzw. rozwój akademicki natrafia na bariery związane z poziomem nieuczciwości wobec zapowiadanej przez właścicieli misji i arogancji niektórych z nich wobec zatrudnianych kadr akademickich.

Większość niepublicznych szkół wyższych stała się hurtowniami dyplomów, takim internetowym „allegro”, w których handluje się dyplomami bez pokrycia w rzeczywistej wiedzy i umiejętnościach absolwentów. Ma rację prof. Andrzej Kolasa, przewodniczący Konferencji Rektorów Publicznych Szkół Zawodowych, który twierdzi, że uczelnie nastawione na kształcenie licencjackie nie zapewniają naukowcom możliwości prowadzenia badań i nie dla każdego są atrakcyjne jako pierwsze miejsca zatrudnienia. Jeśli nawet takimi się stają, to tylko na krótki okres czasu, najczęściej przed spodziewaną kontrolą Państwowej Komisji Akredytacyjnej. Po co je więc dotować z budżetu państwa?

06 listopada 2010

Edukacyjna "wydajność"
















Badacze instytucji edukacyjnych powinni sięgnąć do jednej z głównych tez Ericha Fromma o konieczności integralnego analizowania systemu „człowiek” z systemem „przedsiębiorstwo” lub „społeczeństwo”. Interesując się bowiem sytuacją nauczyciela, ucznia czy jego rodzica w szkole nie można pomijać systemu społecznego i organizacyjnego, które w sposób istotny wpływają na ich wzajemne relacje. Tworzy on bowiem ramy strukturalne do realizacji przez każdy z tych podmiotów nie tylko osobistych celów. Na pytanie o to, na czym polega najpełniejsze funkcjonowanie systemu „człowiek” w szkole, E. Fromm odpowiedział następująco: Chodzi o pełny rozwój wszystkich jego zdolności, o minimalne tarcie oraz minimalne straty energii zarówno w samym człowieku, między człowiekiem a człowiekiem, jak i między człowiekiem a jego środowiskiem.

Każdy z systemów: człowiek, społeczeństwo i instytucja chce realizować swoje własne cele, nie zawsze bacząc na straty, jakie może z tego tytułu ponosić każdy z nich. Niewykluczone - pisał Fromm - że ktoś natrafi na coś korzystnego ekonomicznie, a szkodliwego w sensie ludzkim, wobec tego również społecznym; i wówczas musimy być przygotowani do wyboru między naszymi prawdziwymi celami: albo maksymalny rozwój człowieka, albo maksymalny wzrost produkcji i konsumpcji.

Szkoła powszechna czy wyższa jest typowym przykładem biurokratycznej organizacji społecznej, redukującej tak nauczycieli, jak i uczniów/studentów do elementu maszyny, rządzonego jej rytmem i wymaganiami. Uprzedmiotowieni spędzają w niej czas na wykonywanie czynności, którymi nie są zainteresowani, wśród ludzi, którzy ich nie interesują, produkując lub konsumując wiedzę, która niewiele ich obchodzi. Kluczem do dobrej edukacji powinno być rozpoznanie przez pedagogów potrzeb uczniów/studentów, które służyłyby ich rozwojowi i radości życia, rozwijaniu zdolności krytycznego myślenia oraz nabywaniu „doświadczeń humanistycznych”.

Trzeba, by sami nauczyciele przestali być biurokratycznymi aptekarzami wiedzy, którzy maskują swoją niechęć do życia i odkryli, że są - według słów Tołstoja -„uczniami swoich studentów”. Dopóki student nie uświadomi sobie, iż tajniki wiedzy, wobec której staje, są rzeczywiście ważne dla jego osobistego życia i życia całego społeczeństwa, dopóty nie będzie zainteresowany jej zdobywaniem. Z tego też powodu pozorne bogactwo naszych edukacyjnych wysiłków okazuje się jedynie pustą fasadą, za którą kryje się obojętność wobec najwybitniejszych osiągnięć ludzkiej kultury.

Nie tylko przedsiębiorstwa produkcyjne, ale i szkoły zostały - zdaniem E. Fromma - zdominowane przez zasadę maksymalnej wydajności. Prawu stałego i nieograniczonego przyśpieszenia podlega proces kształcenia. Wzrost ilościowy wiedzy, pożądanych stopni i wskaźników promocji wyznacza cele edukacyjnej rzeczywistości, stając się miarą jej „postępu”. Jedynie nieliczni stawiają pytanie o jakość czy też korzyści, jakie ów wzrost niesie. Taki stan rzeczy charakterystyczny jest dla społeczeństwa, które nie skupia się już na człowieku, i w którym ilościowy punkt widzenia stłumił wszystkie inne. Nietrudno zauważyć, że dominacja zasady „im więcej, tym lepiej” prowadzi do zachwiania całego systemu.

