Zgodnie z uchwałą nr 25/2009 Prezydium Polskiej Akademii Nauk z dnia 15 września 2009 r. ustalono, że na 114 sesji Zgromadzenia Ogólnego PAN w dniu 27 maja 2010 r. wybranych zostanie 24 członków rzeczywistych spośród członków korespondentów oraz 33 członków korespondentów. Wydział Nauk Społecznych, do którego przypisany jest Komitet Nauk Pedagogicznych, był upoważniony do zgłoszenia 7 kandydatów na członków korespondentów PAN. Kandydatów z wszystkich dyscyplin było 61. Odbyły się 4 tury głosowania.
Zgodnie z kalendarzem wyborów, dwaj kandydaci spośród pedagogów zostali zaopiniowani pozytywnie przez powyższy Komitet naukowy z nadzieją, że chociaż jeden z nich zostanie wybrany na członka korespondenta podczas zebrania plenarnego Wydziału w dn. 22 kwietnia 2010 r. Tak się jednak nie stało. Niestety, żaden z pedagogów nie uzyskał wystarczającej liczby głosów. Kolejnego natomiast, bo szóstego członka korespondenta, wprowadzili do PAN psycholodzy. Gratuluję!
26 kwietnia 2010
24 kwietnia 2010
Inkontrologia pedagogiczna, czyli o wartości spotkania
Inkontrologia jest współczesnym nurtem pedagogiki humanistycznej, nawiązującym do filozofii spotkań, dialogu lub intersubiektywności. To otwarty system wiedzy o możliwościach i efektach dialogowych spotkań między wychowawcą a wychowankiem. Nurt ten zapoczątkowała w Polsce w l. 70. prof. Jadwiga Bińczycka, wskazując na rolę spotkań jako specyficznej odmiany międzyludzkiego dialogu, partnerstwa wychowawczego, które - niezależnie od orientacji ideologicznej pedagoga - mogą w sposób istotny wpłynąć na uspołecznienie i jakość procesu wychowania oraz kreować nowy sposób kształcenia oraz doskonalenia zawodowego nauczycieli.
Niestety, niektórym się wydaje, że jak do kogoś podejdą i zrobią sobie z nim zdjęcie (z ukrycia, bez zapytania go o zgodę lub jak z misiem na Krupówkach), to będzie można mówić o dojściu do znaczącego z nim spotkania. Pamiętamy ten zabieg z kampanii wyborczej do Parlamentu, kiedy to kandydaci na posłów fotografowali się z liderem określonej formacji politycznej. Czynili to jednak za jego zgodą, a nawet na jego zaproszenie. Kiedy jednak podchodzą do kogoś, by się mu przedstawić, ale ten ktoś wcale tego nie oczekiwał, ani się tego nie spodziewał, natomiast uwieczniają się z nim na zdjęciu, by to wykorzystać do własnej promocji, to stwarzają pozór spotkania, które z tą kategorią społeczną nie ma nic wspólnego. Specjaliści od propagandy mówią w tym przypadku o manipulacji.
Wczoraj, jeden ze znaczących w kraju profesorów pedagogiki, referując na seminarium dla doktorantów problem pedagogii pokrętnych zwrócił uwagę na to, że są tacy młodzi naukowcy, którzy za wszelką cenę chcą się z nim sfotografować, by na tej podstawie wmawiać innym, że są w kręgu bliskich mu osób, że mają w nim poparcie. Cóż za prostota (prostactwo)? Cóż za manipulacja? Jak daleko zajdą? Kogo przekonają nie tyle do swoich zasług, ile do ich pozorów?
W społeczeństwie konsumpcyjnym mamy coraz więcej przykładów fotografowania się uczniów z nauczycielami. Im bardziej zaskakujące dla nich jest ujęcie, tym więcej można z niego wycisnąć, dla siebie... że trzeba zwracać uwagę na to, kto i dlaczego się do nas zbliża? Czy aby nie chce się z nami (interesownie) sfotografować?
