24 lutego 2010
Súčasné teórie a smery výchovy
Knihu, ktorú som pripravoval, mala byť pôvodne bez úvodu, pretože som čitateľa nechcel uvádzať do nutnosti vnímať v nej určité tézy alebo predpoklady, ktoré sa jej autorovi zdajú byť veľmi dôležitými, alebo tiež opodstatňujú práve taký a nie iný spôsob ich výkladu. V podstate však nemôžem nespomenúť hoci len to, čo ma inšpirovalo k jej napísaniu a komu vďačím za jej finálny efekt. O potrebe vedenia metateoretických a komparatistických výskumov píšem v prvej kapitole tejto knihy, poukazujem zároveň na to, ako veľa problémov a apórií je s tým spojených. Nie náhodou začínam rekonštrukciu súčasných teórií a smerov výchovy od môjho Majstra – zosnulého Profesora Karola Kotlowskieho, ktorý nás učil konfrontovať súčasnosť s tradíciou bez imperatívu popierania alternatívnych prístupov, ktoré tá vniesla do podstaty výchovy a vzdelávania.
Obrovský prínos pre potrebu rekonštruovania súčasných výchovných diskurzov nepochybne priniesli profesori Zbigniew Kwiecinski a Lech Witkowski, ktorí v postsocialistickom Poľsku zahájili ich vedeckú prezentáciu ako aj verifikáciu interdisciplinárnych cyklov, často za účasti najvýznamnejších predstaviteľov súčasnej humanistiky vo svete, rozhovorov a konferencií v Centre kultúrnych a výchovných štúdií pri Univerzite Mikuláša Koperníka v Torúni, a následne pri Fakulte Vzdelávacích štúdií Univerzity Adama Mickiewicza v Poznani. V tejto práci teda nebol dôvod rekonštruovať rozpravy, ktoré vznikli vďaka nim pod spoločným názvom „Nieobecne dyskursy“ (Neprítomné diskurzy)“. Tie sa totiž už natrvalo zapísali do kanóna povinných a mládežou ako aj akademickými kádrami najradšej študovaných vedeckých diel.
Dúfam, že táto kniha sa stane ďalším povzbudením k prehlbovaniu „sveta pedagogických myšlienok“, ich koreňov a ich súčasnej evolúcie, bez nárokovania si na akúkoľvek výnimočnosť. Táto kniha totiž nie je konečnou, uzatvorenou zbierkou teórií či smerov súčasnej výchovy, ale leda ak otvorením priestoru pre ich vznik, ktorý bude postupom času zapĺňaný ich ďalšími druhmi a odtieňmi. Oplatí sa – ako si myslím – pokračovať v procese metateoretických výskumov zahájenom vyššie spomenutými profesormi, a to preto, aby sa uskutočňovanie výberu nespájalo s ich hierarchickým podriadením vzhľadom na silu, váhu alebo význam, a napriek tomu nebolo triviálnym.
22 lutego 2010
Obniżyć wiek wyborczy i odpowiedzialności karnej
Politycy Platformy Obywatelskiej chcą obniżyć wiek wyborczy, by już 16-latkowie mogli dokonywać wyborów politycznych. Zdaniem wiceprzewodniczącego klubu parlamentarnego PO Grzegorza Dolniaka:
- Środowisko młodych ludzi poniżej 18 roku życia, jest już na tyle ukształtowane by mieć swoje zdanie w wielu sprawach. Ta propozycja jest godna rozważenia.
(http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,7576093,PO_chce_obnizyc_wiek_wyborczy_do_16_lat.html)
Głos w tej sprawie zabrał też europoseł PiS Marek Migalski:
- Absurdalnym jest, iżby ktoś, kto nie ma prawa do pełnego decydowania o własnym losie, decydował o losie innych. No bo jak wytłumaczyć, że 16-latek nie może rozstrzygnąć o swoim życiu, ale będzie mógł decydować o życiu Rzeczpospolitej i jej obywateli. Chyba nie jest rozsądnym, by przyszłość naszego kraju leżała w rękach licealistów.
(http://wiadomosci.onet.pl/2131423,11,to_nierozsadne__by_przyszlosc_kraju_lezala_w_rekach_licealistow,item.html)
Coraz częściej dowiadujemy się o tym, jak nieletni dokonują czynów przestępczych, ale ze względu na swój wiek traktowani są mniej restrykcyjnie, niż osoby dorosłe. Co uzasadnia zatem utrzymywanie dla nich korzystnej granicy wieku, chroniącej ich przed poniesieniem stosownych konsekwencji? Dlaczego jej nie obniżamy? Czy zatem nie do 16 roku życia powinna być obniżona granica pełnej odpowiedzialności karnej za czyny przestępcze? Dlaczego jest rozsądnym to, by nasze bezpieczeństwo, zdrowie czy życie leżało w rękach rozzuchwalonych, a nastoletnich bandytów?
W pełni popieram inicjatywę PO, gdyż uważam, że w państwie demokratycznym do urn wyborczych i tak idą jedynie ci, którzy tego naprawdę chcą, są świadomi aktu wyborczego i włączają się w proces obywatelskiego zaangażowania z przeświadczeniem wartości dokonanego wyboru. I nie ma to znaczenia, czy po wyborach są z tego zadowoleni, czy nie, czy mają lat 18, 40 czy 88. W czasie następnych wyborów mogą przecież dokonać zmiany swoich postaw i preferencji politycznych. Natomiast chciałbym, aby wraz z tym politycznym aktem zmiany prawa uwzględniono także obniżenie wieku w zakresie odpowiedzialności karnej młodych ludzi za ich czyny przestępcze.
- Środowisko młodych ludzi poniżej 18 roku życia, jest już na tyle ukształtowane by mieć swoje zdanie w wielu sprawach. Ta propozycja jest godna rozważenia.
(http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,7576093,PO_chce_obnizyc_wiek_wyborczy_do_16_lat.html)
Głos w tej sprawie zabrał też europoseł PiS Marek Migalski:
- Absurdalnym jest, iżby ktoś, kto nie ma prawa do pełnego decydowania o własnym losie, decydował o losie innych. No bo jak wytłumaczyć, że 16-latek nie może rozstrzygnąć o swoim życiu, ale będzie mógł decydować o życiu Rzeczpospolitej i jej obywateli. Chyba nie jest rozsądnym, by przyszłość naszego kraju leżała w rękach licealistów.
(http://wiadomosci.onet.pl/2131423,11,to_nierozsadne__by_przyszlosc_kraju_lezala_w_rekach_licealistow,item.html)
Coraz częściej dowiadujemy się o tym, jak nieletni dokonują czynów przestępczych, ale ze względu na swój wiek traktowani są mniej restrykcyjnie, niż osoby dorosłe. Co uzasadnia zatem utrzymywanie dla nich korzystnej granicy wieku, chroniącej ich przed poniesieniem stosownych konsekwencji? Dlaczego jej nie obniżamy? Czy zatem nie do 16 roku życia powinna być obniżona granica pełnej odpowiedzialności karnej za czyny przestępcze? Dlaczego jest rozsądnym to, by nasze bezpieczeństwo, zdrowie czy życie leżało w rękach rozzuchwalonych, a nastoletnich bandytów?
W pełni popieram inicjatywę PO, gdyż uważam, że w państwie demokratycznym do urn wyborczych i tak idą jedynie ci, którzy tego naprawdę chcą, są świadomi aktu wyborczego i włączają się w proces obywatelskiego zaangażowania z przeświadczeniem wartości dokonanego wyboru. I nie ma to znaczenia, czy po wyborach są z tego zadowoleni, czy nie, czy mają lat 18, 40 czy 88. W czasie następnych wyborów mogą przecież dokonać zmiany swoich postaw i preferencji politycznych. Natomiast chciałbym, aby wraz z tym politycznym aktem zmiany prawa uwzględniono także obniżenie wieku w zakresie odpowiedzialności karnej młodych ludzi za ich czyny przestępcze.