System oświatowy czy szkolnictwa wyższego może sprawiać wrażenie wydajnego, gdy interesują nas jedynie dane statystyczne dotyczące kosztów jego utrzymania i ilościowych efektów kształcenia. Oglądany w tak wąskiej perspektywie potwierdza jedynie, że mamy w nim do czynienia z dehumanizacją w imię wydajności. Nie bez powodu administracja oświatowa czy akademicka narzuca nauczycielom „właściwe” podejście do zawodowych zadań oraz standaryzację usług, ktore zmierzają w rzeczywistości do zwiększenia wydajności jedynie z zawężonej perspektywy bezpośrednich korzyści tych władz, ich politycznego zaplecza, kształtując tym samym uległych i posłusznych pracowników. Taki stan rzeczy musi rodzić wśród pracowników poczucie braku kompetencji, niepokoju i frustracji oraz prowadzić do obojętności czy wręcz wrogości.

Dla instytucji edukacyjnej, która buduje swoje funkcje i zadania na wymogach maksymalnej wydajności, osiągania maksymalnego rezultatu przy minimalnym zużyciu zasobów i redukowaniu efektywności pracy nauczycieli oraz ich uczniów/studentow do wskaźników czysto ilościowych charakterystyczne jest usuwanie elementów twórczych, gdyż wprowadzają one element ryzyka i niepewności oraz nie poddają się zrutynizowanemu i biurokratycznemu myśleniu. Zarządzający takim systemem starają się do maksimum ograniczać indywidualizm, twórczość, alternatywne rozwiązania i jakościowe mierniki kształcenia, gdyż pragną biurokratycznie kontrolować jakość wewnątrzszkolnego życia, lękając się jego spontaniczności i autonomii. Takie podejście wytwarza nudę i bierność, pozbawia zdobywanie wiedzy i umiejętności emocjonalnego z nimi związku, a całkowitym milczeniem pomija ludzki stres, niepokój, upokorzenie czy utratę nadziei.

Fromm ostrzega zatem, iż to, co oglądane w tak wąskiej perspektywie wydaje się nam wydajne, może okazać się zupełnie inne, jeśli czas i zasięg omawianego obszaru zostanie zanadto poszerzony. Warto zatem w ślad za tym zapytać, czy chcemy uszkadzać system „człowiek”, by mieć wydajny system zarządzania szkołą i ekonomii kształcenia a także czy chcemy fabrykować chorych ludzi, by cieszyć się zdrową ekonomią? Warto przyjrzeć się temu, do czego prowadzi proces rosnącej wciąż centralizacji, autorytaryzmu w zarządzaniu placówkami edukacyjnymi, arogancji i ignorancji sprawujących w nich władzę, i co to ma wspólnego z kulturą humanizmu?

(źródła: E. Fromm, Kryzys psychoanalizy, przekład W. Brydak, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1995; tenże, Rewolucja nadziei. Ku uczłowieczonej technologii,przełożyła Halina Adamska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1996)

05 listopada 2010

14. Targi Książki w Krakowie













Wczoraj zostały otwarte Targi Książki, które trwać będą do najbliższej niedzieli. Na stoisku B71 swoją ofertę wydawniczą prezentuje krakowski "Impuls", który w tym roku obchodzi 20-lecie. Dla pedagogów jest to okazją do zapoznania się z najnowszą literaturą z nauk o wychowaniu oraz do spotkań z autorami.

Już pierwszego dnia targów nominowana do pierwszej dziesiątki tegorocznej edycji Konkursu im. Jana Długosza, a więc do prestiżowej nagrody - książka prof. Lecha Witkowskiego pt. „Wyzwania autorytetu w praktyce społecznej i kulturze symbolicznej”, uzyskała wyróżnienie za najbardziej wartościową publikację z dziedziny humanistyki. Warto dodać, że konkurencja była silna, bo do tej dziesiątki nie zakwalifikowały się takie potęgi wydawnicze, jak: Znak, Wydawnictwo Literackie, PWN, WSiP, Rebis i wiele wiele innych.

Serdecznie gratuluję Autorowi za znakomite dzieło, a Oficynie za jego piękną edycję. Spotkanie z Profesorem Lechem Witkowskim odbędzie się dzisiaj od godz. 15-17 oraz w sobotę tj. 6.11.2010 od godz. 10-12 na stoisku Oficyny Wydawniczej "Impuls".