Jak stwierdza ks. profesor Andrzej Maryniarczyk z KUL: - Problem jest znany w myśli ludzkiej od setek lat, choć dziś nabiera szczególnego znaczenia ze względu na niesamowity rozwój mediów. Otóż wiadomo, że media są narzędziami, środkami służącymi do celów poznawczych i komunikacyjnych. W filozofii średniowiecznej rozróżniano między tym, co się poznaje - a więc przedmiotem poznania, a tym, jak się poznaje. Wyrażano to w języku łacińskim terminami: medium quo i medium quod. Nieporozumienie następuje wtedy, gdy to, przez co się poznaje, a więc to narzędzie, brane jest za przedmiot poznania. Następuje wtedy odejście od prawdy poznawanej w kierunku jej imitacji. Gdy ktoś świadomie to zamienia, można mówić o manipulacji. Tak dzieje się np. z tzw. faktami prasowymi, które raz puszczone w obieg żyją niejako własnym życiem. (Nasz Dziennik 24-25.04.2010)
Niestety, niektórym się wydaje, że jak do kogoś podejdą i zrobią sobie z nim zdjęcie (z ukrycia, bez zapytania go o zgodę lub jak z misiem na Krupówkach), to będzie można mówić o dojściu do znaczącego z nim spotkania. Pamiętamy ten zabieg z kampanii wyborczej do Parlamentu, kiedy to kandydaci na posłów fotografowali się z liderem określonej formacji politycznej. Czynili to jednak za jego zgodą, a nawet na jego zaproszenie. Kiedy jednak podchodzą do kogoś, by się mu przedstawić, ale ten ktoś wcale tego nie oczekiwał, ani się tego nie spodziewał, natomiast uwieczniają się z nim na zdjęciu, by to wykorzystać do własnej promocji, to stwarzają pozór spotkania, które z tą kategorią społeczną nie ma nic wspólnego. Specjaliści od propagandy mówią w tym przypadku o manipulacji.
Wczoraj, jeden ze znaczących w kraju profesorów pedagogiki, referując na seminarium dla doktorantów problem pedagogii pokrętnych zwrócił uwagę na to, że są tacy młodzi naukowcy, którzy za wszelką cenę chcą się z nim sfotografować, by na tej podstawie wmawiać innym, że są w kręgu bliskich mu osób, że mają w nim poparcie. Cóż za prostota (prostactwo)? Cóż za manipulacja? Jak daleko zajdą? Kogo przekonają nie tyle do swoich zasług, ile do ich pozorów?
W społeczeństwie konsumpcyjnym mamy coraz więcej przykładów fotografowania się uczniów z nauczycielami. Im bardziej zaskakujące dla nich jest ujęcie, tym więcej można z niego wycisnąć, dla siebie... że trzeba zwracać uwagę na to, kto i dlaczego się do nas zbliża? Czy aby nie chce się z nami (interesownie) sfotografować?
Jak stwierdza ks. profesor Andrzej Maryniarczyk z KUL: - Problem jest znany w myśli ludzkiej od setek lat, choć dziś nabiera szczególnego znaczenia ze względu na niesamowity rozwój mediów. Otóż wiadomo, że media są narzędziami, środkami służącymi do celów poznawczych i komunikacyjnych. W filozofii średniowiecznej rozróżniano między tym, co się poznaje - a więc przedmiotem poznania, a tym, jak się poznaje. Wyrażano to w języku łacińskim terminami: medium quo i medium quod. Nieporozumienie następuje wtedy, gdy to, przez co się poznaje, a więc to narzędzie, brane jest za przedmiot poznania. Następuje wtedy odejście od prawdy poznawanej w kierunku jej imitacji. Gdy ktoś świadomie to zamienia, można mówić o manipulacji. Tak dzieje się np. z tzw. faktami prasowymi, które raz puszczone w obieg żyją niejako własnym życiem. (Nasz Dziennik 24-25.04.2010)
Ksobnie interesowna hipokryzja
Hipokryzja jest zajęciem wobec kogoś postawy, która jedynie pozornie jest otwarciem się na nią, a w rzeczywistości chodzi o to, by utrzymać ją na dystans, mieć ją w bezpiecznej odległości, by nie mogła już promieniować na innych swoimi niepokojącymi możliwościami. Hipokryzja pojawia się wówczas, kiedy między dwiema osobami pojawia się sprzeczność interesów. Jest ona wówczas konieczna temu, który ma władzę jako narzędzie konieczne w budowaniu pozornego sojuszu. Żeby czerpać korzyści z drugiej strony, potrzebne są pochlebstwa, manipulacje lub tworzenie pozorów troski o jej interesy. W istocie jednak nie ma tu między obu stronami ani zaufania, ani solidarności. To, co je łączy, to wyimaginowane wspólne elementy. Publicznie zatem deklaruje się wspólnotę interesów czy wartości, prywatnie zaś uważa się tę wspólnotę za fikcyjną.
