Trafił do mnie drogą elektroniczną materiał portalu edukacyjnego www.edunews.pl sygnalizujący wyniki badań, jakie zostały przeprowadzone wśród nauczycieli różniących się doświadczeniem zawodowym, a uczących w szkołach podstawowych, gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych zlokalizowanych w miejscowościach o różnej wielkości oraz na terenach wiejskich. Próba badawcza nie jest reprezentatywna dla kraju, obejmując 189 nauczycieli, toteż nie można na jej podstawie wnioskować o badanym zjawisku w kategoriach powszechności jego występowania. Autorzy przyznają, że trzeba opublikowane dane analizować jedynie pod kątem dającego się rozpoznać trendu w podejściu nauczycieli do nowych technologii i zastosowaniu ich w edukacji.
Badaczy interesowało, czy nauczyciele wykorzystują najnowsze media w szkole prowadząc zajęcia z młodzieżą i w jakim zakresie? Pośrednio chciano się dowiedzieć, jak nauczyciele w polskich szkołach odnajdują się w świecie nowoczesnych narzędzi edukacyjnych?
Przeważają wśród osób badanych nauczyciele gimnazjów (35,5%) i szkół ponadgimnazjalnych (49,2%), wśród których 21,2% pracuje w środowisku wiejskim, w małych miastach (do 10 tys. mieszkańców) – 14,8%, w średnich miastach (10-50 tys. mieszkańców) - 24,3% , a w dużych miastach (powyżej 60 tys. mieszkańców) – 20,6%. Tak więc przeważają w tej próbie nauczyciele z małych ośrodków oświatowych. Co ciekawe, ponad 51% badanych reprezentowali nauczyciele dyplomowani, a więc ci, którzy musieli potwierdzić w procesie własnego awansu zawodowego nabycie kwalifikacji w zakresie korzystania z mediów elektronicznych.
Raport ujawnia mało imponujące warunki, w jakich pracują polscy nauczyciele, biorąc pod uwagę proces modernizacji kształcenia. Okazuje się bowiem, że jeden komputer średnio przypada na 17,7 uczniów, przy czym są też takie szkoły, w których na ponad 400 uczniów przypada tylko jeden komputer. Pewnie znajduje się on w sekretariacie lub gabinecie dyrektora szkoły. Do Internetu jest podłączonych we wszystkich placówkach ok. 40% komputerów, ale są w tym i takie, wśród których żaden z komputerów tego nie posiada.
W 78% szkół nie ma tablic interaktywnych. W 14% jest tylko jedna taka tablica. Nieco lepiej jest z dostępem do aparatów cyfrowych, bo nie ma go w 48% szkół, zaś przynajmniej jeden jest w 38% placówek. Prawie wszyscy nauczyciele (93%) potwierdzają, że korzystają w przygotowywaniu się do zajęć ze stron internetowych jako wspomagającego źródła informacji i materiałów ilustracyjnych, 83% wykorzystuje prezentacje multimedialne w toku zajęć dydaktycznych, a 78% posługuje się w komunikacji edukacyjnej z uczniami, ich rodzicami i/lub innymi nauczycielami pocztą elektroniczną. Nauczyciele potwierdzili, że umożliwiają uczniom prezentowanie wypowiedzi w formie prezentacji (18%). Jeśli korzystają z gier komputerowych, to takich, które mają charakter ściśle edukacyjny np. do nauczania przedsiębiorczości, języków obcych, matematyki czy zajęć wyrównawczych. Najmniejszą popularnością cieszą się – jak stwierdza się w tym raporcie – blogi (4%) i podkasty (4%). Te pierwsze wykorzystywane są do zajęć z języka polskiego (np. analizy literackie), a nawet do śledzenia blogów prowadzonych przez wychowanków, by lepiej ich poznać czy móc skomentować ich postawy lub działania. Niektórzy nauczyciele śledzą także wraz ze swoimi uczniami blogi znaczących postaci.
Zdaniem nauczycieli największą przeszkodą w korzystaniu z nowych technologii komunikacyjnych jest brak czasu (50%) i brak sprzętu (37%). Na brak umiejętności wskazuje zaledwie 6% badanych. Aż 83 % nauczycieli ocenia dobrze stopień wykorzystania tych technologii w szkole, zaś 99% pedagogów korzysta z komputerów codziennie, także poza szkołą. Wyrazili zainteresowanie koniecznością wsparcia szkół w modernizację lub zakup nowego sprzętu tak, by był on bardziej dostępny w ich pracy edukacyjnej. Można zatem skonstatować, że w odniesieniu do diagnozowanej próby nauczycieli rysuje się dość pozytywny obraz zainteresowania nauczycieli nowymi mediami i ich wykorzystywaniu we własnej pracy dydaktyczno-wychowawczej z uczniami oraz ich rodzicami.
Potwierdza się – przynajmniej deklaratywnie (bo taki charakter mają uzyskane w tym przypadku dane z sondażu diagnostycznego) także poziom kompetencji nauczycieli w powyższym zakresie. Tylko jak zwykle - brak jest szerszej dostępności do mediów elektronicznych.
Szczegółowy raport na stronie: www.edunews.pl
19 stycznia 2010
18 stycznia 2010
O edukacji demokratycznej dla dorosłych
Jak kogoś odwołują
to zawsze jest to zła wiadomość, niezależnie od tego, czy dotyczy ona odwoływanego, czy odwołującego. W tych procedurach nie ma sytuacji, o jaką upominał się Thomas Gordon w swojej koncepcji znanej wśród pedagogów powszechnie jako „Wychowanie bez porażek”, by w relacjach wspólnotowych nie było zwycięzców i pokonanych, by nie obowiązywał w stosunkach międzyludzkich system zero-jedynkowy, zgodnie z którym zawsze ktoś musi wygrać, a ktoś musi przegrać.
Wykluczanie kogoś, niezależnie od tego, czy jest zapowiedziane z dużym wyprzedzeniem, jak w przypadku ogłoszonego referendum, czy ma charakter skrytobójczego ataku, zza węgła (przy wykorzystywaniu procedur prawnych, z zaskoczenia dla odwoływanej osoby) jest zawsze odzwierciedleniem destrukcji i degradacji czegoś/kogoś, upadku albo zasad, albo praw, a na pewno człowieka. W przypadku przegranego przez Prezydenta miasta Łodzi – dra Jerzego Kropiwnickiego – referendum, a tym samym zmuszenia go proceduralnie do oddania sprawowanego urzędu, rację mają pewnie i jego sojusznicy, przyjaciele, życzliwi mu mieszkańcy, jak i ci, którzy parli do pozbawienia go tej godności (w sensie podwójnym) na kilka miesięcy przed wyborami samorządowymi. Obie strony wyciągną z tego wnioski, choć tylko odwołany doświadczy bezpośrednio skutków tych wydarzeń.
Jak stwierdził prezes PiS Jarosław Kaczyński: ci łodzianie, którzy wzięli udział w referendum zagłosowali za odwołaniem Kropiwnickiego z urzędu prezydenta miasta, ponieważ "on im się po prostu nie podobał". (http://wiadomosci.onet.pl/2113266,11,prezes_pis_to_zla_wiadomosc,item.html)
A jeszcze tak niedawno biegali do Prezydenta z życzeniami, zapewnieniami o wdzięczności, przyjaźni, solidarności, współczucia, wykorzystali każdy, a niedostępny publicznie akt jego zaangażowania w rozwiązanie czyjejś (swojej) sprawy, udzielenie komuś pomocy, podjęcie trudnej decyzji, powoływali się na potencjalne poparcie z jego strony itd., itp.
Nie mieszkam w Łodzi, więc nie mogłem uczestniczyć w referendum, a wziąłbym w nim niechybnie, gdyż o tak rozumianą demokrację walczyły – także w naszym imieniu i dla nas - co najmniej dwa pokolenia Polaków w okresie PRL i – co szczególne – także w okresie 20-lecia III RP. Nie jest to z mojej strony czcza deklaracja, gdyż kilka tygodni wcześniej w moim mieście też były wybory lokalnej władzy samorządowej. Powód oczywiście był inny, niż w przypadku Prezydenta miasta Łodzi, ale nie wyobrażałem sobie nieuczestniczenia w czymś, do czego osobiście zachęcam zawsze także moich studentów.