21 lutego 2010
Podyplomowe kuszenie
Wystarczy spojrzeć na stronę internetową niejednej publicznej i niepublicznej uczelni, by przekonać się, że prowadzi się w nich studia podyplomowe na kierunku pedagogika specjalna mimo, iż nie posiadają ona stosownych uprawnień. Musiałyby bowiem mieć zgodę PKA na kształcenie na tym kierunku studiów. A nie posiadają.
A może jednak uczelnia tych studiów nie prowadzi, tylko ma je w swojej ofercie na stronie internetowej? Rynkowe kuszenie? Skoro po wypiciu napoju energetyzującego można bezpiecznie unosić się w powietrzu, a podpaski mają skrzydełka, to dlaczego nie można podać na stronie internetowej uczelni, że kształci się w niej na kierunku pedagogika specjalna, do którego nie posiada się żadnych uprawnień? Chodzi przecież o to, by przyciągnąć uwagę przyszłego klienta. Niech zobaczy, jak szeroka jest oferta, a tym samym jak wielkie są możliwości edukacyjne w danej placówce. Gorzej, kiedy wydaje mu się świadectwo.
Ze zdumieniem konstatuję, że praktyka ta ma miejsce także w niektórych uniwersytetach, gdzie nie prowadzi się studiów na kierunku pedagogika specjalna, ale za to studia podyplomowe w tym zakresie chętnie. Pamiętam, jak sam musiałem przekonywać niektórych moich współpracowników i senat, by nie podejmować kształcenia podyplomowego na kierunkach, które byłyby sprzeczne z obowiązującym prawem. Prowadzimy zatem tylko takie, które są z nim zgodne, choć – jak już wcześniej o tym pisałem w swoim blogu – częste nowelizacje prawa oświatowego sprawiają, że słuchacze mają wątpliwości, czy aby nazwa kierunku studiów jest zgodna z istniejącymi standardami kwalifikacji zawodowych. Wystarczy zatem sprawdzić w jednostce prowadzącej dane studia, czy posiada ona stosowne uprawnienia. W przypadku studiów podyplomowych musi to być uchwała senatu. W mojej uczelni treści uchwał są zamieszczone na stronie internetowej, więc każdy, kto chce skorzystać z oferty edukacyjnej na studiach podyplomowych może sprawdzić, czy mają one podstawę prawną czy nie.
Słusznie konstatują socjolodzy, że mamy do czynienia z upadkiem kultury prawdy w relacjach bazujących na konkurencji rynkowej.Tu musi obowiązywać zasada ograniczonego zaufania wbrew szyldom, statusom i znakom firmowym. Serwis PAP informuje, że został skierowany przez Sejmową Komisję Edukacji wniosek o kontrolę w jednej z niepublicznych szkół wyższych. Wydawałoby się, że po ujawnieniu przez media skandalicznego naruszania prawa przez jej władze nastąpiła zasadnicza poprawa. Widać konieczne są dalsze środki dostosowawcze. Czy tylko tam?
A może jednak uczelnia tych studiów nie prowadzi, tylko ma je w swojej ofercie na stronie internetowej? Rynkowe kuszenie? Skoro po wypiciu napoju energetyzującego można bezpiecznie unosić się w powietrzu, a podpaski mają skrzydełka, to dlaczego nie można podać na stronie internetowej uczelni, że kształci się w niej na kierunku pedagogika specjalna, do którego nie posiada się żadnych uprawnień? Chodzi przecież o to, by przyciągnąć uwagę przyszłego klienta. Niech zobaczy, jak szeroka jest oferta, a tym samym jak wielkie są możliwości edukacyjne w danej placówce. Gorzej, kiedy wydaje mu się świadectwo.
Ze zdumieniem konstatuję, że praktyka ta ma miejsce także w niektórych uniwersytetach, gdzie nie prowadzi się studiów na kierunku pedagogika specjalna, ale za to studia podyplomowe w tym zakresie chętnie. Pamiętam, jak sam musiałem przekonywać niektórych moich współpracowników i senat, by nie podejmować kształcenia podyplomowego na kierunkach, które byłyby sprzeczne z obowiązującym prawem. Prowadzimy zatem tylko takie, które są z nim zgodne, choć – jak już wcześniej o tym pisałem w swoim blogu – częste nowelizacje prawa oświatowego sprawiają, że słuchacze mają wątpliwości, czy aby nazwa kierunku studiów jest zgodna z istniejącymi standardami kwalifikacji zawodowych. Wystarczy zatem sprawdzić w jednostce prowadzącej dane studia, czy posiada ona stosowne uprawnienia. W przypadku studiów podyplomowych musi to być uchwała senatu. W mojej uczelni treści uchwał są zamieszczone na stronie internetowej, więc każdy, kto chce skorzystać z oferty edukacyjnej na studiach podyplomowych może sprawdzić, czy mają one podstawę prawną czy nie.
Słusznie konstatują socjolodzy, że mamy do czynienia z upadkiem kultury prawdy w relacjach bazujących na konkurencji rynkowej.Tu musi obowiązywać zasada ograniczonego zaufania wbrew szyldom, statusom i znakom firmowym. Serwis PAP informuje, że został skierowany przez Sejmową Komisję Edukacji wniosek o kontrolę w jednej z niepublicznych szkół wyższych. Wydawałoby się, że po ujawnieniu przez media skandalicznego naruszania prawa przez jej władze nastąpiła zasadnicza poprawa. Widać konieczne są dalsze środki dostosowawcze. Czy tylko tam?
20 lutego 2010
Wywiad typu POST...
Szczególnie w okresie chrześcijańskiego postu mogłoby się wydawać, że wywiad typu post jest niczym innym, jak dobrowolnym powstrzymywaniem się od wyrażania jakichś poglądów, sądów czy mniemań. I jest w tym jakieś ziarno prawdy. Dla wielu okres ten trwa tak długo, jak pełnią swoją funkcję w aparacie jakiejś władzy. Kiedy jednak kończy się dla nich czas milczenia, z pewnym już dystansem, dojrzałością i poczuciem wolności odsłaniają jej tajniki. Wcześniej nie chcieli mówić na ten temat, gdyż tym samym musieliby być w opozycji do własnej roli. A jak mieli ją pełnić, ujawniając jej słabości, błędy czy patologie? Do tego potrzeba mądrych zwierzchników, dla których obowiązuje zasada: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi.” Jeśli jednak ma coś do ukrycia, to tym bardziej nie życzy sobie krytyki. Boże broń!
Proponując zatem nowy typ wywiadu – jakim jest wywiad typu post mam na uwadze jego charakter temporalno-przedmiotowy. Z dużym zainteresowaniem sięgam do tego typu wywiadów osób znaczących, których treść odnosi się do czegoś, co miało miejsce w przeszłości.. Takiego właśnie wywiadu udzielił ostatnio prof. Paweł Śpiewak, socjolog, były lider Platformy Obywatelskiej z okresu, kiedy ta formacja znajdowała się w parlamentarnej opozycji do rządów koalicji PiS – LPR i Samoobrony. Jak postrzega to doświadczenie po przeszło dwóch latach? Jako (…) destrukcyjne doświadczenie, szybko poczułem, że muszę stamtąd uciekać. Że trwanie w tym mnie zniszczy. I niekoniecznie zmieni się moja psychika, ale będę po prostu nieszczęśliwym, żałosnym facetem.