Wydawnictwo zaprasza także na spotkania z innymi autorami wydanych w "Impulsie" książek, a mianowicie z Moniką Jaworską-Witkowską (sobota 6.11.2010 godz.: 10-12), Joanną Laskowską (6.11.2010 godz.: 13-15); Tadeuszem Rawą (6.11.2010 godz.: 13-15); Dariuszem Lisem (7.11.2010 godz.:10-13); Mariolą Drąg-Bylicą (7.11.2010 godz.: 13-15); Katarzyną Plutecką i Natalią Słowiak (5.11.2010 godz.: 15-16) czy Remigiuszem Kijakiem (5.11.2010 godz.: 16-17).

04 listopada 2010

Tysiąc przedszkoli na czterolecie















Lider SLD Grzegorz Napieralski rzucił w czasie jesiennej kampanii samorządowej hasło – „Zbudujmy tysiąc przedszkoli!”. Sam wprawdzie nie kandyduje ani na Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy, ani do Sejmiku Województwa Mazowieckiego, ani nawet na wójta gminy X, ale – jak to z lewicą bywa – rozdaje nie tylko obietnice, ale i publiczne pieniądze na realizację pomysłu, który ma uzdrowić fatalną sytuację niedoboru miejsc w publicznych przedszkolach w naszym kraju. Ciekawe, bo, jeśli sobie dobrze przypominam, to w okresie rządów lewicy w latach 1993-1997 przedszkola w naszym kraju zamykano, likwidowano, przeznaczając je na użytek różnych podmiotów prawnych, tylko nie oświatowych.

Uwielbiam okres przedwyborczy w mojej ojczyźnie, bo nagle sprawy oświaty, edukacji, a nawet nauki stają się czymś niezwykle ważnym, polityczną kartą przetargową czy przepustką do zdobycia upragnionego mandatu dla kolejnych wizjonerów lepszego życia. Tysiąc szkół na Tysiąclecie – w okresie PRL nie było hasłem wyborczym, gdyż w państwie quasi totalitarnym trudno mówić o obywatelskich, wolnych wyborach, ale był to realny program rządowy wpisujący się w strategię modernizacji państwa. Zapewne, w tle czaiła się tęsknota ówczesnych doktrynerów, że w nowej infrastrukturze oświatowej będzie łatwiej indoktrynować młode pokolenia, by socjalistyczna Polska rosła w siłę, a ludziom się żyło dostatnio. Dzisiaj określamy to „ukrytym programem władzy”.

Kiedy słyszę od polityka, że za ten pomysł: Połowę zapłaci gmina, połowę państwo i tak powstaną żłobki i przedszkola, których brakuje dla pół miliona dzieci, to nawet nie pytam o to, skąd będą na ten cel środki, gdyż wiadomo, że powinny być przekazane z budżetu państwa na zadania własne gminy, tylko pytam o to, dlaczego przedszkoli ma być tysiąc, a nie 724 czy 1317? Czy ktoś dokonał analizy demograficznej populacji dzieci w wieku przedszkolnym, zbadał istniejące zasoby i potrzeby rozwijania sieci przedszkolnej w całym kraju, w tym w tych rejonach, które wymagają zbudowania nowych placówek, czy ktoś sprawdził, jaką rolę odgrywają alternatywne formy wychowania przedszkolnego i wzrastający z każdym rokiem ruch edukacji domowej, czy może wreszcie zapytał rodziców, szczególnie dzieci w wieku 2-5 lat, czy w ogóle są zainteresowani tym, by ich dzieci uczęszczały do przedszkola?

Gdyby decentralizacja naszego państwa została doprowadzona do końca, to znaczy, że tak, jak ma to miejsce w ościennych państwach, każde z województw mogłoby prowadzić własną politykę oświatową, bo jego władze lepiej by wiedziały, niż centrum, co jest im do tego celu potrzebne, to nie trzeba byłoby ogłaszać fikcyjnej akcji, której hasło powinno być urealnione: „Tysiąc przedszkoli na czterolecie”, bo przecież tyle trwa kadencja nowych władz samorządowych. A po nich, będzie można część z tych przedszkoli zamykać, jak się okaże, że budowano je wszędzie, po równo, jak w PRL, skoro wszystkie dzieci są nasze.