Inna rzecz, to wynik tych procesów. Zdumiewający, zaskakujący. Dla jednych i dla drugich. Edukacja obywatelska trwa przez całe nasze życie, ustawicznie, permanentnie. Dobrze, kiedy po takich wydarzeniach można spojrzeć sobie w lustro. Gorzej, kiedy …
to zawsze jest to zła wiadomość, niezależnie od tego, czy dotyczy ona odwoływanego, czy odwołującego. W tych procedurach nie ma sytuacji, o jaką upominał się Thomas Gordon w swojej koncepcji znanej wśród pedagogów powszechnie jako „Wychowanie bez porażek”, by w relacjach wspólnotowych nie było zwycięzców i pokonanych, by nie obowiązywał w stosunkach międzyludzkich system zero-jedynkowy, zgodnie z którym zawsze ktoś musi wygrać, a ktoś musi przegrać.
Wykluczanie kogoś, niezależnie od tego, czy jest zapowiedziane z dużym wyprzedzeniem, jak w przypadku ogłoszonego referendum, czy ma charakter skrytobójczego ataku, zza węgła (przy wykorzystywaniu procedur prawnych, z zaskoczenia dla odwoływanej osoby) jest zawsze odzwierciedleniem destrukcji i degradacji czegoś/kogoś, upadku albo zasad, albo praw, a na pewno człowieka. W przypadku przegranego przez Prezydenta miasta Łodzi – dra Jerzego Kropiwnickiego – referendum, a tym samym zmuszenia go proceduralnie do oddania sprawowanego urzędu, rację mają pewnie i jego sojusznicy, przyjaciele, życzliwi mu mieszkańcy, jak i ci, którzy parli do pozbawienia go tej godności (w sensie podwójnym) na kilka miesięcy przed wyborami samorządowymi. Obie strony wyciągną z tego wnioski, choć tylko odwołany doświadczy bezpośrednio skutków tych wydarzeń.
Jak stwierdził prezes PiS Jarosław Kaczyński: ci łodzianie, którzy wzięli udział w referendum zagłosowali za odwołaniem Kropiwnickiego z urzędu prezydenta miasta, ponieważ "on im się po prostu nie podobał". (http://wiadomosci.onet.pl/2113266,11,prezes_pis_to_zla_wiadomosc,item.html)
A jeszcze tak niedawno biegali do Prezydenta z życzeniami, zapewnieniami o wdzięczności, przyjaźni, solidarności, współczucia, wykorzystali każdy, a niedostępny publicznie akt jego zaangażowania w rozwiązanie czyjejś (swojej) sprawy, udzielenie komuś pomocy, podjęcie trudnej decyzji, powoływali się na potencjalne poparcie z jego strony itd., itp.
Nie mieszkam w Łodzi, więc nie mogłem uczestniczyć w referendum, a wziąłbym w nim niechybnie, gdyż o tak rozumianą demokrację walczyły – także w naszym imieniu i dla nas - co najmniej dwa pokolenia Polaków w okresie PRL i – co szczególne – także w okresie 20-lecia III RP. Nie jest to z mojej strony czcza deklaracja, gdyż kilka tygodni wcześniej w moim mieście też były wybory lokalnej władzy samorządowej. Powód oczywiście był inny, niż w przypadku Prezydenta miasta Łodzi, ale nie wyobrażałem sobie nieuczestniczenia w czymś, do czego osobiście zachęcam zawsze także moich studentów.
Inna rzecz, to wynik tych procesów. Zdumiewający, zaskakujący. Dla jednych i dla drugich. Edukacja obywatelska trwa przez całe nasze życie, ustawicznie, permanentnie. Dobrze, kiedy po takich wydarzeniach można spojrzeć sobie w lustro. Gorzej, kiedy …
17 stycznia 2010
Etyczne aspekty władzy
Wygodnie jest nie dostrzegać zagrożeń, jakie pojawiają się w związku z nadużywaniem władzy przez jednych w stosunku do drugich. Czas na kontakt z nieobecnymi staje się więc chwilą kontaktu z ludzkimi sumieniami, także z własnym. Jak dalece zdradziliśmy swoich bliskich, zaprzepaściliśmy szanse na realizację marzeń w pogoni za czymś, co zagłuszyło głos dajmoniona. Warto dostrzec tych, którzy bezwstydnie wyzyskując ludzi, wtłaczają w umysły swoich podwładnych sumę swoich roszczeń, pozornie czynionych dla ich dobra.
Sumienie może także stać się alibi dla naszego własnego uporu i niepoprawności, kiedy krnąbrną niezdolność do samopoprawy usprawiedliwia się wiernością wewnętrznemu głosowi. Sumienie staje się wtedy zasadą traktowanego absolutnie subiektywnego uporu, podobnie jak w innym wypadku staje się zasadą ubezwłasnowolnienia Ja przez Kogoś, przez Każdego, albo przez obce Ja. Jeśli rezygnujemy z władzy w relacjach z władzą, to nie tylko je unicestwiamy, ale czynimy to zarazem warunkiem wstępnym poddania się władzy autorytarnej, apodyktycznej i panowania przez nią nad ludźmi jako przedmiotami, środkami do realizowania jej celów.
Władza nie musi kierować się sumieniem, jeśli kierunek jej działań wyznaczają interesy i redukowanie współpracowników do narzędzi jej skutecznego sprawowania. Tam, gdzie w danej społeczności lub instytucji władzę sprawuje ludzkie sumienie, a nie dyktatura dyrektora czy lidera pozbawionego sumienia, istnieją bariery dla usiłującej nadużywać swojej władzy osoby i dla ludzkiej samowoli. W każdym z nas istnieje pewne sacrum, które musi pozostać nietykalne dla innych i którym, dzięki jego suwerenności, nie mogą dysponować ani obcy, ani swoi. Władza przejawia wielkość wtedy, kiedy – zdaniem Josepha Ratzingera - z władzy rezygnuje. I osiąga wielkość tam, gdzie poddaje się ocenie sumienia.
(cyt. za: Kard. Joseph Ratzinger, Sumienie w dziejach w: http://serwisy.gazeta.pl/swiat/1,34181,2670706.html)
14 stycznia 2010
O cenzorach i nowym "drugim obiegu" prawd pedagogicznych
Przed siedemnastu laty na pierwszym w postocjalistycznej Polsce Ogólnopolskim Zjeździe Pedagogicznym w Rembertowie musiała pojawić się kwestia obrachunku z przeszłością socjalistycznej pedagogiki i edukacji. Zapoczątkował ją lider formacji socjalistycznej pedagogiki Heliodor Muszyński podejmując w swoim wystąpieniu wątek relacji między zaangażowanymi w ówczesną politykę oświatową naukowcami a władzą polityczną i państwową. Wyraził swój sprzeciw wobec budowania tożsamości polskiej edukacji w nowym ustroju na całkowitej negacji dokonań oświaty w okresie PRL i jej głównych aktorów uważając że nie należy ani radykalnie formułować ocen o kondycji polskiego społeczeństwa i jego elit, ani też godzić się na przerwanie ciągłości między odchodzącym a wyłaniającym się nowym ustrojem. Przerwanie związku pomiędzy przeszłością a teraz właśnie kształtowaną przyszłością oznaczałoby zasadnicze przesilenie tożsamościowe, a więc znalezienie się w punkcie, w którym historia zaczyna się „od początku”, zaś przeszłość zasługuje jedynie na wymazanie. (Ewolucja tożsamości pedagogiki, red. H. Kwiatkowska, Warszawa: PTP 1994, s. 36). Wśród naukowców byli – zdaniem H. Muszyńskiego – (…) zarówno aktywiści koniunkturaliści i cyniczni służalcy, gotowi dla przywilejów, apanaży i stanowisk wykonywać każde polecenie i spełniać każde oczekiwanie władzy, byli także ludzie tej władzy oddani, byli zastraszeni oportuniści pozorujący uległość i deklarujący zaangażowanie, byli wreszcie ludzie ideowi, zorientowania jakby powiedział Kohlberg, na „ogólnoobowiązujące zasady etyczne”. (tamże, s. 38)
Nie jest właściwe – jak to ujął powyższy pedagog - ocenianie liderów m.in. reform edukacyjnych w okresie PRL w kategoriach zbiorowej odpowiedzialności i winy za indoktrynację młodego pokolenia, konformizm młodzieży czy za służalczość wobec ówczesnej władzy, gdyż trzeba uwzględnić w tym podejściu zróżnicowanie postaw każdego z nich z osobna wobec panującego systemu, w tym szczególnie jego motywy rzeczywistego zaangażowania na rzecz tworzenia nowych modeli czy systemów edukacyjnych, jak i realną sprawczość ich jako kreatorów we wdrażaniu tych rozwiązań w praktyce. Dla sfery edukacji pojawił się zatem nowy problem - w jakim stopniu pedagog-nauczyciel ponosi odpowiedzialność za lojalistyczny, a często służalczy stosunek do władzy? Czy aby postawy oporu wobec ubezwłasnowalniajcej społeczeństwo władzy nie są na tyle zakorzenione głęboko w tradycji i mentalności Polaków, że mogą stać się zasadniczym kryterium do rozróżniania swoich i obcych także w nowych realiach ustrojowych?