Zdaniem tego socjologa wejście naukowca w struktury władzy, choć niesie z sobą obietnicę spełnienia się w byciu komuś potrzebnym, a zarazem uczestniczenia w nieustannej grze ambicji i zaspokajania własnej potrzeby uznania, to jednak nie pozwala na zajęcie pozycji kogoś, kto stoi z boku i poddaje zachodzące procesy polityczne jakiejś ocenie i krytyce. Paweł Śpiewak stwierdza:
Zobaczyłem nagle Polskę, dla której osoby tak skonstruowane jak ja w ogóle nie istniały. Nie rozumiałem ich. I oni mnie nie rozumieli. W odróżnieniu od prowadzenia badań naukowych jako polityk ma swoich zwierzchników, a ci nie znoszą krytyki, jeśli mają jakiś pomysł, w który przez chwilę wierzą. Liderzy polityczni są zespawani ze swoimi pomysłami. Poza tym nikomu nie ufają. Podejrzliwość w świecie polityki jest czymś strasznym, jak choroba zwana słoniowacizną.
Potwierdził się w doświadczeniu tego naukowca stereotyp władzy, której (…) towarzyszą straszne rzeczy, bezwzględność, chamstwo, nawet u ludzi, których o to nie podejrzewałem. Władza psuje, gdyż ludzie myślą, że więcej im wolno niż innym. Jest też narzędziem do zdobywania wszelkich dóbr. Niektórzy będąc u władzy bezwzględnie wykorzystują swoje stanowisko, kiedy nabierają przeświadczenia, że znaleźli się w roli (…) takiego małego pana boga.
Czym jest polityka? Żadnych idei. A tylko kto, z kim, kogo, jak i za ile…
Jaki był główny mechanizm uprawiania polityki lokalnej? - pyta dziennikarz P. Śpiewaka. A ten odpowiada: - To zwalczanie konkurenta we własnej partii. Konkurent jest wewnątrz, nie na zewnątrz. (…) głównie gry personalne i wzajemne upokarzanie. (…) Odkryłem, że parlament nie jest obszarem politycznej deliberacji, że jakieś wyższe cele, idee, to wszystko nie istnieje na tle gry personalnej i gry o władzę. Oczywiście w tym otoczeniu mało kto nie scyniczeje. Ideowość jest traktowana jako jednostka chorobowa, a powoływanie się na jakieś idee jest świadectwem naiwności.
(…)
Zdarzały się takie sceny w parlamencie jak z „Biesów” Dostojewskiego. Mordowano polityka z pierwszych stron gazet, zasłużonego. A oskarżał go nicpoń, którego wódz nakręcił, ofiarowując mu w zamian tekę premiera (co było oczywistą nieprawdą). Najgorsi byli szeregowi posłowie. Ci panowie nikt wstawali po kolei i oskarżali swojego wczorajszego lidera. Mówili te bzdury nie dlatego, że w nie wierzyli, ale dlatego, że chcieli być współuczestnikami symbolicznego zabójstwa, dowieść w ten sposób wodzowi swojej lojalności. Czasem też sprawdzano posłów. Dostawali zlecenia na siebie i szef badał, czy są posłuszni i wystarczająco brutalni.
(…)
Tam są złe duszki, małe ambicje, żądza władzy, zawiści, intrygi.
(…) wiem tylko, że większość występujących w telewizji socjologów, politologów, a przede wszystkim filozofów zamiast komentować politykę, opowiada tylko swoje sny.
I pomyśleć, że takie same gry toczą się nie tylko w polityce…
[Źródło: Małe biesy. Z Pawłem Śpiewakiem rozmawia Tomasz Jastrun, Zwierciadło 2010 nr 2]
Proponując zatem nowy typ wywiadu – jakim jest wywiad typu post mam na uwadze jego charakter temporalno-przedmiotowy. Z dużym zainteresowaniem sięgam do tego typu wywiadów osób znaczących, których treść odnosi się do czegoś, co miało miejsce w przeszłości.. Takiego właśnie wywiadu udzielił ostatnio prof. Paweł Śpiewak, socjolog, były lider Platformy Obywatelskiej z okresu, kiedy ta formacja znajdowała się w parlamentarnej opozycji do rządów koalicji PiS – LPR i Samoobrony. Jak postrzega to doświadczenie po przeszło dwóch latach? Jako (…) destrukcyjne doświadczenie, szybko poczułem, że muszę stamtąd uciekać. Że trwanie w tym mnie zniszczy. I niekoniecznie zmieni się moja psychika, ale będę po prostu nieszczęśliwym, żałosnym facetem.
Zdaniem tego socjologa wejście naukowca w struktury władzy, choć niesie z sobą obietnicę spełnienia się w byciu komuś potrzebnym, a zarazem uczestniczenia w nieustannej grze ambicji i zaspokajania własnej potrzeby uznania, to jednak nie pozwala na zajęcie pozycji kogoś, kto stoi z boku i poddaje zachodzące procesy polityczne jakiejś ocenie i krytyce. Paweł Śpiewak stwierdza:
Zobaczyłem nagle Polskę, dla której osoby tak skonstruowane jak ja w ogóle nie istniały. Nie rozumiałem ich. I oni mnie nie rozumieli. W odróżnieniu od prowadzenia badań naukowych jako polityk ma swoich zwierzchników, a ci nie znoszą krytyki, jeśli mają jakiś pomysł, w który przez chwilę wierzą. Liderzy polityczni są zespawani ze swoimi pomysłami. Poza tym nikomu nie ufają. Podejrzliwość w świecie polityki jest czymś strasznym, jak choroba zwana słoniowacizną.
Potwierdził się w doświadczeniu tego naukowca stereotyp władzy, której (…) towarzyszą straszne rzeczy, bezwzględność, chamstwo, nawet u ludzi, których o to nie podejrzewałem. Władza psuje, gdyż ludzie myślą, że więcej im wolno niż innym. Jest też narzędziem do zdobywania wszelkich dóbr. Niektórzy będąc u władzy bezwzględnie wykorzystują swoje stanowisko, kiedy nabierają przeświadczenia, że znaleźli się w roli (…) takiego małego pana boga.
Czym jest polityka? Żadnych idei. A tylko kto, z kim, kogo, jak i za ile…
Jaki był główny mechanizm uprawiania polityki lokalnej? - pyta dziennikarz P. Śpiewaka. A ten odpowiada: - To zwalczanie konkurenta we własnej partii. Konkurent jest wewnątrz, nie na zewnątrz. (…) głównie gry personalne i wzajemne upokarzanie. (…) Odkryłem, że parlament nie jest obszarem politycznej deliberacji, że jakieś wyższe cele, idee, to wszystko nie istnieje na tle gry personalnej i gry o władzę. Oczywiście w tym otoczeniu mało kto nie scyniczeje. Ideowość jest traktowana jako jednostka chorobowa, a powoływanie się na jakieś idee jest świadectwem naiwności.
(…)
Zdarzały się takie sceny w parlamencie jak z „Biesów” Dostojewskiego. Mordowano polityka z pierwszych stron gazet, zasłużonego. A oskarżał go nicpoń, którego wódz nakręcił, ofiarowując mu w zamian tekę premiera (co było oczywistą nieprawdą). Najgorsi byli szeregowi posłowie. Ci panowie nikt wstawali po kolei i oskarżali swojego wczorajszego lidera. Mówili te bzdury nie dlatego, że w nie wierzyli, ale dlatego, że chcieli być współuczestnikami symbolicznego zabójstwa, dowieść w ten sposób wodzowi swojej lojalności. Czasem też sprawdzano posłów. Dostawali zlecenia na siebie i szef badał, czy są posłuszni i wystarczająco brutalni.