03 listopada 2010

Pytajmy kandydatów do władz samorządowych
















Wybory do władz samorządowych nie budzą takich emocji, jak prezydenckie czy parlamentarne, tymczasem realna władza jest właśnie w terenie – w gminie, mieście, powiecie czy województwie. Tu podejmuje się decyzje i wdraża je w życie, czyniąc je dla nas albo łatwiejszym, korzystniejszym czy przyjaznym, albo pełnym frustracji, niezadowolenia czy rozczarowań. Gorzej, kiedy jesteśmy umęczeni i rozczarowani chaosem, niekompetencją, bezwładem, arogancją czy zawyżonym samozadowoleniem władzy lokalnej.

Zapytajmy więc kandydatów na wójtów i prezydentów miast, na radnych do rad gminy, miasta, powiatu, do sejmiku wojewódzkiego - co konkretnego zrobią, by:

- ich działalność i zadania samorządowe nie były podporządkowane przede wszystkim programowi popierającej ich partii politycznej, ale realnym i lokalnym zarazem problemom mieszkańców/obywateli?

- powstała strategia rozwoju oświaty – w gminie, w mieście, w powiecie czy województwie?

- wreszcie zdemokratyzowano politykę samorządową oświaty powołując powstanie gminnej, miejskiej, powiatowej i wojewódzkiej rady oświatowej?

- otwierano przedszkola publiczne i żłobki?

- nie upychano w grupach przedszkolnych więcej dzieci, niż zezwala na to prawo?

- dzieci i młodzież o specjalnych potrzebach nie musiały żebrać o wsparcie, dzięki któremu choć trochę zostaną wzmocnione ich szanse edukacyjne?

- najzdolniejsi uczniowie mogli liczyć na stypendia naukowe?

- nauczyciele byli wspomagani przez władze lokalne specjalnymi nagrodami i programami wsparcia w rozwiązywaniu ich codziennych problemów zawodowych?

- w przedszkolach i szkołach było więcej elastycznych, innowacyjnych rozwiązań programowych i metodycznych, by się nauczycielom chciało chcieć?

- mieszkańcy mieli więcej stref wolnego dostępu do Internetu?

- poszerzano dla dzieci i młodzieży w ich miejscu zamieszkania ofertę kulturalną i wartościowych form spędzania czasu wolnego?

- publiczne placówki edukacyjne służyły społeczności lokalnej nie tylko do przeprowadzania wyborów?

- samorządowcy odpowiedzialni za oświatę podnosili swoje kwalifikacje w tej dziedzinie?

- placówki oświatowe były lepiej wyposażone w nowoczesne multimedia, programy i środki dydaktyczne?

- rodzice mieli dostęp do wyników egzaminów zewnętrznych uczniów wszystkich typów szkół?
Itd., itd.

Zapytajmy kandydatów, co ostatnio czytali, jakie mają zainteresowania, pasje, co tak naprawdę osiągnęli i dlaczego ubiegają się o społeczny mandat samorządowca?

Jak ich nie zapytamy o to, co nas najbardziej niepokoi, co budzi sprzeciw lub nadzieję, na czym nam najbardziej zależy, a co mogłoby sprzyjać realnej naprawie spraw związanych z edukacją, kulturą, sportem czy nauką, to nie narzekajmy, że oni i tak zostaną przez kogoś wybrani, mając jeszcze większe przeświadczenie o roli samorządności, czyli o tym, jak samemu się (u-)rządzić.

02 listopada 2010

O habilitacyjnych pielgrzymkach polskich pedagogów (i nie tylko) na Słowację














Jeszcze dwa lata temu prasa słowacka donosiła wielkimi zgłoskami z Polski: Kde ľahko prísť k titulu? Na Slovensku („Gdzie najłatwiej jest zyskać tytuł? Na Słowacji”). Polskie media donosiły jeszcze ostrzej, bowiem tytuły artykułów na ten temat miały zwrócić uwagę przede wszystkim społeczności akademickiej w kraju i władzom resortu nauki i szkolnictwa wyższego, że dzieje się coś, co bije na alarm. Pisano zatem: Słowacka fabryka polskich profesorów; Do świata nauki tylnymi drzwiami; Do kariery na skróty, Koniec z dyplomami ze Słowacji; Koniec słowackiego eldorado? Profesorskie plagiaty. Rzecz dotyczyła tych polskich obywateli ze stopniem naukowym doktora, którzy postanowili obejść polskie procedury ubiegania się o habilitację, odnajdując niższe i łatwiejsze wymogi u południowych sąsiadów. O ile bowiem spełnienie kryteriów habilitacyjnych na Słowacji dla obrotnego i zaangażowanego pedagoga trwa zaledwie kilka lat, o tyle w kraju musiałby zgromadzić znacznie poważniejszy dorobek naukowy, by być dopuszczonym do otwarcia przewodu habilitacyjnego. Po co więc czekać, skoro i tak los samego dopuszczenia do otwarcia przewodu nie jest wcale pozytywnie przesądzony.