Zdaniem H. Muszyńskiego: wprowadzony przez polską opozycję przymus wyboru mieszczącego się w obrębie alternatywy: totalny i bezwyjątkowy opór albo kolaboracja, okazał się w swoich konsekwencjach tragiczny z punktu widzenia procesów kształtowania się tożsamości społeczeństwa, zwłaszcza zaś ludzi orientacji lewicowej, na pozycje „obcych” lub „wrogów” w toczącej się walce przeciwko totalitarnemu zniewoleniu. Obowiązujący zero-jedynkowy model udziału w tej walce, w myśl którego każdy brak totalnej odmowy wobec władzy jest współpraca z nią, przyniósł w efekcie niezasłużone społecznie napiętnowanie (lub choćby tylko poczucie takiego napiętnowania) tysiącom ludzi, którzy w całej rozciągłości identyfikowali się z ruchem oporu przeciw działaniom machiny totalitarnego zniewolenia, ale czynili to w inny sposób niż globalna odmowa, a często także z pobudek innych ideologii niż te, które znajdowały akceptację na gruncie tego ruchu. (tamże, s. 40-41)
Problem obrachunków z przeszłością został tu wyartykułowany przez naukowca, który zaliczany jest do głównych przedstawicieli pedagogiki socjalistycznej a zarazem odpowiedzialnego za zaistnienie w polskim systemie oświatowym modelu jednolitej szkoły wychowującej (indoktrynującej w duchu marksizmu-leninizmu). Stawiając pytanie o tożsamość polskiej pedagogiki i zachodzących w niej przemian bronił on zarazem własnej tożsamości, nie godząc się na wpisywanie jego dokonań do wstydliwej karty w dziejach polskiej edukacji, w czasie „hańby domowej” jako kolaboranta reżimu. Był to bowiem okres dramatycznych wyborów moralnych, przed którymi stali także nauczyciele polskiej oświaty. Dla wielu z nich system edukacyjny, a zwłaszcza szkoła, był nie tylko aparatem duchowego władztwa reżimu nad społeczeństwem, ile terenem realizacji ważnych społecznie potrzeb i walki o społeczną emancypację. Wierzyli oni, że państwo totalitarne kiedyś upadnie, ale dzieło szkoły jako instytucji społecznej musi pozostać i owocować w nowych czasach. Wierzyli, że codzienna praca nauczyciela nie przestaje służyć dziecku i społeczeństwu przez sam fakt, że szkoła ta nazywa się socjalistyczną. Przeciwstawiali się przekonaniu, że troska o jakość edukacji służy reżimowi, a nie społeczeństwu. (tamże, s. 46)
Na przedstawioną wówczas przez H. Muszyńskiego wersję niejako pożegnania się z tym niechlubnym dziedzictwem w tak bezrefleksyjny i rozmywający odpowiedzialność sposób nie godził się wówczas prof. Robert Kwaśnica uważając że ta pedagogika i charakterystyczny dla niej typ racjonalności może powrócić. Dlatego konieczne było - jego zdaniem - podjęcie tego zadania, w dziwny sposób zapomnianego, w dziwny sposób odłożonego. Jest to krytyczne zrozumienie tej figury myślowej, jaką była pedagogika komunistyczna (tamże, s. 58)
Pedagog ten sformułował niezwykle istotną tezę dla zrozumienia owego syndromu zaangażowania pedagogów i nauczycieli w umacnianie reżimu totalitarnego z udziałem pedagogiki jako nauki i z wykorzystaniem do tego systemu oświatowego, a dotyczyła ona konieczności uświadomienia sobie faktu, iż tak w Polsce, jak i w innych krajach totalitarnych czy posttotalitarnych zostali oni niejako dotknięci (zarażeni) swoistym rodzajem myślenia o sobie i własnej roli społeczno-zawodowej. Otóż, wszędzie tam, gdzie pojawia się rozumienie wychowania jako sprawowanie władzy, wszędzie tam, gdzie pada znak równości – wychowanie równa się sprawowaniu władzy, mamy do czynienia z powrotem myślenia typowego dla pedagogiki komunistycznej. W ślad za takim stwierdzeniem – wychowanie jest sprawowaniem władzy, kryją się dwa milczące założenia. Mianowicie takie, że jest jedna prawda fundamentalna i drugie założenie, że są ludzie, którzy maja uprzywilejowany dostęp do tej prawdy, obojętne czy to będzie filozof, uczony, ideolog, rodzic, nauczyciel (tamże).
Profesor Kwaśnica postawił wówczas bardzo czytelną tezę, która stała się wyzwaniem dla kolejnych pokoleń nauczycielskich i akademickich, a mianowicie o niebezpieczeństwie możliwego odradzania się pedagogiki totalitarnej w umysłach i zamysłach tak władzy, jak i jej wykonawców w sferze edukacyjnej, kiedy przypisują oni sobie prawo do wyłącznego narzucania społeczeństwu fundamentalnej pewności, jaki powinien być człowiek, a więc kogo i jak należy wychowywać. W ślad za tym bowiem uruchamiane są procesy formacyjne, edukacyjne przyznające określonej grupie osób prawo do zawładnięcia innymi, traktowania uczniów, wychowanków jak przedmiot, jak materiał do obróbki, z wyłączeniem czy ograniczeniem jego podmiotowości. Ten nurt myślenia o edukacji uruchamia na kolejne lata szereg niezwykle ważnych dylematów dotyczących funkcji wychowawczych szkoły czy funkcji formacyjnych szeroko rozumianej edukacji.
Jedynie prof. Teresa Hejnicka-Bezwińska z ówczesnej WSP w Bydgoszczy podjęła się tego wyzwania publikując kilka lat później pierwszy zarys historii wychowania obejmujący lata 1944-1989, a więc poświęcony oświacie i pedagogice okresu socjalistycznego (Zarys Historii Wychowania 1944-1989, Wyd. Pedagogiczne ZNP, Kielce 1996). Znakomicie udokumentowany faktami i wydarzeniami historycznymi w oparciu o analizę pedagogiczną dostępnych autorce materiałów źródłowych (a przecież wówczas nie było IPN i trzeba było docierać do często niedostępnych tekstów, aktów prawnych itp.) stał się pierwszą i poważną odsłoną sowietyzacji i totalitaryzmu w polskiej pedagogice i systemie oświatowym. Teresa Hejnicka-Bezwińska odsłoniła prawdę o tamtym okresie, który wbrew swoim założonym celom i ideom ani nie służył wspomaganiu szans rozwojowych jednostek, kształtowaniu ich podmiotowości i tożsamości, ani też autonomicznemu kształtowaniu przez jednostki własnych aspiracji edukacyjnych. Zasadnie zatem autorka oskarża środowisko pedagogowi i nauczycieli tamtego okresu oraz władze oświatowe PRL i różne ośrodki opiniotwórcze o co najmniej „grzechy zaniechania”, a zarazem ukazuje, jak władze państwowe zapewniły sobie monopol na wytwarzanie prawdy i sterowanie jej dopływem oraz przepływem do różnych grup społecznych.
To, co w moim przekonaniu wymaga kontynuacji w obszarze badań psychologiczno-pedagogicznych, to rzeczywiste, długotrwałe, bo wciąż obecne w części pokolenia dojrzewającego w tamtym okresie (a dziś pełniącego także istotne funkcje kierownicze w różnych obszarach państwa) skutki w postaci utrwalonego amoralizmu, którego przejawami są postawy obłudy, kłamstwa, oszustwa, hipokryzji, okrucieństwa (dzisiaj przekłada się to na mobbing wobec podwładnych). Tak, jak w PRL donosicielstwo urosło do rangi wartości etycznej, o czym pisze T. Hejnicka-Bezwińska: Donoszono z różnych powodów – ze strachu, zawiści, nienawiści – ale także z poczucia „obowiązku obywatelskiego”, w imię idei lepszego jutra, tak i dzisiaj ma ono swoje pokłosie w postawach ludzkich. Aparat represji w okresie PRL surowo karał tych, którzy odważyli się nie uczestniczyć w procesie wszechogarniającej inwigilacji i donosicielstwa (tamże, s. 71), ale dzisiaj ten sam mechanizm funkcjonuje w zupełnie nowym wydaniu.