(…)
Tam są złe duszki, małe ambicje, żądza władzy, zawiści, intrygi.
(…) wiem tylko, że większość występujących w telewizji socjologów, politologów, a przede wszystkim filozofów zamiast komentować politykę, opowiada tylko swoje sny.
I pomyśleć, że takie same gry toczą się nie tylko w polityce…
[Źródło: Małe biesy. Z Pawłem Śpiewakiem rozmawia Tomasz Jastrun, Zwierciadło 2010 nr 2]
19 lutego 2010
Świat zanikającej aksjoczułości
Jean Baudrillard w swoim ostatnim eseju, jaki został przez niego napisany przed śmiercią, a wydany w dwa lata później w Polsce, odnosi się do tego, co w epoce globalizacji i w społeczeństwach postindustrialnych świadczy o ich wyjątkowej dominancie, jaką jest sztucznie wytwarzana rzeczywistość za sprawą niepowstrzymanego rozwoju technologii i przekraczania przez człowieka norm przyzwoitości. (J. Baudrillard, Dlaczego wszystko jeszcze nie zniknęło? Esej ostatni, tłum. Sławomir Królak, Wydawnictwo Sic! Warszawa 2009)
Francuski socjolog i filozof pisze o sztuce znikania pojmowanego (…) jako wyjątkowe wydarzenie, jako obiekt szczególnego pragnienia – pragnienia nieistnienia, bynajmniej nie negatywnego, wręcz przeciwnie: pragnienia ujrzenia świata istniejącego pod naszą nieobecność (jak w przypadku fotografii), sięgnięcia wzrokiem poza kres, poza podmiot, poza wszelkie znaczenie, poza horyzont samego znikania, by przekonać się, czy wydarzenie świata, niezaprogramowane jawienie się rzeczy, jest jeszcze możliwe. (s. 25)
Niektórzy pedagodzy nie zdają sobie nawet sprawy, że w kreowanym przez nich świecie coś już zanikło, czego jeszcze sobie nie uświadamiają, co – jak im się wydaje - może jeszcze ulec jakiejś samonaprawie, a co swoim nieistnieniem wymusza nieustanne wskrzeszanie. Baudrillard wskazuje na potrzebę opanowania sztuki znikania: Cała sztuka polega wszak na umiejętności zniknięcia przed własną śmiercią, znikania zamiast umierania. W każdym razie nic nie znika ot tak po prostu, wszystko zaś, co przepada, pozostawia po sobie pewien ślad. (s. 27)
Pedagog nie jest w stanie wskrzeszać coś, co nigdy nie istniało, jeśli było to jedynie czystym pozorem, skrywaną za wartościami dodanymi do rzeczywistości ułudą ludzkich pragnień, oczekiwań, niespełnionych obietnic w świecie fałszu, zakłamania i manipulacji. Może uczestniczyć w procesie budowania nadziei, wprowadzania zmian czy reprodukowania ponadczasowych wartości pod warunkiem, że nie działa w przestrzeni fikcji, ignorancji i arogancji. Niektórym się wydaje, że jak mają funkcję, stanowisko czy znaczącą w instytucji rolę, to mogą bez pokory wobec wiedzy o świecie, bez kompetencji i doświadczeń zarządzać innymi tak, jak kieruje się procesami logistycznymi w materialnym świecie. Nic bardziej złudnego. Znacznie szybciej przyczyniają się do rozpadu wartości, rzeczywistości, idei czy stanowionych w danej instytucji celów.
Niektórzy potrzebują trochę więcej czasu, by zdać sobie z tego sprawę, że są jedynie wartością dodaną do czyichś interesów. Może dlatego w edukacji elementarnej w jednej z niepublicznych szkół podstawowych nauczyciele przychodzą i odchodzą szybciej, niż przewiduje to obowiązujący w niej cykl kształcenia, gdyż zatrudniający ich pracodawca bezczelnie bazuje na ich poczuciu pedagogicznej odpowiedzialności za i wobec dzieci. A to, że stosuje wobec pedagogów niedopuszczalne w relacjach edukacyjnych praktyki bezmyślnego nacisku, podejmowania działań wbrew logice i prawidłowościom rozwojowym dzieci i ich środowiska socjalizacyjnego, to już nie ma znaczenia, bo kto i jak to udowodni? Wiele spraw toczy się w zaciszu gabinetów, dwustronnych rozmów, bez świadków, a zatem trudnych do uzasadnienia przejawów czyjejś głupoty i arogancji.
Pedagog dopasowujący się do takiego świata, do technologicznych i socjotechnicznych manipulacji, dostosowujący się do poziomu niekompetentnych przełożonych, staje się w swoich oddziaływaniach – często wbrew własnym intencjom - bezużyteczny, zatracając własną tożsamość, zaprzeczając profesjonalizmowi i tracąc przy okazji twarz. Świat międzyludzkich relacji staje się coraz bardziej cyfrowy, aniżeli analogowy, zatracając zarazem swoją aksjoczułość. Zanika zaufanie do pedagogicznego mistrzostwa i talentu, gdyż one nie mieszczą się w ustanawianych dla większości standardów. Coraz częściej ludzie godzą się w nim na bycie okłamywanymi, na poddawanie ich technicznej kontroli, na wymuszanie na nich podporządkowywania się większej biurokracji i wydajności, na przestawianie ich jak meble w interesownej dla władzy przestrzeni. Jak się okazuje, by przetrwać, udają, że wszystko jest w porządku. Jedni i drudzy.
Jeszcze tak niedawno nauczycielka jednej ze szkół, z iście humanistyczną wrażliwością wypowiadała się na temat wartości macierzyństwa, ale kiedy została dyrektorką tej placówki, obraziła się na swoją podwładną, że ośmieliła się zajść w ciążę, bo teraz ona – dyrekcja ma problem z obsadą zajęć. Można by to skomentować za Baudrillardem: Człowiekiem nienormalnym dzisiaj jest ktoś, kto żyje wyłącznie w jednostronnej i pozytywnej zgodzie z tym, czym jest i co czyni. Uległość, całkowita kontrola (istnienie w pełni znormalizowane). Nieprzebrana rzesza ludzi pojednała się z rzeczywistością, zwłaszcza własną, wyzbywając się wszelkich nierozstrzygalnych wątpliwości. (…) Stawia to przed nami pytanie o inteligencję Zła. (s. 56-57)
Francuski socjolog i filozof pisze o sztuce znikania pojmowanego (…) jako wyjątkowe wydarzenie, jako obiekt szczególnego pragnienia – pragnienia nieistnienia, bynajmniej nie negatywnego, wręcz przeciwnie: pragnienia ujrzenia świata istniejącego pod naszą nieobecność (jak w przypadku fotografii), sięgnięcia wzrokiem poza kres, poza podmiot, poza wszelkie znaczenie, poza horyzont samego znikania, by przekonać się, czy wydarzenie świata, niezaprogramowane jawienie się rzeczy, jest jeszcze możliwe. (s. 25)
Niektórzy pedagodzy nie zdają sobie nawet sprawy, że w kreowanym przez nich świecie coś już zanikło, czego jeszcze sobie nie uświadamiają, co – jak im się wydaje - może jeszcze ulec jakiejś samonaprawie, a co swoim nieistnieniem wymusza nieustanne wskrzeszanie. Baudrillard wskazuje na potrzebę opanowania sztuki znikania: Cała sztuka polega wszak na umiejętności zniknięcia przed własną śmiercią, znikania zamiast umierania. W każdym razie nic nie znika ot tak po prostu, wszystko zaś, co przepada, pozostawia po sobie pewien ślad. (s. 27)
Pedagog nie jest w stanie wskrzeszać coś, co nigdy nie istniało, jeśli było to jedynie czystym pozorem, skrywaną za wartościami dodanymi do rzeczywistości ułudą ludzkich pragnień, oczekiwań, niespełnionych obietnic w świecie fałszu, zakłamania i manipulacji. Może uczestniczyć w procesie budowania nadziei, wprowadzania zmian czy reprodukowania ponadczasowych wartości pod warunkiem, że nie działa w przestrzeni fikcji, ignorancji i arogancji. Niektórym się wydaje, że jak mają funkcję, stanowisko czy znaczącą w instytucji rolę, to mogą bez pokory wobec wiedzy o świecie, bez kompetencji i doświadczeń zarządzać innymi tak, jak kieruje się procesami logistycznymi w materialnym świecie. Nic bardziej złudnego. Znacznie szybciej przyczyniają się do rozpadu wartości, rzeczywistości, idei czy stanowionych w danej instytucji celów.