Lepiej jest połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli nawiązać współpracę z jedną lub z kilkoma słowackimi szkołami wyższymi, zatroszczyć się o odpowiednią liczbę publikacji w czasopismach naukowych i cytowań (krajowych oraz zagranicznych), by można było przystąpić do wykładu habilitacyjnego z rozprawą, która może mieć charakter przeglądowy, metodyczny (dydaktyka szczegółowa czy metodyka opiekuńczo-wychowawcza), a przy tym nieweryfikowalny przez Słowaków pod kątem częściowej czy nawet pełnej zgodności z treścią obronionej w Polsce kilka lat wcześniej dysertacji doktorskiej. Polski doktorat jako słowacka habilitacja?
Co ważne, ani tzw. praca habilitacyjna, ani wykład habilitacyjny nie muszą być napisane i wygłoszone w języku słowackim, a nie ulega wątpliwości, że o poziomie artykułów w języku polskim czy tych, w których kandydat jest cytowany, nasi słowaccy koledzy nie są w stanie wyrokować, gdyż nie mają do nich dostępu, a poza tym sami nie znają naszego języka.

Wszystko zatem zależy od tego, co zostanie przez habilitanta wykazane w jego curriculum vitae, spisie publikacji i oświadczeniach o zgodności podanych danych z rzeczywistością. W niektórych przypadkach dochodziło nawet do tak kuriozalnych aktów pomocowych, jak np. wskazywanie przez habilitanta recenzenta z jego kraju, który mógłby „rzetelnie” ocenić jego dorobek. Kim był i nadal jest najczęściej ów recenzent? Oczywiście, wypromowanym na… Słowacji doktorem habilitowanym lub profesorem, albo jego podwładnym w niepublicznej szkole wyższej. Wypromowani recenzują kolejnych kandydatów do promocji, by ci odwdzięczyli się im w czasie kolejnych tego typu przewodów. Koło się zamyka, ale zarazem i poszerza, bowiem od ok. 10 lat z każdym semestrem przybywa w naszym kraju nowo wypromowanych docentów pedagogiki, których stopień odpowiada polskiemu doktorowi habilitowanemu. Witajcie w kraju!

Jak nie powiedzie się w jednym uniwersytecie, to szybko „zwiadowcy” rozpoznają teren i habilitacyjne harce prowadzone są z coraz większym zapałem w następnym. Krąg adiunktów przed rotacją lub już dawno temu czy dopiero co przeniesionych na stanowiska starszych wykładowców, którzy nie mieli zamiaru prowadzić w Polsce badań naukowych (czego efektem mogłaby stać się możliwość habilitowania) lub takich, którym - z różnych powodów - nie powiodło się albo otwarcie przewodu habilitacyjnego albo pozytywne przeprowadzenie całego postępowania przed jedną z rodzimych rad wydziałów, został w ostatnich latach poszerzony o osoby o wykształceniu niepedagogicznym. Na Słowacji habilitują się „na gwałt” przedstawiciele nauk wojskowych (niektórzy wykształceni jeszcze w okresie PRL), psychologii (tu kryteria są tak ostre a krajowe standardy tak wysokie, że zawsze można wmówić zgodność prowadzonych badań z pedagogiką) czy filozofowie, socjolodzy, politolodzy, a nawet absolwenci teologii. Wszystko dzisiaj jest wychowaniem, uczeniem się lub kształceniem, więc każdy właściwie, niezależnie od tego, z jakiej dyscypliny uzyskał promocję doktorską, może ubiegać się o habilitację z pedagogiki. Tak pojemnej dyscypliny dotychczas w dziejach nauki jeszcze nie było!