Kiedy dociekamy wśród niektórych przełożonych tak w środowiskach oświatowych, jak i akademickich podobnych postaw czy zachowań, powinniśmy mieć na uwadze to, jakie są ich możliwe źródła i do czego prowadzą. A tkwią one nie tylko w strukturach osobowościowych, ale także systemie społeczno-politycznym, w którym były one socjalizowane. Wydany właśnie Wykaz książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu 1 X 1951 r. przez Cenzurę PRL (Wydawnictwo „Nortom”, Wrocław 2009) wraz posłowiem Zbigniewa Żmigrodzkiego jest kolejną odsłoną tamtych czasów. Nie tylko wykaz 1682 książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu po II wojnie światowej z bibliotek szkolnych wszystkich typów i stopni nakazem Ministerstwa Oświaty, ale i lista 238 publikacji uznanych przez cenzurę za zdezaktualizowane (ideowo) oraz wykaz 562 książek dla dzieci (sic!) są świadectwem czystek kulturowych, które muszą mieć swoje następstwa w pokładach charakterologicznych i postawach części dzisiejszego pokolenia dorosłych. Moi studenci nie wiedzą, że za posiadanie i/lub rozpowszechnianie zakazanego piśmiennictwa groziły w PRL represje, prześladowania ze strony Służby Bezpieczeństwa.
A dzisiaj, żyjemy w wolnym państwie, w którym – jak się okazuje – nie wszystkim odpowiada wolność słowa, poglądów i opinii. Nie mam na myśli agresji personalnej, która ma miejsce w Internecie na różnego rodzaju forach czy portalach społecznościowych. Ta na szczęście jest możliwa do jej wyeliminowania i osądzenia jej sprawców w wyniku ich zidentyfikowania przeze organy ścigania. Mam na uwadze nowy rodzaj „czystek”, jakie czynią ci, którzy mienią się przedstawicielami wolnej prasy, ale ich wolność jest zrelatywizowana do stopnia posłuszeństwa czy konformizmu wobec właściciela - wydawcy (por. liczne w ostatnich latach spory między dziennikarzami a wydawcami gazet, najczęściej niepolskiego pochodzenia).
Jak pisze Zbigniew Żmigrodzki: W świadomości niemałej części bibliotekarzy przetrwała komunistyczna dyrektywa wyłączenia z gromadzenia zbiorów książek i czasopism reprezentujących światopogląd katolicki, wydawanych przez wydawców nielewicowych, źle widzianych przez lewicowo-liberalne partie i środowiska społeczne.(…) Komunistyczną cenzurę zastąpiło w dzisiejszej Polsce lansowane przez lewicowo-laicyzujące ośrodki opiniotwórcze pojęcie „poprawności politycznej”, odpowiadające narzuconej opcji ideologicznej: faktycznie owa „poprawność” oznacza zgodność z postkomunistyczno-liberalnym sposobem myślenia. (Cenzura PRL. Wykaz…, Wrocław 2002, s. 79)
Na szczęście istnieje też w Internecie ogromna przestrzeń wolności, której nie może ograniczyć i ocenzurować (nawet swoimi manipulacjami administracyjnymi) żaden z polityków, przedsiębiorców czy ministrów. Inna rzecz, że prawda staje się coraz bardziej ukryta, bo trzeba jej poszukiwać. Kto jednak będzie chciał ją poznać, to ją znajdzie. Nie tu, to gdzie indziej. Cenzura okresu PRL – jak ufam – już w tej postaci nie wróci. Przechowują ją jeszcze niektórzy w sobie i w relacjach z innymi, mamiąc innych pozorami wolności i prawdy. Kto by pomyślał, że po 20 latach wolności politycznej znowu pojawia się nowy „drugi obieg” dla prawd przez innych niepożądanych. Taka jest nasza – jak pisał Z. Bauman - płynna ponowoczesność.
08 stycznia 2010
Sesja plagiatowa
Otrzymałem list od mojego przyjaciela z jednego z uniwersytetów. Pisze tak:
Sorry, że zasypuję Cię pytaniami, ale co Ty robisz ze studentami piszącymi plagiaty?Sprawdziłem, że mam kilka takich przypadków w pracach kontrolnych na ocenę.
To oznacza, że nadchodzi sesja plagiatowa. Nie, nie pomyliłem się. Wcale nie mam zamiaru pisać o tworzonych specjalnie na konferencje naukowe plakatach, tylko o studenckich plagiatach. Plaga! Z każdym semestrem, już nawet nie rokiem, jest coraz gorzej. Studenci czują się chyba bezkarni, albo proces degradacji etycznej zaszedł już tak daleko, że nie mają w sobie nawet odrobiny poczucia przyzwoitości.
Studia humanistyczne muszą wiązać się z czytaniem tekstów – artykułów, rozpraw naukowych, książek, ale i wydań leksykalnych. Im więcej studenci czytają, tym lepiej jest dla nich, dla ich osobistej i profesjonalnej kultury, tym więcej wiedzą, rozumieją i myślą. Nie jestem zatem jedynym nauczycielem akademickim, który zadaje studentom do czytania lektury oraz zobowiązuje do napisania na ich podstawie własnych rozprawek, esejów, projektów, studiów analitycznych, syntetycznych lub porównawczych. WŁASNYCH.
Za każdym razem to zaznaczam - WŁASNYCH, a nie cudzych, bo te są mi dostępne bez przepisywania przez studentów. Oni jednak wolą być skrybami. Mają już do perfekcji opanowany system pracy. Zapewne najpierw wpisują słowo kluczowe w wyszukiwarce i czekają, jakie otworzą im się zakładki do gotowych już tekstów. To dzięki moim studentom zorientowałem się, że na internetowej giełdzie krążą już nawet gotowe prace pisemne z pedagogiki. Wystarczy tylko je odnaleźć lub poprosić kogoś o ich wyłonienie z milionów tekstów, przejrzeć, bo przecież nie o czytanie tu chodzi i skopiować, wkleić, złożyć pod nimi swój podpis i wysłać wykładowcy. Wzór na gotowca:
Ctrl-A + Ctrl-C + Ctrl-V = gotowa praca.
A mnie się gotuje. Niektóre z tych tekstów znam już lepiej, niż rozdziały z wartościowych książek naukowych. Studenci prawdopodobnie sądzą, że ich nauczyciela nie obchodzi treść, tylko sam fakt nadesłania mu pracy. Być może są tacy wykładowcy, którzy rzeczywiście nie czytają studenckich tekstów, tylko mierzą je liczbą stron lub wyrazistością słów kluczowych, a czy zapisane w pracach zdania, często nawet z błędami ortograficznymi, są autorstwa zdających w ten sposób jakiś egzamin czy zaliczających na tej podstawie ćwiczenia, jak się okazuje nie ma dla nich znaczenia. Tekst jest tekstem. A że plagiatem, nie własnym, tylko skopiowanym tworem cudzej narracji? To nie szkodzi.
Mnie szkodzi. Ile razy można czytać ten sam tekst pod różnymi nazwiskami? Jeszcze trochę i będę przekonany, że autorem określonego poglądu nie jest Janusz Korczak tylko Aneta Z. Zresztą, ona nawet nie wie, kim był Janusz Korczak i co napisał, bo wystarczył jej zachwyt jedną jego myślą, jakąś tezą ujętą w cudzysłowie w czyimś tekście. Co robię z takimi tekstami?
Najpierw stosuję strategię miękkiego oswajania studenta z aktem oskarżenia. Wysyłam list z prośbą, by uzupełnił swoją rozprawkę o przypisy, odnotowując przy cytowanych poglądach źródło ich pochodzenia wraz numerem strony. Co robi większość studentów? Brnie w kłamstwie! W wielu bowiem zamieszczonych w Internecie tekstach znajduje się jakiś wykaz literatury, więc na tej podstawie starają się przypisać jakąś pozycję do wybranego akapitu czy cytatu. Naiwnie sądzą, że nie będę sprawdzał, albo że po prostu dam się na ten kit nabrać.
Wysyłam im zatem kolejnego maila z informacją:
Szanowna Pani/Szanowny Panie, w związku z tym, że w przesłanym tekście przypis jest niezgodny z rzeczywistym źródłem, z którego Pani/Pan korzystał, wystawiam ocenę niedostateczną.
Jak już jestem bardzo zmęczony i nie chce mi się prowadzić dalszej korespondencji z osobą, co do której jestem w 100% przekonany, że dokonała oszustwa, piszę wprost:
Część teoretyczna Pani/Pana pracy jest wklejeniem tekstów z internetu, które nie są Pani/Pana autorstwa. W języku prawnym oznacza to plagiat, co grozi wszczęciem w stosunku do Pani/Pana postępowania dyscyplinarnego.
Albo piszę jeszcze inaczej, a mianowicie:
Jakież byłoby to piękne i mądre, gdyby to Pani sama napisała. Ale, niestety, system antyplagiatowy wykrył kradzież praw autorskich. Ocena 2.0.