Hipokryzja wymaga pozorów moralnych, które są konieczne dla zachowania z jednej strony swoich wpływów, z drugiej zaś jednostronnego czerpania korzyści. Tu operuje się kłamstwem w sposób tak naturalny, że aż trudny do udowodnienia, bo przecież w każdej chwili można jemu zaprzeczyć. Nie przestrzega się żadnych reguł, które miałyby stanowić o wzajemności , gdyż dla hipokryty liczą się tylko i wyłącznie jego zyski. Jest to rodzaj pozorowania przyjaznych stosunków podtrzymywanych przez bycie nieprzyjacielem. Takie osoby przekraczają to, co się określa „progiem sumienia” usprawiedliwianego mechanizmami gry społecznej, rynkowej, o władzę itp.
Hipokryzja wymaga pozorów moralnych, które są konieczne dla zachowania z jednej strony swoich wpływów, z drugiej zaś jednostronnego czerpania korzyści. Tu operuje się kłamstwem w sposób tak naturalny, że aż trudny do udowodnienia, bo przecież w każdej chwili można jemu zaprzeczyć. Nie przestrzega się żadnych reguł, które miałyby stanowić o wzajemności , gdyż dla hipokryty liczą się tylko i wyłącznie jego zyski. Jest to rodzaj pozorowania przyjaznych stosunków podtrzymywanych przez bycie nieprzyjacielem. Takie osoby przekraczają to, co się określa „progiem sumienia” usprawiedliwianego mechanizmami gry społecznej, rynkowej, o władzę itp.
23 kwietnia 2010
Eduniespodzianka
Słynne i zapewne wszystkim znane „jajeczko-niespodzianka” jest jak pewien szampon, który zawiera dwa produkty w jednym, a mianowicie połączeniem czekolady z jakąś małą, ręcznie malowaną zabawką dla dzieci. Okazuje się jednak, że kolekcjonerzy plastikowych miniaturek nie zawsze są uszczęśliwieni tym, co przyjdzie im odkryć po zjedzeniu czekolady czy po odpakowaniu zawartości skrytego pod nią pojemnika.
Odnoszę wrażenie, że rozkład rozczarowania zwiększa się wraz z kolejnymi jajeczkami. Jak się okazuje, pożądane przez dzieci do ich kolekcji kolejne miniaturki często nie odpowiadają tak gustom, jak i zainteresowaniom ich małych nabywców. Cóż wtedy z nimi począć? Napocząć i wyrzucić? Czy może łudzić się nadzieją, że jak się kupi jeszcze jedno jajeczko, to wreszcie natrafi się na właściwą jego zawartość?
Ten typ rynkowego produktu jest swoistego rodzaju wćwiczaniem dzieci do marnotrawstwa, a nie do kolekcjonerstwa, rozwijania zainteresowań czy wartościowego hobby. Ile można zjeść mlecznej czekolady, by zamiast pożądanej zabawki natrafić na ten sam bubel, na coś, co się wprawdzie składa, ale zaraz rozpada? Gdzie gromadzić tę plastikową tandetę, bo już nie pytam o to, jak się nią bawić, skoro ból brzucha dziecka w wyniku zatwardzenia nie pozwala skupić się na bardziej radosnej aktywności?
Małe dzieci już od najwcześniejszych lat uczą się tego, że coś jest tak naprawdę tylko na chwilę, po to, by nie być czymś trwałym, czymś ważnym, ale by można było te pseudozabawki po prostu wyrzucić do kosza, bez specjalnych wyrzutów sumienia. Nie żal przecież czegoś, co jest mniej wartościowe, byle jakie. Niepokojące jest jednak to, że coraz częściej obserwuję u dzieci podobny stosunek do żywności, jaką w tym przypadku jest słodka czekolada, której po jakimś czasie, przy zakupie czy otrzymaniu kolejnego „jajeczka” już nie jedzą, tylko - podobnie jak niektóre zabawki - wyrzucają do kosza, by skupić się jedynie na tym, co jest w środku plastikowego opakowania. Tak jednak trenuje się przyszłego konsumenta, deformując zarazem jego gust, poczucie wartości i estetyki oraz wyrabiając w nim rozrzutność.
Po pewnym czasie dzieci odkrywają pozór, fałsz, jaki kryje się w oblanym czekoladą pojemniku. Przekonują się, że otoczka ma zwieść ich zmysły, wzbudzić w nich pożądanie czegoś, co jest małowartościowe, czego nikt nigdy by nie kupił, gdyby owa tandeta występowała bez kuszącej zmysły otoczki. Na początku nie wiedzą, co jest dla nich ważniejsze – czekolada czy może zabawka? A może jedno i drugie? Wszystko przecież zależy od tego, która z potrzeb jest tu rozbudzana, a która w wyniku braku środków na jej zaspokojenie staje się powodem frustracji.