Niektórzy potrzebują trochę więcej czasu, by zdać sobie z tego sprawę, że są jedynie wartością dodaną do czyichś interesów. Może dlatego w edukacji elementarnej w jednej z niepublicznych szkół podstawowych nauczyciele przychodzą i odchodzą szybciej, niż przewiduje to obowiązujący w niej cykl kształcenia, gdyż zatrudniający ich pracodawca bezczelnie bazuje na ich poczuciu pedagogicznej odpowiedzialności za i wobec dzieci. A to, że stosuje wobec pedagogów niedopuszczalne w relacjach edukacyjnych praktyki bezmyślnego nacisku, podejmowania działań wbrew logice i prawidłowościom rozwojowym dzieci i ich środowiska socjalizacyjnego, to już nie ma znaczenia, bo kto i jak to udowodni? Wiele spraw toczy się w zaciszu gabinetów, dwustronnych rozmów, bez świadków, a zatem trudnych do uzasadnienia przejawów czyjejś głupoty i arogancji.
Pedagog dopasowujący się do takiego świata, do technologicznych i socjotechnicznych manipulacji, dostosowujący się do poziomu niekompetentnych przełożonych, staje się w swoich oddziaływaniach – często wbrew własnym intencjom - bezużyteczny, zatracając własną tożsamość, zaprzeczając profesjonalizmowi i tracąc przy okazji twarz. Świat międzyludzkich relacji staje się coraz bardziej cyfrowy, aniżeli analogowy, zatracając zarazem swoją aksjoczułość. Zanika zaufanie do pedagogicznego mistrzostwa i talentu, gdyż one nie mieszczą się w ustanawianych dla większości standardów. Coraz częściej ludzie godzą się w nim na bycie okłamywanymi, na poddawanie ich technicznej kontroli, na wymuszanie na nich podporządkowywania się większej biurokracji i wydajności, na przestawianie ich jak meble w interesownej dla władzy przestrzeni. Jak się okazuje, by przetrwać, udają, że wszystko jest w porządku. Jedni i drudzy.
Jeszcze tak niedawno nauczycielka jednej ze szkół, z iście humanistyczną wrażliwością wypowiadała się na temat wartości macierzyństwa, ale kiedy została dyrektorką tej placówki, obraziła się na swoją podwładną, że ośmieliła się zajść w ciążę, bo teraz ona – dyrekcja ma problem z obsadą zajęć. Można by to skomentować za Baudrillardem: Człowiekiem nienormalnym dzisiaj jest ktoś, kto żyje wyłącznie w jednostronnej i pozytywnej zgodzie z tym, czym jest i co czyni. Uległość, całkowita kontrola (istnienie w pełni znormalizowane). Nieprzebrana rzesza ludzi pojednała się z rzeczywistością, zwłaszcza własną, wyzbywając się wszelkich nierozstrzygalnych wątpliwości. (…) Stawia to przed nami pytanie o inteligencję Zła. (s. 56-57)
17 lutego 2010
MA POWSTAĆ STOWARZYSZENIE STOWARZYSZEŃ MŁODZIEŻOWYCH
Na stronie internetowej MEN pojawił się komunikat o tym, że Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sejmowa Podkomisja do spraw Młodzieży organizują spotkanie przedstawicieli organizacji zrzeszających młodzież i/lub pracujących z młodzieżą do udziału w konsultacjach społecznych na temat powołania Polskiej Rady Młodzieży. Spotkanie ma na celu podjęcie szerokiej dyskusji na temat potrzeby powołania Rady, zdefiniowania jej zadań i możliwości funkcjonowania w Polsce. Podczas spotkania zaprezentowany zostanie również dotychczasowy stan prac zmierzających do powołania Polskiej Rady Młodzieży. Ponadto posłuży ono organizacjom pracującym z młodzieżą do nawiązania kontaktów i podjęcia bliskiej współpracy w zakresie powołania Rady w celu zapewnienia jej niezależności i samorządności.
Zastanawiam się nad tym, czyją potrzebę zamierzają zaspokoić powyższe podmioty? Czy to jest tak, że takiej potrzeby do tej pory nie było, ale komuś zależy na tym, aby ją pobudzić, czy może potrzeba jest, tylko utajona, niezaspokojona i trzeba zrobić wszystko, by w wyniku jej niezaspokojenia nie doszło w ruchu młodzieżowym w naszym kraju do zbiorowej frustracji? Jan Szczepański pisał przed laty o tzw. potrzebach otoczkowych, a więc takich, które są sztucznie wywoływane, choć nie są konieczne do naszej egzystencji. Mam wrażenie, że komuś się marzy kolejny polityczny twór, który miał już miejsce w naszym kraju przed laty, a mianowicie Federacja Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej, tylko musi mieć – rzecz jasna - inną nazwę.
Już w Preambule projektu Statutu Polskiej Rady Młodzieży stwierdza się, że :
Związek stowarzyszeń tworzymy, jako równe i niezależne organizacje młodzieżowe, które prowadząc odrębnie swoją działalność chcą współpracować dla realizacji celów Rady.
A zatem zamierza się powołać Radę po to, by niezależne związki młodzieży realizowały cele jakiejś Rady. Interesujące. A ja sądziłem, że taką federację, radę czy platformę tworzy się po to, by można było realizować cele nie jakiegoś sztucznego i wykreowanego przez polityków organu, tylko wynikające z interesu państwa, narodu, społeczeństwa lub formacji pokoleniowej itp. Tymczasem proponuje się powołanie struktury, która jest potrzebna czynnym politykom, a nie związkom młodzieży. Świat się zmienił. Dzisiaj do realizacji swoich celów statutowych związki już nie potrzebują żadnej władzy politycznej, której autorytet miałby je uwiarygodniać w społeczeństwie, tym bardziej w otwartym dla młodzieży świecie. Jedyne, do czego im ta władza jest potrzebna, to udrożnienie dostępu do środków finansowych z budżetu państwa na realizację statutowych celów tych związków, o ile mieszczą się one w obszarze misji publicznej.
Sięgnijmy do projektu Statutu, by zobaczyć, że jednak idea powołania PRM z radą nie ma nic wspólnego, gdyż ma to być - Związek Stowarzyszeń pod nazwą “Polska Rada Młodzieży”, zwany dalej “Radą”, jest samorządnym, dobrowolnym i trwałym zrzeszeniem, działającym na podstawie przepisów prawa oraz Statutu.