Czasami piszę tak:
Szanowna Pani, czy zmieniła może Pani nazwisko na (i tu podaję nazwisko autora tekstu zamieszczonego w Internecie)? Jeśli nie, to będę zmuszony skierować Pani pracę egzaminacyjną do komisji dyscyplinarnej z tytułu kradzieży praw autorskich.
A czasami piszę tak:
Jeśli udowodni Pani odpowiednimi przypisami w swoim tekście, że został on napisany na podstawie literatury, którą Pani wymieniła na końcu swojej pracy, to rok będzie szczęśliwy. Jeśli jednak nie, to będę musiał wstawić Pani ocenę niedostateczną za podanie nieprawdziwych danych bibliograficznych i za plagiat.
Jakie są reakcje studentów na takie dictum? Różne. Już o tym kiedyś pisałem. Jedni przepraszają i tłumaczą się tym, że mieszkają na wsi, z dala od bibliotek. Nie mają czasu na dojazd do ośrodka akademickiego, w którym jest biblioteka. Nie stać ich na zakupienie książek, więc korzystają z tekstów internetowych. Są tacy, którzy usiłują jeszcze coś negocjować. Piszą zatem:
Są też tacy studenci, którzy udają, że nie rozumieją, o co chodzi i oczekują dalszych dowodów, jak tak pisząca do mnie:
Witam, :) Tzn. Te przypisy należą do tej pracy i książek z których korzystałam ... może czegoś nie zrozumiałam pozdrawiam.
Jak widać, w tym momencie jest jeszcze w dobrym nastroju i humorze. Stara się nawet mnie w takim podtrzymać. Brnie zatem dalej, badając w kolejnym liście poziom mojej determinacji:
tzn. praca jest dobrze napisana tylko należy poprawić przypisy ??
Wówczas muszę przerwać korespondencję jednoznacznym stwierdzeniem, gdyż na tak techniczny dialog szkoda mi czasu.
Studentka jednak dalej się stawia i pisze z oburzeniem:
Czy ma pan profesor jakieś dowody, że ta praca jest plagiatem??? korzystałam z książek gł. Łobockiego, Sztejnberga, Ziei, a do każdego akapitu, który został napisany w oparciu o cudze publikacje zrobiłam stosowne przypisy. Nie korzystałam z żadnej pracy MW. nawet nie znam tego nazwiska. Mojej pracy poświęciłam wiele czasu. Jeżeli otrzymam stosowne dowody, że moja praca jest plagiatem- napiszę drugą. Z poważaniem K. P.
Widać, że dalej sprawdza determinację i podstawy mojego aktu oskarżenia. Wówczas nie pozostaje mi nic innego, jak odesłać jej pracę z zaznaczonymi fragmentami, które zostały dosłownie skopiowane, a w tekście nie zastosowano cudzysłowu czy kursywy i nie było przy nich przypisu. GAME OVER!
Sorry, że zasypuję Cię pytaniami, ale co Ty robisz ze studentami piszącymi plagiaty?Sprawdziłem, że mam kilka takich przypadków w pracach kontrolnych na ocenę.
To oznacza, że nadchodzi sesja plagiatowa. Nie, nie pomyliłem się. Wcale nie mam zamiaru pisać o tworzonych specjalnie na konferencje naukowe plakatach, tylko o studenckich plagiatach. Plaga! Z każdym semestrem, już nawet nie rokiem, jest coraz gorzej. Studenci czują się chyba bezkarni, albo proces degradacji etycznej zaszedł już tak daleko, że nie mają w sobie nawet odrobiny poczucia przyzwoitości.
Studia humanistyczne muszą wiązać się z czytaniem tekstów – artykułów, rozpraw naukowych, książek, ale i wydań leksykalnych. Im więcej studenci czytają, tym lepiej jest dla nich, dla ich osobistej i profesjonalnej kultury, tym więcej wiedzą, rozumieją i myślą. Nie jestem zatem jedynym nauczycielem akademickim, który zadaje studentom do czytania lektury oraz zobowiązuje do napisania na ich podstawie własnych rozprawek, esejów, projektów, studiów analitycznych, syntetycznych lub porównawczych. WŁASNYCH.
Za każdym razem to zaznaczam - WŁASNYCH, a nie cudzych, bo te są mi dostępne bez przepisywania przez studentów. Oni jednak wolą być skrybami. Mają już do perfekcji opanowany system pracy. Zapewne najpierw wpisują słowo kluczowe w wyszukiwarce i czekają, jakie otworzą im się zakładki do gotowych już tekstów. To dzięki moim studentom zorientowałem się, że na internetowej giełdzie krążą już nawet gotowe prace pisemne z pedagogiki. Wystarczy tylko je odnaleźć lub poprosić kogoś o ich wyłonienie z milionów tekstów, przejrzeć, bo przecież nie o czytanie tu chodzi i skopiować, wkleić, złożyć pod nimi swój podpis i wysłać wykładowcy. Wzór na gotowca:
Ctrl-A + Ctrl-C + Ctrl-V = gotowa praca.
A mnie się gotuje. Niektóre z tych tekstów znam już lepiej, niż rozdziały z wartościowych książek naukowych. Studenci prawdopodobnie sądzą, że ich nauczyciela nie obchodzi treść, tylko sam fakt nadesłania mu pracy. Być może są tacy wykładowcy, którzy rzeczywiście nie czytają studenckich tekstów, tylko mierzą je liczbą stron lub wyrazistością słów kluczowych, a czy zapisane w pracach zdania, często nawet z błędami ortograficznymi, są autorstwa zdających w ten sposób jakiś egzamin czy zaliczających na tej podstawie ćwiczenia, jak się okazuje nie ma dla nich znaczenia. Tekst jest tekstem. A że plagiatem, nie własnym, tylko skopiowanym tworem cudzej narracji? To nie szkodzi.
Mnie szkodzi. Ile razy można czytać ten sam tekst pod różnymi nazwiskami? Jeszcze trochę i będę przekonany, że autorem określonego poglądu nie jest Janusz Korczak tylko Aneta Z. Zresztą, ona nawet nie wie, kim był Janusz Korczak i co napisał, bo wystarczył jej zachwyt jedną jego myślą, jakąś tezą ujętą w cudzysłowie w czyimś tekście. Co robię z takimi tekstami?
Najpierw stosuję strategię miękkiego oswajania studenta z aktem oskarżenia. Wysyłam list z prośbą, by uzupełnił swoją rozprawkę o przypisy, odnotowując przy cytowanych poglądach źródło ich pochodzenia wraz numerem strony. Co robi większość studentów? Brnie w kłamstwie! W wielu bowiem zamieszczonych w Internecie tekstach znajduje się jakiś wykaz literatury, więc na tej podstawie starają się przypisać jakąś pozycję do wybranego akapitu czy cytatu. Naiwnie sądzą, że nie będę sprawdzał, albo że po prostu dam się na ten kit nabrać.
Wysyłam im zatem kolejnego maila z informacją:
Szanowna Pani/Szanowny Panie, w związku z tym, że w przesłanym tekście przypis jest niezgodny z rzeczywistym źródłem, z którego Pani/Pan korzystał, wystawiam ocenę niedostateczną.
Jak już jestem bardzo zmęczony i nie chce mi się prowadzić dalszej korespondencji z osobą, co do której jestem w 100% przekonany, że dokonała oszustwa, piszę wprost:
Część teoretyczna Pani/Pana pracy jest wklejeniem tekstów z internetu, które nie są Pani/Pana autorstwa. W języku prawnym oznacza to plagiat, co grozi wszczęciem w stosunku do Pani/Pana postępowania dyscyplinarnego.
Albo piszę jeszcze inaczej, a mianowicie:
Jakież byłoby to piękne i mądre, gdyby to Pani sama napisała. Ale, niestety, system antyplagiatowy wykrył kradzież praw autorskich. Ocena 2.0.
Czasami piszę tak:
Szanowna Pani, czy zmieniła może Pani nazwisko na (i tu podaję nazwisko autora tekstu zamieszczonego w Internecie)? Jeśli nie, to będę zmuszony skierować Pani pracę egzaminacyjną do komisji dyscyplinarnej z tytułu kradzieży praw autorskich.
A czasami piszę tak:
Jeśli udowodni Pani odpowiednimi przypisami w swoim tekście, że został on napisany na podstawie literatury, którą Pani wymieniła na końcu swojej pracy, to rok będzie szczęśliwy. Jeśli jednak nie, to będę musiał wstawić Pani ocenę niedostateczną za podanie nieprawdziwych danych bibliograficznych i za plagiat.