Pisał o tym przed laty Erich Fromm, że w społeczeństwach późnego kapitalizmu jawną przemoc, jaka znajdowała akceptację w społecznościach tradycyjnych, modernistycznych zastąpiono przemocą ukrytą, w białych rękawiczkach, by nie była rozpoznawalna, czego najlepszym przykładem jest skrywanie jej przed otoczeniem w sposób bardziej wyrafinowany. Tak, jak gorzką tabletkę oblewa się słodkim lukrem czy neutralizującą gorycz leku polewą, by chory chciał ją przyjąć bez oporu, tak też producenci tandety muszą ją najpierw odpowiednio opakować, by sprzedać jej jak najwięcej. Oczywiście, im bardziej gorzka jest zawartość „leku”, tym osłona musi być grubsza lub polewa silniej ją neutralizująca. W ten oto sposób oswajamy się ze zjawiskami pseudosu, a więc czegoś, co nie jest tym, czym jest naprawdę, czy też czym być powinno, ale co ma to jedynie udawać.
Pseudos, pozór jest wszędzie tam, gdzie producent kiczu, tandety wytwarza ją z pełnym przekonaniem o jej niskiej wartości tylko po to, by w określonym czasie zbić na tym majątek. Właściciele firm doskonale zdają sobie sprawę z tego, że ich proceder będzie trudny do zdyskredytowania, jeśli włączą do swoich produktów osłonę jak najwyższej marki. W końcu jakość czekolady jest rzeczywiście wysoka. Niczego nie można jej zarzucić. To, że ktoś kupuje produkt-niespodziankę, jest wynikiem swoistego rodzaju kontraktu społecznego i handlowego producenta z dorosłymi opiekunami dzieci, którzy nie mając czasu na dociekanie wartości kiczowatych zabawek, a chcąc zaspokoić potrzeby własnego dziecka, godzą się na zakup czegoś, czego kupować nie muszą.
Połączenie zatem markowego produktu z tandetą ma służyć maksymalizowaniu zysku jego wytwórcy kosztem nabrania klientów na zakupienie czegoś, co nie jest pełnowartościowe. Oczywiście, jest w tym zawarte jakieś ryzyko, że można na tym stracić, ale póki jest coś, co stanowi przysłowiowy lep na muchy, a w przypadku jajek z niespodzianką jest tym dobra czekolada, „lider produktu”, póty biznes się świetnie kręci. Jan Szczepański pisał nawet o wytwarzaniu w ten sposób potrzeb otoczkowych, sprowadzających się do tego, że człowiek pragnie zaspokajać brak czegoś, co jest mu tak naprawdę do niczego nieprzydatne.
Wystarczy zobaczyć, jak producenci jajeczek obudowują swój produkt kolejnymi, do jakich należą różnego rodzaju konkursy, promocje itp. To nie czekolada potrzebuje pseudozabawek, by być lubianą i kupowaną, tylko jest akurat na odwrót. Zawsze można ją sprzedawać oddzielnie, podobnie, jak i tandetne zabawki. O ile jednak na dobrej jakości czekoladę zawsze znajdzie się chętny klient, o tyle na sam kicz trudno byłoby zyskać wielu jego zwolenników. Z edukacją w szkołach wyższych jest podobnie.
Odnoszę wrażenie, że rozkład rozczarowania zwiększa się wraz z kolejnymi jajeczkami. Jak się okazuje, pożądane przez dzieci do ich kolekcji kolejne miniaturki często nie odpowiadają tak gustom, jak i zainteresowaniom ich małych nabywców. Cóż wtedy z nimi począć? Napocząć i wyrzucić? Czy może łudzić się nadzieją, że jak się kupi jeszcze jedno jajeczko, to wreszcie natrafi się na właściwą jego zawartość?
Ten typ rynkowego produktu jest swoistego rodzaju wćwiczaniem dzieci do marnotrawstwa, a nie do kolekcjonerstwa, rozwijania zainteresowań czy wartościowego hobby. Ile można zjeść mlecznej czekolady, by zamiast pożądanej zabawki natrafić na ten sam bubel, na coś, co się wprawdzie składa, ale zaraz rozpada? Gdzie gromadzić tę plastikową tandetę, bo już nie pytam o to, jak się nią bawić, skoro ból brzucha dziecka w wyniku zatwardzenia nie pozwala skupić się na bardziej radosnej aktywności?