Gdzie najczęściej przeprowadzano przewody habilitacyjne i profesorskie z pedagogiki? Na Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku. Ta szacowna jednak uczelnia, o której sam tak wiele pisałem w ostatnich latach, nie może już przeprowadzać habilitacji z pedagogiki, gdyż po akredytacji nie utrzymała uprawnień do przeprowadzania przewodów naukowych na stopień naukowy doktora habilitowanego i tytuł profesora w zakresie pedagogiki. W ostatnich dwóch latach władze Wydziału Pedagogicznego tej uczelni podjęły współpracę z Komitetem Nauk Pedagogicznych przy PAN i w większości przypadków (kontynuowanych jeszcze przewodów polskich doktorów, które zostały otwarte przed 2008 r.), włączały jako recenzentów profesorów – członków KNP PAN, doprowadzając zasłużenie niektóre przewody habilitacyjne do szczęśliwego finału. Niestety, zdarzały się takie postępowania, które za sprawą Polaków okrywały hańbą tak ich, jak i nasze środowisko w wyniku podjęcia próby wyłudzenia stopnia doktora habilitowanego, o czym zresztą pisałem już w ub. roku akademickim. Wielokrotnie opisywał niektóre przypadki na łamach „Forum Akademickiego” dr Marek Wroński. Dzisiaj, w cenionym nie tylko w swoim kraju i regionie Uniwersytecie Katolickim prowadzone są postępowania awansowe z „teologii katolickiej” na Wydziale Teologicznym, „teorii i historii dziennikarstwa” na Wydziale Filozoficznym, „dydaktyki szczegółowej – w zakresie teorii kształcenia i wychowania religijnego” oraz z „pracy socjalnej” na Wydziale Pedagogicznym.

Jednym z powodów kryzysu jest brak profesorów tytularnych w dziedzinie nauk humanistycznych z dyscypliny pedagogika, i to nie tylko w tym Uniwersytecie. Zjawisko to dotyczy niemalże każdej uczelni w tym kraju i prawie każdej dyscypliny naukowej. Pojawiła się bowiem luka pokoleniowa między samodzielnymi a pomocniczymi pracownikami naukowymi. Dokąd zatem dzisiaj pielgrzymują z Polski naukowi harcownicy? Na Uniwersytet w Bańskiej Bystrzycy, w Nitrze albo w Bratysławie. Można im podpowiedzieć, że od niedawna takie uprawnienia do habilitowania z pedagogiki ma jeszcze Uniwersytet w Trnawie.

Czy będą kolejne skandale, czy może zacne i godne wyróżnienia także w naszym kraju dysertacje? Czy polska i słowacka prasa ponownie zaczną pisać o tym, jak można szybko, łatwo i przyjemnie „załatwić” sobie habilitację na Słowacji, czy może wreszcie pojawią się wśród nas koleżanki i koledzy, którzy z podniesioną głową będą mogli w swoich uczelniach w kraju zaprezentować wartość własnego dorobku? Dlaczego znowu krążą kolejne doniesienia o zbliżających się wykładach habilitacyjnych i zapewnienia dziekanów niektórych uniwersytetów, że nie zatrudnią na swoim wydziale na stanowisku adiunkta-doktora habilitowanego czy na stawisku profesora uczelnianego kogoś, kto uzyskał w ten sposób habilitację? Asekuracja czy walka o utrzymanie uprawnień dla własnej jednostki?

W dobie nadchodzącej reformy szkolnictwa wyższego w naszym kraju, przewidującej większą mobilność naukowców, pozyskiwanie zagranicznych akademików czy też Polaków, którzy w innych krajach uzyskali promocje habilitacyjne lub profesorskie, tego typu „przypadki nieuczciwych pielgrzymów” mogą, zamiast inkluzji, prowadzić do ekskluzji innych jako uczciwych i rzetelnych naukowców. Są przecież krajanie, którzy uzyskali habilitacje czy tytuły profesorskie w m.in. ościennych krajach nie tylko zgodnie z prawem, ale i całą, obwiązujących u nich sztuką. Jak odsiać plewy od ziarn? Czy to w ogóle jest potrzebne i możliwe? Komu ma na tym zależeć, by ich włączać lub wykluczać z akademickich społeczności? Czy nawet wśród tych najsłabszych nie ma takich osób, które potrafią swoim zaangażowaniem i pracą naukowo-badawczą w kraju udowodnić, że pozyskany przez nie stopień lub tytuł nie był dziełem trików lub przypadku? Być może inne powody sprawiły, że wolały udokumentować swoje rzeczywiste osiągnięcia, w zgodzie z obowiązującym prawem, właśnie poza granicami kraju, w ramach współpracy międzynarodowej? Otwarcie granic ma swoje zalety i słabości, pożądane i wątpliwe skutki dla naukowców każdego z państw.