Jakie są reakcje studentów na takie dictum? Różne. Już o tym kiedyś pisałem. Jedni przepraszają i tłumaczą się tym, że mieszkają na wsi, z dala od bibliotek. Nie mają czasu na dojazd do ośrodka akademickiego, w którym jest biblioteka. Nie stać ich na zakupienie książek, więc korzystają z tekstów internetowych. Są tacy, którzy usiłują jeszcze coś negocjować. Piszą zatem:
Są też tacy studenci, którzy udają, że nie rozumieją, o co chodzi i oczekują dalszych dowodów, jak tak pisząca do mnie:
Witam, :) Tzn. Te przypisy należą do tej pracy i książek z których korzystałam ... może czegoś nie zrozumiałam pozdrawiam.
Jak widać, w tym momencie jest jeszcze w dobrym nastroju i humorze. Stara się nawet mnie w takim podtrzymać. Brnie zatem dalej, badając w kolejnym liście poziom mojej determinacji:
tzn. praca jest dobrze napisana tylko należy poprawić przypisy ??
Wówczas muszę przerwać korespondencję jednoznacznym stwierdzeniem, gdyż na tak techniczny dialog szkoda mi czasu.
Studentka jednak dalej się stawia i pisze z oburzeniem:
Czy ma pan profesor jakieś dowody, że ta praca jest plagiatem??? korzystałam z książek gł. Łobockiego, Sztejnberga, Ziei, a do każdego akapitu, który został napisany w oparciu o cudze publikacje zrobiłam stosowne przypisy. Nie korzystałam z żadnej pracy MW. nawet nie znam tego nazwiska. Mojej pracy poświęciłam wiele czasu. Jeżeli otrzymam stosowne dowody, że moja praca jest plagiatem- napiszę drugą. Z poważaniem K. P.
Widać, że dalej sprawdza determinację i podstawy mojego aktu oskarżenia. Wówczas nie pozostaje mi nic innego, jak odesłać jej pracę z zaznaczonymi fragmentami, które zostały dosłownie skopiowane, a w tekście nie zastosowano cudzysłowu czy kursywy i nie było przy nich przypisu. GAME OVER!
Kolejna lekcja polskiego patriotyzmu z koszykiem politycznej podłości w tle
W tym tygodniu część kilkuset chorych na raka leczonych terapią niestandardową dowiedziało się, że szpital, w którym dostawali chemię, stracił uprawnienia do jej podawania - pisze Elżbieta Cichocka z Gazety Wyborczej, a dzień wcześniej TVN emituje porażający reportaż o osobach chorych na raka bezradnie poszukujących pomocy.
Sądziłem, że żyję w państwie, w którym z każdym rokiem poprawia się sytuacja opieki w placówkach zdrowia publicznego nad osobami chorymi terminalnie, czyli jak to określa się wprost - z prognozowaną przez lekarzy niemalże datą ich śmierci. Jedyne, co mogą usłyszeć ich najbliżsi, to że nie ma dla nich szans, choć wciąż trzeba i warto mieć nadzieję, że lekarze będą czynić, co w ich mocy, itd. itd. Czynić? Ale jak? Przy pomocy czego? Mają leczyć dobrym słowem? Dzielić się jedynie nadzieją?
Cóż pozostaje chorym? Tylko wiara i nadzieja, bo okazuje się, że po dwudziestu latach gospodarki wolnorynkowej, cechującej się brakiem jednoznacznej, kontynuowanej i doskonalonej polityki w ochronie zdrowia obywateli, na skutek bezdusznych walk kolejno będących u władzy przedstawiciel partii politycznych, którzy unikają jakiejkolwiek odpowiedzialności za podejmowane decyzje, człowiek pozostaje ze swoją chorobą, dramatem i zrozpaczonymi bliskimi sam na sam i ma radzić sobie z procesem odchodzenia w niebyt. A czy chorego na raka wprowadzą chociażby w stan remisji procedury, zarządzenia, stanowiska, uchwały administrujących jedynie potencjalnym ich prawem dostępu do środków leczniczych, do – jak to się dzisiaj określa – niestandardowych form terapii?
Czy doda im sił i woli walki z chorobą upokarzająca na każdym kroku procedura zapisywania się na kolejne konsultacje (żebrania o pomoc), stania w kolejkach (choć większość już stać nie może), by kiedy już im coś zostało przydzielone, nagle zostało im odebrane, bo jakiś urzędnik nie wydał w porę jakiegoż zarządzenia?
Kim są politycy i sprawujący władzę w tych resortach, skoro jedyną reakcją , na jaką ich stać w obliczu ludzkich dramatów, jest przerzucanie się odpowiedzialnością za to, kto kiedy i na jakiej podstawie prawnej wydał lub nie wydał odpowiedniego zarządzenia?
Profesor Piotr Winczorek kilka dni temu pisał w Rzeczpospolitej (7.01.2010), w zupełnie innym kontekście, o roli państwa, pytając na wstępie:
Czy państwo jest instytucją powstałą dla realizacji jakiegoś celu lub grupy celów czy też nią nie jest. Spotyka się bowiem pogląd, że przyrodzonym celem państwa jest urzeczywistnianie dobra wspólnego lub jakiegoś innego celu (lub grupy celów) zwykle wysoko ustawianego na drabinie wartości moralnych. W przeciwnym razie, twierdzą niektórzy, państwo nie byłoby sobą, lecz przeobrażałoby się w bandę zbójców, a w każdym razie, niewiele się od niej różniło.
Edukacja patriotyczna toczy się na naszych oczach zaprzeczając wszystkiemu temu, czego kolejne pokolenia Polaków uczyły i uczą się w szkołach.
Sądziłem, że żyję w państwie, w którym z każdym rokiem poprawia się sytuacja opieki w placówkach zdrowia publicznego nad osobami chorymi terminalnie, czyli jak to określa się wprost - z prognozowaną przez lekarzy niemalże datą ich śmierci. Jedyne, co mogą usłyszeć ich najbliżsi, to że nie ma dla nich szans, choć wciąż trzeba i warto mieć nadzieję, że lekarze będą czynić, co w ich mocy, itd. itd. Czynić? Ale jak? Przy pomocy czego? Mają leczyć dobrym słowem? Dzielić się jedynie nadzieją?
Cóż pozostaje chorym? Tylko wiara i nadzieja, bo okazuje się, że po dwudziestu latach gospodarki wolnorynkowej, cechującej się brakiem jednoznacznej, kontynuowanej i doskonalonej polityki w ochronie zdrowia obywateli, na skutek bezdusznych walk kolejno będących u władzy przedstawiciel partii politycznych, którzy unikają jakiejkolwiek odpowiedzialności za podejmowane decyzje, człowiek pozostaje ze swoją chorobą, dramatem i zrozpaczonymi bliskimi sam na sam i ma radzić sobie z procesem odchodzenia w niebyt. A czy chorego na raka wprowadzą chociażby w stan remisji procedury, zarządzenia, stanowiska, uchwały administrujących jedynie potencjalnym ich prawem dostępu do środków leczniczych, do – jak to się dzisiaj określa – niestandardowych form terapii?
Czy doda im sił i woli walki z chorobą upokarzająca na każdym kroku procedura zapisywania się na kolejne konsultacje (żebrania o pomoc), stania w kolejkach (choć większość już stać nie może), by kiedy już im coś zostało przydzielone, nagle zostało im odebrane, bo jakiś urzędnik nie wydał w porę jakiegoż zarządzenia?
Kim są politycy i sprawujący władzę w tych resortach, skoro jedyną reakcją , na jaką ich stać w obliczu ludzkich dramatów, jest przerzucanie się odpowiedzialnością za to, kto kiedy i na jakiej podstawie prawnej wydał lub nie wydał odpowiedniego zarządzenia?
Profesor Piotr Winczorek kilka dni temu pisał w Rzeczpospolitej (7.01.2010), w zupełnie innym kontekście, o roli państwa, pytając na wstępie:
Czy państwo jest instytucją powstałą dla realizacji jakiegoś celu lub grupy celów czy też nią nie jest. Spotyka się bowiem pogląd, że przyrodzonym celem państwa jest urzeczywistnianie dobra wspólnego lub jakiegoś innego celu (lub grupy celów) zwykle wysoko ustawianego na drabinie wartości moralnych. W przeciwnym razie, twierdzą niektórzy, państwo nie byłoby sobą, lecz przeobrażałoby się w bandę zbójców, a w każdym razie, niewiele się od niej różniło.
Edukacja patriotyczna toczy się na naszych oczach zaprzeczając wszystkiemu temu, czego kolejne pokolenia Polaków uczyły i uczą się w szkołach.
07 stycznia 2010
Studenckie bratanie się z Leopoldem Ritterem von Sacher-Masochem...