Małe dzieci już od najwcześniejszych lat uczą się tego, że coś jest tak naprawdę tylko na chwilę, po to, by nie być czymś trwałym, czymś ważnym, ale by można było te pseudozabawki po prostu wyrzucić do kosza, bez specjalnych wyrzutów sumienia. Nie żal przecież czegoś, co jest mniej wartościowe, byle jakie. Niepokojące jest jednak to, że coraz częściej obserwuję u dzieci podobny stosunek do żywności, jaką w tym przypadku jest słodka czekolada, której po jakimś czasie, przy zakupie czy otrzymaniu kolejnego „jajeczka” już nie jedzą, tylko - podobnie jak niektóre zabawki - wyrzucają do kosza, by skupić się jedynie na tym, co jest w środku plastikowego opakowania. Tak jednak trenuje się przyszłego konsumenta, deformując zarazem jego gust, poczucie wartości i estetyki oraz wyrabiając w nim rozrzutność.
Po pewnym czasie dzieci odkrywają pozór, fałsz, jaki kryje się w oblanym czekoladą pojemniku. Przekonują się, że otoczka ma zwieść ich zmysły, wzbudzić w nich pożądanie czegoś, co jest małowartościowe, czego nikt nigdy by nie kupił, gdyby owa tandeta występowała bez kuszącej zmysły otoczki. Na początku nie wiedzą, co jest dla nich ważniejsze – czekolada czy może zabawka? A może jedno i drugie? Wszystko przecież zależy od tego, która z potrzeb jest tu rozbudzana, a która w wyniku braku środków na jej zaspokojenie staje się powodem frustracji.
Pisał o tym przed laty Erich Fromm, że w społeczeństwach późnego kapitalizmu jawną przemoc, jaka znajdowała akceptację w społecznościach tradycyjnych, modernistycznych zastąpiono przemocą ukrytą, w białych rękawiczkach, by nie była rozpoznawalna, czego najlepszym przykładem jest skrywanie jej przed otoczeniem w sposób bardziej wyrafinowany. Tak, jak gorzką tabletkę oblewa się słodkim lukrem czy neutralizującą gorycz leku polewą, by chory chciał ją przyjąć bez oporu, tak też producenci tandety muszą ją najpierw odpowiednio opakować, by sprzedać jej jak najwięcej. Oczywiście, im bardziej gorzka jest zawartość „leku”, tym osłona musi być grubsza lub polewa silniej ją neutralizująca. W ten oto sposób oswajamy się ze zjawiskami pseudosu, a więc czegoś, co nie jest tym, czym jest naprawdę, czy też czym być powinno, ale co ma to jedynie udawać.
Pseudos, pozór jest wszędzie tam, gdzie producent kiczu, tandety wytwarza ją z pełnym przekonaniem o jej niskiej wartości tylko po to, by w określonym czasie zbić na tym majątek. Właściciele firm doskonale zdają sobie sprawę z tego, że ich proceder będzie trudny do zdyskredytowania, jeśli włączą do swoich produktów osłonę jak najwyższej marki. W końcu jakość czekolady jest rzeczywiście wysoka. Niczego nie można jej zarzucić. To, że ktoś kupuje produkt-niespodziankę, jest wynikiem swoistego rodzaju kontraktu społecznego i handlowego producenta z dorosłymi opiekunami dzieci, którzy nie mając czasu na dociekanie wartości kiczowatych zabawek, a chcąc zaspokoić potrzeby własnego dziecka, godzą się na zakup czegoś, czego kupować nie muszą.
Połączenie zatem markowego produktu z tandetą ma służyć maksymalizowaniu zysku jego wytwórcy kosztem nabrania klientów na zakupienie czegoś, co nie jest pełnowartościowe. Oczywiście, jest w tym zawarte jakieś ryzyko, że można na tym stracić, ale póki jest coś, co stanowi przysłowiowy lep na muchy, a w przypadku jajek z niespodzianką jest tym dobra czekolada, „lider produktu”, póty biznes się świetnie kręci. Jan Szczepański pisał nawet o wytwarzaniu w ten sposób potrzeb otoczkowych, sprowadzających się do tego, że człowiek pragnie zaspokajać brak czegoś, co jest mu tak naprawdę do niczego nieprzydatne.