Innymi słowy politycy zamierzają powołać jakiś nowy METAZWIĄZEK, METASTOWARZYSZENIE, MEGASTOWARZYSZENIE. I co na to suwerenne, autonomiczne związki młodzieży? Co sądzą o tym ich kadry i ich członkowie? Wprawdzie zapowiada się w Statucie, że Rada nie może podejmować działań, które powodowałyby osłabienie tworzących ją organizacji lub które byłyby wobec członków konkurencyjne, ale w istocie mamy tu do czynienia z kontynuacją polityki centralizacji, w wyniku której organy władzy publicznej będą komunikować się jedynie z tymi, którzy posłusznie podporządkują się tej strukturze. Jeśli działacze jakiegoś związku będą chcieli zachować swoją niezależność, to stracą dostęp do „konfitur”. Jakich? To jest zapisane w celach, jakie stawia sobie powyższa Rada:
Celem Rady jest:
1. Wspieranie wymiany informacji i doświadczeń między organizacjami młodzieżowymi
2. Wyrażanie opinii w sprawie polskiej polityki młodzieżowej, konsultowanie projektów
aktów prawnych dotyczących młodzieży, w szczególności występowanie w roli partnera
społecznego;
3. Rozwijanie współdziałania organizacji młodzieżowych z administracją publiczną w
Polsce oraz z instytucjami Unii Europejskiej;
4. Reprezentowanie polskich organizacji młodzieżowych i aktywne uczestnictwo w
międzynarodowych strukturach zrzeszających przedstawicielstwa młodzieży, a w
szczególności Europejskim Forum Młodzieży;
5. Upowszechnianie informacji oraz promocja działalności polskich organizacji
młodzieżowych oraz idei uczestnictwa młodzieży w życiu publicznym;
6. Ułatwianie nawiązywania kontaktów pomiędzy polskimi organizacjami młodzieżowymi
a ich potencjalnymi partnerami za granicą;
7. Informowanie polskiej opinii publicznej o sytuacji młodzieży w Polsce.
Wystarczy spojrzeć na powyższe cele, by zobaczyć, że działacze uprzywilejowanych dzisiaj związków młodzieży, aby korzystać z dodatkowych środków dofinansowywania ich działalności z funduszy unijnych, muszą mieć określone poparcie polityczne. Wszystkie inne cele, jakie się tu dopisuje, są jedynie ideologiczną otuliną. Z radą nie ma ten twór nic wspólnego. Od kiedy to rada jest stowarzyszeniem? Socjolodzy wychowania i pedagodzy społeczni powinni zabrać tu głos.
Zastanawiam się nad tym, czyją potrzebę zamierzają zaspokoić powyższe podmioty? Czy to jest tak, że takiej potrzeby do tej pory nie było, ale komuś zależy na tym, aby ją pobudzić, czy może potrzeba jest, tylko utajona, niezaspokojona i trzeba zrobić wszystko, by w wyniku jej niezaspokojenia nie doszło w ruchu młodzieżowym w naszym kraju do zbiorowej frustracji? Jan Szczepański pisał przed laty o tzw. potrzebach otoczkowych, a więc takich, które są sztucznie wywoływane, choć nie są konieczne do naszej egzystencji. Mam wrażenie, że komuś się marzy kolejny polityczny twór, który miał już miejsce w naszym kraju przed laty, a mianowicie Federacja Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej, tylko musi mieć – rzecz jasna - inną nazwę.
Już w Preambule projektu Statutu Polskiej Rady Młodzieży stwierdza się, że :
Związek stowarzyszeń tworzymy, jako równe i niezależne organizacje młodzieżowe, które prowadząc odrębnie swoją działalność chcą współpracować dla realizacji celów Rady.
A zatem zamierza się powołać Radę po to, by niezależne związki młodzieży realizowały cele jakiejś Rady. Interesujące. A ja sądziłem, że taką federację, radę czy platformę tworzy się po to, by można było realizować cele nie jakiegoś sztucznego i wykreowanego przez polityków organu, tylko wynikające z interesu państwa, narodu, społeczeństwa lub formacji pokoleniowej itp. Tymczasem proponuje się powołanie struktury, która jest potrzebna czynnym politykom, a nie związkom młodzieży. Świat się zmienił. Dzisiaj do realizacji swoich celów statutowych związki już nie potrzebują żadnej władzy politycznej, której autorytet miałby je uwiarygodniać w społeczeństwie, tym bardziej w otwartym dla młodzieży świecie. Jedyne, do czego im ta władza jest potrzebna, to udrożnienie dostępu do środków finansowych z budżetu państwa na realizację statutowych celów tych związków, o ile mieszczą się one w obszarze misji publicznej.
Sięgnijmy do projektu Statutu, by zobaczyć, że jednak idea powołania PRM z radą nie ma nic wspólnego, gdyż ma to być - Związek Stowarzyszeń pod nazwą “Polska Rada Młodzieży”, zwany dalej “Radą”, jest samorządnym, dobrowolnym i trwałym zrzeszeniem, działającym na podstawie przepisów prawa oraz Statutu.
Innymi słowy politycy zamierzają powołać jakiś nowy METAZWIĄZEK, METASTOWARZYSZENIE, MEGASTOWARZYSZENIE. I co na to suwerenne, autonomiczne związki młodzieży? Co sądzą o tym ich kadry i ich członkowie? Wprawdzie zapowiada się w Statucie, że Rada nie może podejmować działań, które powodowałyby osłabienie tworzących ją organizacji lub które byłyby wobec członków konkurencyjne, ale w istocie mamy tu do czynienia z kontynuacją polityki centralizacji, w wyniku której organy władzy publicznej będą komunikować się jedynie z tymi, którzy posłusznie podporządkują się tej strukturze. Jeśli działacze jakiegoś związku będą chcieli zachować swoją niezależność, to stracą dostęp do „konfitur”. Jakich? To jest zapisane w celach, jakie stawia sobie powyższa Rada:
Celem Rady jest:
1. Wspieranie wymiany informacji i doświadczeń między organizacjami młodzieżowymi
2. Wyrażanie opinii w sprawie polskiej polityki młodzieżowej, konsultowanie projektów
aktów prawnych dotyczących młodzieży, w szczególności występowanie w roli partnera
społecznego;
3. Rozwijanie współdziałania organizacji młodzieżowych z administracją publiczną w
Polsce oraz z instytucjami Unii Europejskiej;
4. Reprezentowanie polskich organizacji młodzieżowych i aktywne uczestnictwo w
międzynarodowych strukturach zrzeszających przedstawicielstwa młodzieży, a w
szczególności Europejskim Forum Młodzieży;
5. Upowszechnianie informacji oraz promocja działalności polskich organizacji
młodzieżowych oraz idei uczestnictwa młodzieży w życiu publicznym;
6. Ułatwianie nawiązywania kontaktów pomiędzy polskimi organizacjami młodzieżowymi
a ich potencjalnymi partnerami za granicą;
7. Informowanie polskiej opinii publicznej o sytuacji młodzieży w Polsce.
Wystarczy spojrzeć na powyższe cele, by zobaczyć, że działacze uprzywilejowanych dzisiaj związków młodzieży, aby korzystać z dodatkowych środków dofinansowywania ich działalności z funduszy unijnych, muszą mieć określone poparcie polityczne. Wszystkie inne cele, jakie się tu dopisuje, są jedynie ideologiczną otuliną. Z radą nie ma ten twór nic wspólnego. Od kiedy to rada jest stowarzyszeniem? Socjolodzy wychowania i pedagodzy społeczni powinni zabrać tu głos.