Tym, razem oddaję miejsce w swoim blogu studentce Uniwersytetu Łódzkiego, której wypowiedź jest nawiązaniem do dwóch wcześniejszych wpisów, a zatem nie mogłaby się znaleźć jako komentarz tylko do jednego z nich. Skoro studiuje już na IV roku to znaczy, że jej "eksperyment" w zakresie studiowania pedagogiki i przeżywania różnych sytuacji w relacjach rówieśniczych trwa znacznie dłużej, niż tytułowego dla Jej wypowiedzi bohatera literackiego. Nawiązuje do typologii środowisk akademickich, jaką proponował prof. Lech Witkowski, odnosząc ją do braci studenckiej. A pisze tak:
Refleksje Pana Profesora L. Witkowskiego nad kondycją nauki polskiej (Witkowski L., Cztery ligi w nauce polskiej) zachęciły mnie do podjęcia próby – analogicznie do pracy Pana Profesora - wiwisekcji własnego „gniazda” – a zatem proszę Państwa – cztery ligi studentów!
Nim jednak przejdę do owej typologii - wydaje mi się, iż warto napomknąć – choć w syntetycznym ujęciu – o warunkach, jakie kształtują zastępy polskich żaków. Wymóg lapidarności spełni chyba najlepiej odniesienie się do słów R. Descartes'a, a właściwie skorzystanie z ich podatności na parafrazowanie i stwierdzenie, iż obecnie wszechwładnie panującą frazą jest: Studiuje, więc jestem. Podejmowanie studiów stało się tak popularne i oczywiste w polskiej rzeczywistości, że próby oporu przeciwko tej drodze życiowej spotykają się nie tylko z ogromnym zdziwieniem, ale nawet i niedowierzaniem, czy oburzeniem. Dzięki dynamicznemu rozwojowi (choć co jest przyczyną, a co skutkiem można by dyskutować) niepublicznych szkół wyższych studiować może każdy, a nawet – wg ortodoksyjnych wyznawców przywoływanej wcześniej parafrazy - każdy powinien. Niestety i tym razem powszechność implikuje przeciętność. Miano studenta – łączone do niedawna z przymiotem elitarności, powagi – obecnie za sprawą szkół-pozorów - kojarzy się głównie z inkubacją niekompetentnych pracowników. Zobaczmy zatem, jak miast realizacji szczytnych idei społeczeństwa uczącego się – kształtuje się nam polska studencka scena. Z góry uprzedzam (przejaw asekuracji?), że poniższe deskrypcje będą nosić znamiona perory - mam jednak nadzieję, iż właśnie przez niekiedy z lekka przerysowaną formę lepiej spełnią swą funkcję.
Rozpoczniemy od I Ligi – gdyż w naszej klasyfikacji emocje rosnąć będą w kierunku przeciwnym do walorów omawianych grup. Studenci I Ligi – tak jak w przypadku I-ligowych profesorów prof. Witkowskiego – wiedzę postrzegają jako wartość, a uczenie się jako dochodzenie do większej samoświadomości, tworzenie, doskonalenie siebie. Osiągają dobre i bardzo dobre wyniki w indeksie, ale niekoniecznie najwyższe. Z racji tego, iż odznaczając się wszechstronnymi zainteresowaniami – ich spojrzenie na zagadnienia podejmowane podczas zajęć odbiega od schematycznych odpowiedzi, a tym samym bywa ignorowane, tępione przez wykładowców (bazując na nomenklaturze prof. Witkowskiego – mowa o profesorach z II, III i IV ligi). Poza zajęciami dydaktycznymi angażują się w rozliczne inicjatywy natury naukowej, jak i pozanaukowej – uczestniczą w konferencjach, szkoleniach, kursach, wolontariacie, itp. – traktując zagadnienia programowe jako asumpt, przyczynek do dalszych, samodzielnych poszukiwań, a nie jako ich granice. Studenci I-ligowi przeżywają liczne frustracje związane z koniecznością dostosowania się do często spetryfikowanych warunków i schematów uczelnianych, czy też wyborów większości (już przecież B. Pascal mawiał, że opinia większości jest opinią najmniej zdolnych) – kłócących się z przyjętymi przez nich wartościami, ideami. Student I ligi tęskni za klimatem uczelni wyższych znanych z opowieści, czy literatury – kiedy to żak – brzmiało dumnie...
II liga to ulubiona liga dużej części wykładowców – studenci zawsze przygotowani i układnie recytujący frazy profesora. To grupa stosunkowo odnosząca najlepsze wyniki w nauce, potrafiąca odpowiedzieć na wymagania programowe. Niewątpliwie studenci ci nie opuszczają zajęć dydaktycznych oraz mają najlepsze (czyt. najbardziej dokładne i czytelne – słowo po słowie wykładowcy) notatki. Od I ligi różni ich jednak to, że nie łakną oni czynić nic poza wymagania programowe. Nie interesują ich dodatkowe spotkania, projekty, jeśli pewnym jest, że nie wpłynie to negatywnie na wpis w indeksie. Nie posiadają zainteresowań naukowych, studia to dla nich czas, kiedy tak jak w szkole – wypełniają obowiązki nałożone przez wykładowcę-belfra – bez rewolucji, innowacji, dla świętego spokoju i „ładnego” indeksu. Po studiach planują oddać się pracy równie jednobarwnej i spokojnej, w której wykładowcę zamienią na pracodawcę. Cechuje ich konformizm, uległość i pozytywne stosunki ze wszystkimi.
Studenci III ligi to grupa coraz liczniejsza - rekrutują się do niej osoby, które podzielić możemy dodatkowo na dwie podgrupy. Członkowie pierwszej - chcą po prostu zaliczyć, ocena dostateczna w zupełności ich satysfakcjonuje, druga podgrupa to osoby z wyższymi aspiracjami ocenowymi, jednak bez „naukowego zacięcia”. Obie te kategorie osób cechuje zamiłowanie do nagminnego korzystania ze „wspomagaczy” – pod postacią ściąg i opracowań. Warto również dodać, iż w tzw. ściąganiu nie widzą oni nic złego - pod żadnym względem. To głównie oni okupują punkt ksero miast bibliotek oraz wraz z pojawiającym się na widnokręgu egzaminem – odświeżają przyjaźnie z przedstawicielami II ligi, którzy to w imię studenckiej solidarności, czy braku tak sławetnej asertywności – udostępniają im swoje brylantowe notatki. III liga ma nastawienie roszczeniowe względem wykładowców – nie mowa tu jednak o trosce względem jakości nauczania, a batalii o to, by wiedza podawana była na tacy (najlepiej dla smaku – przyprawiona z lekka pikanterią), by ze spokojnym sercem można było stosować znamienitą zasadę "3xZ”. Zwykle reagują oburzeniem na próby podejmowania inicjatyw wymagających od nich czegoś więcej ponad odtwarzanie gotowych definicji, reguł. Ich prace, referaty niestety najczęściej przypominają elaboraty nieudolnych epigonów...
IV liga (fanfary, odgłosy uderzenia piorunu)... również niebezpiecznie poszerza swe terytoria, zagrażając dobremu imieniu studenckiej braci. Obraz jej najlepiej nakreślą słowa, które przytacza za M. Chojnackim w swym artykule Anna Sajdak, a mianowicie: „płacę za studia, więc żądam dyplomu” .Chociaż może się wydawać, że mam w zamiarze powielać tutaj zbanalizowane już tezy odnośnie odbiorców usług edukacyjnych szkół niepublicznych – to tak nie jest. Poprzez przywołane zdanie chcę odnieść się do swoistej mentalności, typu człowieka, który wiedzę traktuje jako coś co można kupić, bez żadnego wysiłku - wysiłku myślenia, refleksji. Przedstawiciele tej grupy wcale bowiem nie kryją się ze swymi poglądami – idą na studia , do szkoły – nie po to by SIEBIE kształcić, lecz by wpłacając stosowna kwotę nabyć dokument uatrakcyjniający CV.
Co gorsza – fakt, iż studia na kierunkach pedagogicznych są jednymi z najtańszych powoduje coroczne wypychanie z murów placówek najróżniejszej maści – ogromnej liczby niekompetentnych, nieświadomych swej roli osób. Za paradoksalne uznać możemy, że pedagogikę, którą winny zgłębiać osoby o najszerszych horyzontach myślowych, kreatywne, mające potrzebę permanentnego doskonalenia się, autorefleksji i transgresji – nagryzają i wypluwają niegodni niej ignoranci.