Wystarczy zobaczyć, jak producenci jajeczek obudowują swój produkt kolejnymi, do jakich należą różnego rodzaju konkursy, promocje itp. To nie czekolada potrzebuje pseudozabawek, by być lubianą i kupowaną, tylko jest akurat na odwrót. Zawsze można ją sprzedawać oddzielnie, podobnie, jak i tandetne zabawki. O ile jednak na dobrej jakości czekoladę zawsze znajdzie się chętny klient, o tyle na sam kicz trudno byłoby zyskać wielu jego zwolenników. Z edukacją w szkołach wyższych jest podobnie.
22 kwietnia 2010
"Jan Paweł II i dzieci" - KONKURS PLASTYCZNY
Centrum Służby Rodzinie w Łodzi oraz Fundacja Służby Rodzinie "Nadzieja" (KRS 0000262774) - organizacja pożytku publicznego zapraszają wszystkich uczniów szkół podstawowych do wzięcia udziału w konkursie plastycznym pod hasłem "Jan Paweł II i dzieci", który odbędzie się w ramach XVII Łódzkich Dni Rodziny.
Konkurs przeznaczony jest dla uczniów szkół podstawowych.
Prace plastyczne, nawiązujące tematycznie do hasła konkursu, mogą być wykonane techniką dowolną (format min. A4). Należy je dostarczyć w terminie do 4 maja 2010 r.,
do godz. 16.00 do Centrum Służby Rodzinie, ul. Broniewskiego 1a.
Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi do dnia 15 maja 2010 r., natomiast
wręczenie nagród dla laureatów odbędzie się w rocznicę urodzin Ojca Świętego
Jana Pawła II - 18 maja 2010 r. o godz. 16.00, w budynku Centrum. Na
laureatów konkursu czekają atrakcyjne nagrody rzeczowe!
Więcej informacji:
http://www.csr.org.pl/index.php?id=487
Wycieczka non-fiction
Nauczycielka kształcenia zintegrowanego udała się z klasą trzecią na wycieczkę do Muzeum Przyrodniczego. Miałem napisać, że zorganizowała tę wycieczkę, ale byłoby to zbyt wielkie słowo. Zorganizować bowiem wycieczkę do muzeum, to znaczy przygotować się do niej samemu i włączyć w to także uczniów, a nie dowieźć ich do budynku, oddać w ręce przewodnika i mieć zaliczoną formę pracy dydaktycznej. Zapewne jeszcze wpisaną do odpowiedniej tabeli planu własnego rozwoju zawodowego. Przepraszam za zastosowanie w tym przypadku słowa „rozwój”, bo powinienem napisać „niedorozwój”.
A gdzie przygotowanie dzieci przed wycieczką? A gdzie jej omówienie? Czemu ona miała służyć? Pytam dzieci, ale one nie wiedzą. Ot, było mniej lub bardziej fajnie, albo ponuro, mdło. Efektem tej "wspaniałej" wycieczki jest notatka jednego z uczniów w zeszycie:
Dzisiejszego dnia pojechaliśmy do Muzeum Przyrodniczego. Znajdowały się w nim zwierzęta martwe. Gdy na nie patrzyłam myślałam, że zaraz zwymiotuję, lecz nie miałem czym, bo mój żołądek był pusty. Chciałbym już nigdy nie przychodzić do tego muzeum (przez eksponaty).
Pod notatką widnieje podpis nauczycielki. Ma to zapewne oznaczać, że zapoznała się z jej treścią. Niestety, chyba niewiele z niej zrozumiała i jeszcze mniej wyczytała. Nauczycielka nie poprawiła w niej nawet błędów, bo i po co? Nie wykorzystała też treści notatki do wspólnej rozmowy z dziećmi o tym, jak się czuły, co w tym muzeum przeżyły, co zapamiętały. A po co? Było, minęło, odfajkowano!
Niestety, fatalne wykształcenie niektórych nauczycielek, brak tak naprawdę z ich strony rzeczywistej pracy nad sobą, nad własnym warsztatem pedagogicznym sprawia, że już wszyscy stają się coraz bardziej obojętni i przechodzą nad tym do porządku dziennego, a nawet prawnego. Minister K. Hall wydała rozporządzenie, którego litera (bo ducha w nim nie odnajduję nawet za grosz) zezwala dyrektorom szkół zatrudniać na stanowisku nauczyciela kształcenia zintegrowanego niewykształconego do pracy na tym poziomie edukacji absolwenta studiów podyplomowych lub licencjackich z pedagogiki przedszkolnej.