15 lutego 2010
Jak leczyć szkolną czy urzędniczą dżumę?
W Polsce jest przymus prawny uczęszczania do szkoły (obowiązek szkolny), a to oznacza, że dzieci w wieku szkolnym od 6 do 18 roku życia, czy tego chcą czy nie, muszą w nich przebywać przez określony prawem okres czasu. Skoro młodzi muszą być codziennie doprowadzeni (dowiezieni) do szkół, to oznacza, że szkoła nie musi być dla nich miejscem ani ważnym, ani atrakcyjnym.
Z założenia szkoła publiczna (państwowa) ma być miejscem konieczności, przymusu zewnętrznego, ograniczeń, a nie wolności, czyjejś dobrej woli czy osobistych aspiracji. Opatrzenie jej zatem przymiotnikiem: radosna, przyjazna, otwarta, demokratyczna, humanistyczna, itp. niczego w sytuacji uczniów nie zmienia, gdyż na skutek powyższego przymusu szkoła generuje tego zaprzeczenia. Jak bowiem może być przyjazne coś, co jest z góry nieprzyjazne? Jak szkoła może być dla dziecka radosna, skoro ono doświadcza w niej przykrości? Jak instytucja może być otwarta, skoro jest zamknięta? Jak może coś być humanistyczne, skoro jest toksyczne? Jak szkoła może być demokratyczna, skoro jest autokratyczna? itp. Punktem wyjścia do konstruowania założeń prawnych, programowych, organizacyjnych i metodycznych szkół publicznych jest zatem przymus negatywny, który wrażliwi na dobro dziecka nauczyciele usiłują przekształcić w przymus pozytywny.
Odmiennie konstytuowane są szkoły niepubliczne, w których punktem wyjścia do ich organizacji jest wolność w jej różnym wymiarze i dziedzinach. Zaczyna się od wolności negatywnej, czyli od tego, że dziecko nie musi uczęszczać do szkoły publicznej, ale natychmiast dopełnia się ją wolnością pozytywną, a więc wskazaniem na to, jakiego rodzaju atrakcje będą w niej czekać na uczniów. W tego typu szkołach można tworzyć warunki do uczenia się i osobistego rozwoju dzieci i młodzieży zgodnie z ich, a raczej ich rodziców - oczekiwaniami, pragnieniami czy aspiracjami.
Tylko szkoły alternatywne mogą zgodnie z własnymi regułami określać warunki przebywania w nich uczniów i korzystania z najprzeróżniejszych rozwiązań edukacyjnych, opiekuńczych i wychowawczych, które będą akceptowane przez uczniów i ich rodziców. W końcu oni za to płacą. Jeśli jednak i te szkoły chcą wydawać świadectwa równoważne świadectwom szkół publicznych, to muszą wprowadzać rozwiązania programowe i organizacyjne, które stanowią jakąś część przymusów typowych dla szkół publicznych. Jednym z nich jest np. realizowania ramowych programów kształcenia , przystępowanie uczniów do egzaminów zewnętrznych czy stosowanie w nich powszechnie obowiązującej skali ocen.
Przywołuję te oczywistości dlatego, że trwa debata publiczna na temat roli ocen zachowania uczniów w polskim szkolnictwie. W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł nauczyciela historii Łukasza Michalskiego pt. Jak leczyć szkolną dżumę. Dotyczy on dylematów, jakie wzbudził wśród nauczycieli szkół publicznych pomysł obecnej minister edukacji Katarzyny Hall, by zlikwidować restrykcyjną funkcję oceny zachowania, tzn. by uczeń z wystawioną mu po raz trzeci oceną negatywną mógł być jednak promowany do następnej klasy. Pani minister postanowiła zastąpić instrument przymusu negatywnego, jakim jest wciąż jeszcze możliwość niepromowania szkolnych „łobuzów” czy „leserów" do następnej klasy, środkiem przymusu pozytywnego, czyli wyrażania opinii negatywnej o tej marginalnej w sensie liczbowym grupie uczniów, jeśli na nią zasługują, ale bez nadania owej ocenie mocy stygmatyzującej i wykluczającej ich z grupy społecznego odniesienia, jaką jest ich klasa szkolna.
Nie wiemy, bo takimi danymi statystycznymi nie dysponujemy, ilu jest takich uczniów w skali kraju, którzy otrzymali po raz trzeci na koniec roku szkolnego negatywną ocenę zachowania? Może takich w ogóle nie ma, a więc z tego powodu trzeba zlikwidować ów zapis normatywny? A jeśli są, to ilu i czy warto o nich kruszyć kopię?
Jak stwierdza Ł. Michalski: spór między opozycją a stroną rządzącą w tej drobnej sprawie jest symptomatyczny dla sposobu, w jaki edukacja jest traktowana przez polskich polityków. Wprowadzenie proponowanych przez MEN zmian oznaczałoby w praktyce likwidację jakiegokolwiek realnego instrumentu nacisku na uczniów rażąco łamiących obowiązujące w szkole (a często po prostu wśród cywilizowanych ludzi) zasady. Nikt mający choćby naskórkowy kontakt z oświatą nie uzna bowiem za poważne stwierdzenia, że szkoła będzie mogła na naganne sprawowanie odpowiadać za pomocą innych „represji”.
Można jednak zapytać, a cóż to za skuteczny instrument nacisku na uczniów, skoro wystawienie im oceny negatywnej skutkuje recydywą? Nie lepiej jest po prostu powrócić do bardziej skutecznego instrumentu nacisku, jakim jest usunięcie ucznia ze szkoły? Ale jak go usunąć, skoro jest przymus szkolny? I tu jest pies pogrzebany. Jeden przepis wykluczałby stosowanie innego.
Zgadzam się zatem z tym fragmentem wypowiedzi Michalskiego:
Znacznie uczciwiej byłoby, zamiast tworzyć kolejną regulację ośmieszającą prawo, zlikwidować oceny z zachowania w ogóle. Przynajmniej tysiące wychowawców nie musiałoby godzinami wypełniać dodatkowych formularzy, a z podsumowujących rok szkolny rad pedagogicznych znikłby jeden „punkt programu”.(…)
Pozorną opozycję pomiędzy całkowitym oddzieleniem zachowania, a więc i wychowania, od nauki i bezdusznym stosowaniem tej samej (bardzo surowej) miary wobec nawet poważnych, ale pojedynczych, wyskoków i notorycznego ignorowania obowiązków szkolnych lub jawnego bandytyzmu, można zlikwidować, po prostu przekazując decyzję o pozostawieniu (lub nie) na drugi rok delikwenta z naganną oceną ze sprawowania w ręce rad pedagogicznych szkół. Bo tylko nauczyciele z konkretnej szkoły będą w stanie sensownie ocenić dany przypadek i zdecydować, jak powinno się ostatecznie postąpić, ważąc racje dobra samego „podsądnego”, jak i całej społeczności szkolnej.
Do tego trzeba jednak, by politycy, niezależnie od opcji, byli skłonni, zamiast gadania o „upodmiotowieniu społeczeństwa” czy „praktycznym realizowaniu zasady pomocniczości”, realnie przekazać odrobinę kurczowo trzymanej władzy ludziom kompetentnym, choćby w tak nieistotnej, zdawałoby się, z ich punktu widzenia sprawie.
Polityk wtrącający się do edukacji nie jest w stanie – zdaniem Michalskiego - wyrwać się z kolein mentalności ideologicznie uwarunkowanego urzędasa przekonanego, że zawsze będzie „wiedział lepiej” od „tych na dole”, których trzeba ustawić, pouczyć i – Boże broń! – nie pozwolić na podjęcie jakiejkolwiek samodzielnej decyzji.