31 października 2010

W przeddzień Wszystkich Świętych













W przeddzień Wszystkich Świętych przywołuję wybrane myśli i poglądy związane z dyskursem śmierci:

Piękny zwyczaj tłumnego nawiedzania w pierwszych dniach listopada cmentarzy wprawia w zdumienie cudzoziemców goszczących w Polsce. Groby przystrojone kwiatami i wiązankami oraz setki tysięcy płonących zniczy są wyrazem naszej czci dla zmarłych. Wędrując alejkami do grobów, kryjących prochy naszych bliskich, nie zapominajmy jednak, że najlepszym dowodem pamięci o tych, których kochaliśmy, jest modlitwa. Tylko ona może im jeszcze dopomóc, umacniając zarazem - jako świadectwo naszej miłości, silniejszej niż śmierć - wspólnotę w Chrystusie: Kościoła na ziemi z Kościołem w niebie i czyśćcu. I nie bójmy się zabierać na cmentarze dzieci: niechaj od najmłodszych lat chłoną ów niepowtarzalny, mistyczny klimat tego miejsca, ucząc się troski, nie tylko o groby, ale i o dusze zmarłych. (Michał Gryczyński)



Pamięć prawdziwa to sen i zapomnienie. To sanktuarium nieistnienia, religia nieobecności tego, co godne kochania lub potępienia. Pamięć milczy, a nie opowiada. To jest najważniejsza może rzecz, którą w tym krótkim tekście chciałem powiedzieć. (…) Pamięć jest tylko jedna prawdziwa: jest pamięcią śmierci. Memento mori to jedyny nakaz pamiętania, który może być wysłuchany. Bo jest słuchany zawsze, ilekroć popadamy w iluzję, że pamiętamy i ilekroć, wciąż na nowo, odkrywamy, że jest to tylko iluzja. Nie tylko ukochana twarz znikła. Znikła i nasza twarz. Znika wszystko. A nawet nie zdołało się pojawić. Jeszcze nie żyliśmy, powiada pamięć. Toniemy, ilekroć wypływamy na powierzchnię. Naszym ratunkiem jest powrót tam, gdzie nie ma pamięci – do bytu bez pamięci, do spontaniczności życia. Bez pamięci – istniejemy. Pamiętając – umieramy. (Jan Hartman)



Może właśnie na tym polega gotowość chrześcijanina na śmierć - nie na wiedzy, co będzie, na relatywizującej śmierć i w rezultacie przynoszącej pocieszenie pewności dalszego ciągu, lecz na gotowości do rezygnacji z trosk i rachunków, które składają się na życie, jakie żyje? Na rezygnacji ze wszystkiego, czym jestem, także ze wszystkiego, co mi bliskie i drogie - w imię życia, którego nie znam, którego nie mogę znać (bo czy mogę wiedzieć, co znaczy "żyć" bez troski o to, co zjem, co wypiję, o najbliższych? Czy mogę wiedzieć, co znaczy życie w beztrosce, jak lilia, jak ptak?)? Życie bez trosk, życie nieznane: Jezus nazywał je "życiem wiecznym": "... każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci, siostry, ojca, matkę, dzieci... życie wieczne posiądzie..." (Mat. 19, 29).(Krzysztof Michalski)

Karol Wojtyła napisał, że śmierć jest swego rodzaju unicestwieniem. "Swego rodzaju" jedynie, nie w pełni. Bo że unicestwieniem, to widzimy. Śmierć rozkłada nas w proch. Nie dotyczy ono jednak człowieka jako osoby. Ludzie wierzący wierzą, że przetrwają śmierć, przechodząc jedynie do innego, lepszego życia. Chęć przetrwania może się objawiać inaczej: mówimy za Horacym "non omnis moriar" i chcemy na ziemi pozostawić po sobie dobre nazwisko, dorobek, spadek, dzieła, może pomniki. Tylko cóż to za pociecha, skoro nas już tu nie będzie? Po co spiżowe pomniki komuś, kto nie istnieje? Wiara prowadzi do innych wniosków. Nie wszystek umrę, bo moja osoba trwa mimo śmierci. Strach wobec śmierci ogromnie zależy od tego, czy jest to dla mnie definitywny koniec, czy też wierzę, że coś będzie dalej. (Bp Tadeusz Pieronek)