Pani minister o swoje dzieci martwić się nie musi. Znamy ten slogan - wszystkie dzieci są nasze. W końcu ten pseudopedagogiczny eksperyment toczy się na żywych organizmach i duszach cudzych dzieci. Ona nie ponosi za to odpowiedzialności, tylko dzieci muszą dźwigać skutki „nauczycielskiej” niekompetencji i niedouczenia doświadczając zajęć, które są fatalnie prowadzone, niekompetentnie, a nawet bywają dla ich psychiki i umysłów po prostu toksyczne. Skąd jednak te nauczycielki miałyby posiąść owe kompetencje, skoro nie musiały i nie muszą? Wystarczy przecież okazać kwit na prawo do kształcenia innych! A że nie kryje się za nim nic godnego uwagi i docenienia, to już nie jest problemem MEN.
Upadek profesjonalizmu jest coraz bardziej widoczny, a będzie jeszcze gorszy. ZNP natomiast stoi na straży tych – jak rozumiem najlepszych - ale broniąc ich jako całą społeczność nie przyczynia się w niczym do tego, by nie było wśród nich tych najgorszych. A tacy też w niej są, bywają, i co? Nie będzie żadnej odezwy? Nie będzie żadnego protestu? Działacze ZNP mają już własne dzieci wykształcone? Nie muszą się już o nie martwić? Niech one martwią się same o siebie. W końcu jest to związek zawodowy, a nie pajdocentryczna organizacja. Wystarczy zadbać o samych siebie. A o dzieci niech troszczą się inni. Bezskutecznie.
Piszę o tym, bo ostatnio miała miejsce zaskakująca reakcja niektórych nauczycieli i związkowców na opublikowany w „Polityce” przez redaktor Beatę Igielską artykuł „Nauczyciel non-fiction”. http://www.polityka.pl/forum/1044270.thread oraz
http://www.znp.edu.pl/text.php?action=view&id=10446&cat=7
Oni potrafią się tylko obrażać, protestować, bo co ich tak naprawdę obchodzi to, że ktoś z ich „fachu” psuje im dobre imię. A że psuje dzieci, to już nie jest dla nikogo istotne? Lepiej jest przecież zamieść po raz kolejny sprawy pseudonauczycieli pod dywan i obciążyć winą za upadek ich "autorytetu" dziennikarkę.
A gdzie przygotowanie dzieci przed wycieczką? A gdzie jej omówienie? Czemu ona miała służyć? Pytam dzieci, ale one nie wiedzą. Ot, było mniej lub bardziej fajnie, albo ponuro, mdło. Efektem tej "wspaniałej" wycieczki jest notatka jednego z uczniów w zeszycie:
Dzisiejszego dnia pojechaliśmy do Muzeum Przyrodniczego. Znajdowały się w nim zwierzęta martwe. Gdy na nie patrzyłam myślałam, że zaraz zwymiotuję, lecz nie miałem czym, bo mój żołądek był pusty. Chciałbym już nigdy nie przychodzić do tego muzeum (przez eksponaty).
Pod notatką widnieje podpis nauczycielki. Ma to zapewne oznaczać, że zapoznała się z jej treścią. Niestety, chyba niewiele z niej zrozumiała i jeszcze mniej wyczytała. Nauczycielka nie poprawiła w niej nawet błędów, bo i po co? Nie wykorzystała też treści notatki do wspólnej rozmowy z dziećmi o tym, jak się czuły, co w tym muzeum przeżyły, co zapamiętały. A po co? Było, minęło, odfajkowano!
Niestety, fatalne wykształcenie niektórych nauczycielek, brak tak naprawdę z ich strony rzeczywistej pracy nad sobą, nad własnym warsztatem pedagogicznym sprawia, że już wszyscy stają się coraz bardziej obojętni i przechodzą nad tym do porządku dziennego, a nawet prawnego. Minister K. Hall wydała rozporządzenie, którego litera (bo ducha w nim nie odnajduję nawet za grosz) zezwala dyrektorom szkół zatrudniać na stanowisku nauczyciela kształcenia zintegrowanego niewykształconego do pracy na tym poziomie edukacji absolwenta studiów podyplomowych lub licencjackich z pedagogiki przedszkolnej.