Źródło: http://www.rp.pl/artykul/433970_Michalski__Jak_leczyc__szkolna_dzume_.html
Z założenia szkoła publiczna (państwowa) ma być miejscem konieczności, przymusu zewnętrznego, ograniczeń, a nie wolności, czyjejś dobrej woli czy osobistych aspiracji. Opatrzenie jej zatem przymiotnikiem: radosna, przyjazna, otwarta, demokratyczna, humanistyczna, itp. niczego w sytuacji uczniów nie zmienia, gdyż na skutek powyższego przymusu szkoła generuje tego zaprzeczenia. Jak bowiem może być przyjazne coś, co jest z góry nieprzyjazne? Jak szkoła może być dla dziecka radosna, skoro ono doświadcza w niej przykrości? Jak instytucja może być otwarta, skoro jest zamknięta? Jak może coś być humanistyczne, skoro jest toksyczne? Jak szkoła może być demokratyczna, skoro jest autokratyczna? itp. Punktem wyjścia do konstruowania założeń prawnych, programowych, organizacyjnych i metodycznych szkół publicznych jest zatem przymus negatywny, który wrażliwi na dobro dziecka nauczyciele usiłują przekształcić w przymus pozytywny.
Odmiennie konstytuowane są szkoły niepubliczne, w których punktem wyjścia do ich organizacji jest wolność w jej różnym wymiarze i dziedzinach. Zaczyna się od wolności negatywnej, czyli od tego, że dziecko nie musi uczęszczać do szkoły publicznej, ale natychmiast dopełnia się ją wolnością pozytywną, a więc wskazaniem na to, jakiego rodzaju atrakcje będą w niej czekać na uczniów. W tego typu szkołach można tworzyć warunki do uczenia się i osobistego rozwoju dzieci i młodzieży zgodnie z ich, a raczej ich rodziców - oczekiwaniami, pragnieniami czy aspiracjami.
Tylko szkoły alternatywne mogą zgodnie z własnymi regułami określać warunki przebywania w nich uczniów i korzystania z najprzeróżniejszych rozwiązań edukacyjnych, opiekuńczych i wychowawczych, które będą akceptowane przez uczniów i ich rodziców. W końcu oni za to płacą. Jeśli jednak i te szkoły chcą wydawać świadectwa równoważne świadectwom szkół publicznych, to muszą wprowadzać rozwiązania programowe i organizacyjne, które stanowią jakąś część przymusów typowych dla szkół publicznych. Jednym z nich jest np. realizowania ramowych programów kształcenia , przystępowanie uczniów do egzaminów zewnętrznych czy stosowanie w nich powszechnie obowiązującej skali ocen.
Przywołuję te oczywistości dlatego, że trwa debata publiczna na temat roli ocen zachowania uczniów w polskim szkolnictwie. W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł nauczyciela historii Łukasza Michalskiego pt. Jak leczyć szkolną dżumę. Dotyczy on dylematów, jakie wzbudził wśród nauczycieli szkół publicznych pomysł obecnej minister edukacji Katarzyny Hall, by zlikwidować restrykcyjną funkcję oceny zachowania, tzn. by uczeń z wystawioną mu po raz trzeci oceną negatywną mógł być jednak promowany do następnej klasy. Pani minister postanowiła zastąpić instrument przymusu negatywnego, jakim jest wciąż jeszcze możliwość niepromowania szkolnych „łobuzów” czy „leserów" do następnej klasy, środkiem przymusu pozytywnego, czyli wyrażania opinii negatywnej o tej marginalnej w sensie liczbowym grupie uczniów, jeśli na nią zasługują, ale bez nadania owej ocenie mocy stygmatyzującej i wykluczającej ich z grupy społecznego odniesienia, jaką jest ich klasa szkolna.
Nie wiemy, bo takimi danymi statystycznymi nie dysponujemy, ilu jest takich uczniów w skali kraju, którzy otrzymali po raz trzeci na koniec roku szkolnego negatywną ocenę zachowania? Może takich w ogóle nie ma, a więc z tego powodu trzeba zlikwidować ów zapis normatywny? A jeśli są, to ilu i czy warto o nich kruszyć kopię?
Jak stwierdza Ł. Michalski: spór między opozycją a stroną rządzącą w tej drobnej sprawie jest symptomatyczny dla sposobu, w jaki edukacja jest traktowana przez polskich polityków. Wprowadzenie proponowanych przez MEN zmian oznaczałoby w praktyce likwidację jakiegokolwiek realnego instrumentu nacisku na uczniów rażąco łamiących obowiązujące w szkole (a często po prostu wśród cywilizowanych ludzi) zasady. Nikt mający choćby naskórkowy kontakt z oświatą nie uzna bowiem za poważne stwierdzenia, że szkoła będzie mogła na naganne sprawowanie odpowiadać za pomocą innych „represji”.
Można jednak zapytać, a cóż to za skuteczny instrument nacisku na uczniów, skoro wystawienie im oceny negatywnej skutkuje recydywą? Nie lepiej jest po prostu powrócić do bardziej skutecznego instrumentu nacisku, jakim jest usunięcie ucznia ze szkoły? Ale jak go usunąć, skoro jest przymus szkolny? I tu jest pies pogrzebany. Jeden przepis wykluczałby stosowanie innego.
Zgadzam się zatem z tym fragmentem wypowiedzi Michalskiego:
Znacznie uczciwiej byłoby, zamiast tworzyć kolejną regulację ośmieszającą prawo, zlikwidować oceny z zachowania w ogóle. Przynajmniej tysiące wychowawców nie musiałoby godzinami wypełniać dodatkowych formularzy, a z podsumowujących rok szkolny rad pedagogicznych znikłby jeden „punkt programu”.(…)
Pozorną opozycję pomiędzy całkowitym oddzieleniem zachowania, a więc i wychowania, od nauki i bezdusznym stosowaniem tej samej (bardzo surowej) miary wobec nawet poważnych, ale pojedynczych, wyskoków i notorycznego ignorowania obowiązków szkolnych lub jawnego bandytyzmu, można zlikwidować, po prostu przekazując decyzję o pozostawieniu (lub nie) na drugi rok delikwenta z naganną oceną ze sprawowania w ręce rad pedagogicznych szkół. Bo tylko nauczyciele z konkretnej szkoły będą w stanie sensownie ocenić dany przypadek i zdecydować, jak powinno się ostatecznie postąpić, ważąc racje dobra samego „podsądnego”, jak i całej społeczności szkolnej.
Do tego trzeba jednak, by politycy, niezależnie od opcji, byli skłonni, zamiast gadania o „upodmiotowieniu społeczeństwa” czy „praktycznym realizowaniu zasady pomocniczości”, realnie przekazać odrobinę kurczowo trzymanej władzy ludziom kompetentnym, choćby w tak nieistotnej, zdawałoby się, z ich punktu widzenia sprawie.
Polityk wtrącający się do edukacji nie jest w stanie – zdaniem Michalskiego - wyrwać się z kolein mentalności ideologicznie uwarunkowanego urzędasa przekonanego, że zawsze będzie „wiedział lepiej” od „tych na dole”, których trzeba ustawić, pouczyć i – Boże broń! – nie pozwolić na podjęcie jakiejkolwiek samodzielnej decyzji.
Źródło: http://www.rp.pl/artykul/433970_Michalski__Jak_leczyc__szkolna_dzume_.html
Subskrybuj:
Posty (Atom)