Polska kultura śmierci to nobilitacja śmierci za ojczyznę, za sprawę, docenienie heroizmu śmierci narodowej. „Kto przeżyje wolnym będzie, kto nie przeżył wolnym już”. „Jeszcze Polska nie zginęła” – nie ma kraju, który by miał tak eschatologiczny, tak prośmiertnie nastawiony hymn. Niemcy są ponad wszystko, Francuzi mówią – idźcie dzieci do przodu, Słowacy – że nad Tatrami się błyska, a my umieramy za ojczyznę. O tym modelu śmierci narodowej trochę mówiły już Maria Janion i Maria Żmigrodzka. Model ten jednak ma bardzo różne wymiary, bo raz jest to heroiczna i męczeńska śmierć na polu walki, a innym razem śmierć martyrologiczna. Nie jest to tylko kwestia Katynia, łagrów i obozów koncentracyjnych, ale również problem tradycji XIX w. Dzisiaj specyfika polskiej śmierci ujawnia się w nekrologach, w postaci nobilitacji życia dla Polski. Poza tym wszystkie okoliczności przyśmiertne stają się niesłychanym czynnikiem integrującym rodziny. Naprawdę trudno sobie wyobrazić, żeby w dzień Wszystkich Świętych jakaś rodzina nie spotkała się przy grobie rodziców czy dziadków. To świadczyłoby niemal o wyrodności i załamaniu wiary w człowieczeństwo. (Jacek Kolbuszewski)


- Wiele klęsk przeżyłam, więc zostałam na nie uodporniona. Już ich nie przyjmuję tak tragicznie jak kiedyś, ponieważ wiem, że w życiu więcej jest klęsk i rozczarowań aniżeli radości. Jeżeli ktoś ma jednak nadzieję, to niech ją ma, nie wolno mu jej w żadnym wypadku odbierać. Ja już żadnych nadziei nie mam. Mam tylko nadzieję, że to się prędko skończy, bo mam już dosyć. Życie zawsze jest raczej pasmem nieustannych rozczarowań i klęsk, przywiązań, które potem okazują się nikłe i puste. (Barbara Skarga)


A jednak jeśli nie pogodzimy się ze śmiercią, chorobą i cierpieniem, nie będziemy żyć naprawdę. Obraz radosnego i szczęśliwego życia narzucony nam przez masową kulturę konsumpcyjną zmienia naszą planetę w sielankową fermę, a my wszyscy jesteśmy jak ogłupiałe kurczaki: mamy tylko spać, jeść, produkować, konsumować... Jak te kurczaki żyjemy uśpieni i nieświadomi czekającego nas końca. Jeśli nie pogodzimy się ze śmiercią, nasze życie będzie wyglądało tak jak życie na tej kurzej fermie lub jak reklama w telewizji. (…) Aby żyć pełnią życia musimy najpierw uświadomić sobie, że nasze istnienie to jakiś niesamowity żart: wszyscy umrzemy i ta pewność kryje się za wszystkim, co robimy. (Clément Rosset)


Nie trzeba rozpaczliwie szukać zapomnienia. Zapomnienia śmierci nie będzie. Trzeba żyć z tą antycypacją własnej śmierci, trzeba zaprzyjaźnić się ze śmiercią, obcując z tymi, którzy przeszli przez jej próg. Kto nie doświadczył śmierci ukochanej osoby, nie wie, o czym mówi Jezus, wypowiadając takie słowa jak „życie wieczne", „zmartwychwstanie". To dyskurs dla tych, którzy zakosztowali własnej śmierci. Tu w sukurs przychodzi wiara, albo tylko szarpane wątpliwościami pragnienie, żeby tak rzeczywiście było: „życie się zmienia, ale się nie kończy" i „znajdą w niebie wieczne mieszkanie". (Księga Koheleta.)


Metaforycznie definiujemy śmierć jako bramę do nowego, wiecznego życia, gdzie ostatecznie zostanie w nas wyzwolone to, co przez lata było pętane i dławione w oczekiwaniu na lepsze czasy. Posługując się taką retoryką, a czasem słuchając jej na kazaniach z okazji pogrzebów, nie przychodzi nam do głowy, że jest to klisza poglądów Platona, neoplatoników, a w pewnym stopniu nawet św. Augustyna. Jednak biskup Hippony, konwertyta, wycofał się z tych opinii, uznając je za błędną deprecjację ludzkiego ciała. Ciało nie może być uznane jedynie za więzienie ducha, ale jest jednością z duszą i jako byt, osoba jest zawsze dla siebie magna quaestio – wielkim pytaniem. Dlatego chrześcijanina nie zadowala myślenie filozoficzne podług zakładu Pascala: albo tam jest strata, albo zysk. Filozof bowiem po sokratejsku będzie usiłował wyzbyć się lęku przed śmiercią i przyjąć ją w nadziei, że „albo tam niejako nic nie ma, (...) albo jest to, jak mówią, przeobrażenie jakieś i przeprowadzka stąd na inne miejsce". Chrześcijanin jest realistą zdającym sobie sprawę, że „Bóg śmierci nie uczynił", ale gdy myśli o śmierci, ma na myśli rzeczywistość o wiele bardziej złożoną niż śmierć biologiczna.
(O. Wiesław Dawidowski)