Pani minister o swoje dzieci martwić się nie musi. Znamy ten slogan - wszystkie dzieci są nasze. W końcu ten pseudopedagogiczny eksperyment toczy się na żywych organizmach i duszach cudzych dzieci. Ona nie ponosi za to odpowiedzialności, tylko dzieci muszą dźwigać skutki „nauczycielskiej” niekompetencji i niedouczenia doświadczając zajęć, które są fatalnie prowadzone, niekompetentnie, a nawet bywają dla ich psychiki i umysłów po prostu toksyczne. Skąd jednak te nauczycielki miałyby posiąść owe kompetencje, skoro nie musiały i nie muszą? Wystarczy przecież okazać kwit na prawo do kształcenia innych! A że nie kryje się za nim nic godnego uwagi i docenienia, to już nie jest problemem MEN.
Upadek profesjonalizmu jest coraz bardziej widoczny, a będzie jeszcze gorszy. ZNP natomiast stoi na straży tych – jak rozumiem najlepszych - ale broniąc ich jako całą społeczność nie przyczynia się w niczym do tego, by nie było wśród nich tych najgorszych. A tacy też w niej są, bywają, i co? Nie będzie żadnej odezwy? Nie będzie żadnego protestu? Działacze ZNP mają już własne dzieci wykształcone? Nie muszą się już o nie martwić? Niech one martwią się same o siebie. W końcu jest to związek zawodowy, a nie pajdocentryczna organizacja. Wystarczy zadbać o samych siebie. A o dzieci niech troszczą się inni. Bezskutecznie.
Piszę o tym, bo ostatnio miała miejsce zaskakująca reakcja niektórych nauczycieli i związkowców na opublikowany w „Polityce” przez redaktor Beatę Igielską artykuł „Nauczyciel non-fiction”. http://www.polityka.pl/forum/1044270.thread oraz
http://www.znp.edu.pl/text.php?action=view&id=10446&cat=7
Oni potrafią się tylko obrażać, protestować, bo co ich tak naprawdę obchodzi to, że ktoś z ich „fachu” psuje im dobre imię. A że psuje dzieci, to już nie jest dla nikogo istotne? Lepiej jest przecież zamieść po raz kolejny sprawy pseudonauczycieli pod dywan i obciążyć winą za upadek ich "autorytetu" dziennikarkę.
20 kwietnia 2010
Równość w różnorodności
Drugi dzień konferencji otworzyła profesor Uniwersytetu w Preszowie Anna Tokarova , która przedstawiła problem równość płci, który wymaga uwzględnienia go w zmianach edukacyjnych i w prowadzonych badaniach naukowych. Wciąż panują w naszych społeczeństwach stereotypy, półprawdy i kłamstwa na temat kobiet, a wychowanie je tylko pogłębia np. kiedy chłopiec płacze - rodzice mówią mu, by się nie mazał jak baba.
Konieczna jest dekonstrukcja istniejących w edukacji szkolnej stereotypów patriarchalnych. Paradygmat gender staje się w naukach społecznych i humanistycznych impulsem do reorientacji polityki oświatowej . W pracy socjalnej, pedagogice społecznej i praktyce wychowawczej należy przejść od edukacji ukrywającej powyższe kwestie do bardziej uwrażliwiającej na sprawy płci.
Profesor pytała zatem, czy idea równości szans edukacyjnych, jaka jest podejmowana przez wszystkie partie polityczne w ich programach wyborczych, obejmuje także kwestie różnic płciowych? Czy włączamy się w zwalczanie segregacji osób ze względu na płeć? Podejście typu gender generuje nowy typ humanizmu budowanego na bazie partnerstwa i odrzucaniu różnych form hegemonii społecznej. Trzeba eliminować nierówności płciowe już w procesie socjalizacji i wychowania, a tych form działalności edukacyjnej jest ciągle mało.
Zdaniem prof. A. Tokarove potrzebne jest inne wychowanie, które byłoby zorientowane na formowanie emocjonalności mężczyzn. Warto badać odporność ludzi na przejawy jawnej i ukrytej dyskryminacji czy przemocy, rozpoznawać stereotypy płciowe, możliwości eliminowania syndromu wyuczonej bezradności, bezsilności. Paradygmat antyopresywny i nowa etyka pracy socjalnej mogą sprzyjać usuwaniu dyskryminacji, łagodzeniu przesądów płciowych, a zarazem być ukierunkowanymi na terapię, poradnictwo, na wspieranie tożsamości płciowej.
Mało jest specjalistów od tego podejścia, mało pracowników socjalnych, którzy by znali tę problematykę, a przecież to pedagodzy powinni włączać się w proces kształtowania świadomości rodzaju. A zatem, być może pojawi się nowa specjalność na studiach pedagogicznych - pedagogika rodzaju, pedagogika gender?
Subskrybuj:
Posty (Atom)