W grupie studenckiej, w której brakuje I-ligowców, panuje rozleniwiająca inercja, którą podkręcają wszędobylscy defetyści. Tragizmu temu szaremu obrazkowi dodaje fakt, że w tym przyśniętym towarzystwie cały czas jednak pracuje się nad tym, by utrzymać pozory wyższości, naukowości – wytwarzając tym samym liczne sofizmaty, mnożąc truizmy. Ratunkiem są kontestacyjnie nastawieni I-ligowcy, którzy niczym smutny Sokrates swą elenktyczną metodą odzierać będą owych współczesnych uczniów Protagorasa z ich pseudonaukowej otoczki. Trzeba mieć jednak na uwadze kolejną mądrość naszych antenatów, a mianowicie nec Hercules contra plures...
Agnieszka Przybylak
Zapraszam do dyskusji.
Refleksje Pana Profesora L. Witkowskiego nad kondycją nauki polskiej (Witkowski L., Cztery ligi w nauce polskiej) zachęciły mnie do podjęcia próby – analogicznie do pracy Pana Profesora - wiwisekcji własnego „gniazda” – a zatem proszę Państwa – cztery ligi studentów!
Nim jednak przejdę do owej typologii - wydaje mi się, iż warto napomknąć – choć w syntetycznym ujęciu – o warunkach, jakie kształtują zastępy polskich żaków. Wymóg lapidarności spełni chyba najlepiej odniesienie się do słów R. Descartes'a, a właściwie skorzystanie z ich podatności na parafrazowanie i stwierdzenie, iż obecnie wszechwładnie panującą frazą jest: Studiuje, więc jestem. Podejmowanie studiów stało się tak popularne i oczywiste w polskiej rzeczywistości, że próby oporu przeciwko tej drodze życiowej spotykają się nie tylko z ogromnym zdziwieniem, ale nawet i niedowierzaniem, czy oburzeniem. Dzięki dynamicznemu rozwojowi (choć co jest przyczyną, a co skutkiem można by dyskutować) niepublicznych szkół wyższych studiować może każdy, a nawet – wg ortodoksyjnych wyznawców przywoływanej wcześniej parafrazy - każdy powinien. Niestety i tym razem powszechność implikuje przeciętność. Miano studenta – łączone do niedawna z przymiotem elitarności, powagi – obecnie za sprawą szkół-pozorów - kojarzy się głównie z inkubacją niekompetentnych pracowników. Zobaczmy zatem, jak miast realizacji szczytnych idei społeczeństwa uczącego się – kształtuje się nam polska studencka scena. Z góry uprzedzam (przejaw asekuracji?), że poniższe deskrypcje będą nosić znamiona perory - mam jednak nadzieję, iż właśnie przez niekiedy z lekka przerysowaną formę lepiej spełnią swą funkcję.
Rozpoczniemy od I Ligi – gdyż w naszej klasyfikacji emocje rosnąć będą w kierunku przeciwnym do walorów omawianych grup. Studenci I Ligi – tak jak w przypadku I-ligowych profesorów prof. Witkowskiego – wiedzę postrzegają jako wartość, a uczenie się jako dochodzenie do większej samoświadomości, tworzenie, doskonalenie siebie. Osiągają dobre i bardzo dobre wyniki w indeksie, ale niekoniecznie najwyższe. Z racji tego, iż odznaczając się wszechstronnymi zainteresowaniami – ich spojrzenie na zagadnienia podejmowane podczas zajęć odbiega od schematycznych odpowiedzi, a tym samym bywa ignorowane, tępione przez wykładowców (bazując na nomenklaturze prof. Witkowskiego – mowa o profesorach z II, III i IV ligi). Poza zajęciami dydaktycznymi angażują się w rozliczne inicjatywy natury naukowej, jak i pozanaukowej – uczestniczą w konferencjach, szkoleniach, kursach, wolontariacie, itp. – traktując zagadnienia programowe jako asumpt, przyczynek do dalszych, samodzielnych poszukiwań, a nie jako ich granice. Studenci I-ligowi przeżywają liczne frustracje związane z koniecznością dostosowania się do często spetryfikowanych warunków i schematów uczelnianych, czy też wyborów większości (już przecież B. Pascal mawiał, że opinia większości jest opinią najmniej zdolnych) – kłócących się z przyjętymi przez nich wartościami, ideami. Student I ligi tęskni za klimatem uczelni wyższych znanych z opowieści, czy literatury – kiedy to żak – brzmiało dumnie...
II liga to ulubiona liga dużej części wykładowców – studenci zawsze przygotowani i układnie recytujący frazy profesora. To grupa stosunkowo odnosząca najlepsze wyniki w nauce, potrafiąca odpowiedzieć na wymagania programowe. Niewątpliwie studenci ci nie opuszczają zajęć dydaktycznych oraz mają najlepsze (czyt. najbardziej dokładne i czytelne – słowo po słowie wykładowcy) notatki. Od I ligi różni ich jednak to, że nie łakną oni czynić nic poza wymagania programowe. Nie interesują ich dodatkowe spotkania, projekty, jeśli pewnym jest, że nie wpłynie to negatywnie na wpis w indeksie. Nie posiadają zainteresowań naukowych, studia to dla nich czas, kiedy tak jak w szkole – wypełniają obowiązki nałożone przez wykładowcę-belfra – bez rewolucji, innowacji, dla świętego spokoju i „ładnego” indeksu. Po studiach planują oddać się pracy równie jednobarwnej i spokojnej, w której wykładowcę zamienią na pracodawcę. Cechuje ich konformizm, uległość i pozytywne stosunki ze wszystkimi.
Studenci III ligi to grupa coraz liczniejsza - rekrutują się do niej osoby, które podzielić możemy dodatkowo na dwie podgrupy. Członkowie pierwszej - chcą po prostu zaliczyć, ocena dostateczna w zupełności ich satysfakcjonuje, druga podgrupa to osoby z wyższymi aspiracjami ocenowymi, jednak bez „naukowego zacięcia”. Obie te kategorie osób cechuje zamiłowanie do nagminnego korzystania ze „wspomagaczy” – pod postacią ściąg i opracowań. Warto również dodać, iż w tzw. ściąganiu nie widzą oni nic złego - pod żadnym względem. To głównie oni okupują punkt ksero miast bibliotek oraz wraz z pojawiającym się na widnokręgu egzaminem – odświeżają przyjaźnie z przedstawicielami II ligi, którzy to w imię studenckiej solidarności, czy braku tak sławetnej asertywności – udostępniają im swoje brylantowe notatki. III liga ma nastawienie roszczeniowe względem wykładowców – nie mowa tu jednak o trosce względem jakości nauczania, a batalii o to, by wiedza podawana była na tacy (najlepiej dla smaku – przyprawiona z lekka pikanterią), by ze spokojnym sercem można było stosować znamienitą zasadę "3xZ”. Zwykle reagują oburzeniem na próby podejmowania inicjatyw wymagających od nich czegoś więcej ponad odtwarzanie gotowych definicji, reguł. Ich prace, referaty niestety najczęściej przypominają elaboraty nieudolnych epigonów...
IV liga (fanfary, odgłosy uderzenia piorunu)... również niebezpiecznie poszerza swe terytoria, zagrażając dobremu imieniu studenckiej braci. Obraz jej najlepiej nakreślą słowa, które przytacza za M. Chojnackim w swym artykule Anna Sajdak, a mianowicie: „płacę za studia, więc żądam dyplomu” .Chociaż może się wydawać, że mam w zamiarze powielać tutaj zbanalizowane już tezy odnośnie odbiorców usług edukacyjnych szkół niepublicznych – to tak nie jest. Poprzez przywołane zdanie chcę odnieść się do swoistej mentalności, typu człowieka, który wiedzę traktuje jako coś co można kupić, bez żadnego wysiłku - wysiłku myślenia, refleksji. Przedstawiciele tej grupy wcale bowiem nie kryją się ze swymi poglądami – idą na studia , do szkoły – nie po to by SIEBIE kształcić, lecz by wpłacając stosowna kwotę nabyć dokument uatrakcyjniający CV.
Co gorsza – fakt, iż studia na kierunkach pedagogicznych są jednymi z najtańszych powoduje coroczne wypychanie z murów placówek najróżniejszej maści – ogromnej liczby niekompetentnych, nieświadomych swej roli osób. Za paradoksalne uznać możemy, że pedagogikę, którą winny zgłębiać osoby o najszerszych horyzontach myślowych, kreatywne, mające potrzebę permanentnego doskonalenia się, autorefleksji i transgresji – nagryzają i wypluwają niegodni niej ignoranci.
W grupie studenckiej, w której brakuje I-ligowców, panuje rozleniwiająca inercja, którą podkręcają wszędobylscy defetyści. Tragizmu temu szaremu obrazkowi dodaje fakt, że w tym przyśniętym towarzystwie cały czas jednak pracuje się nad tym, by utrzymać pozory wyższości, naukowości – wytwarzając tym samym liczne sofizmaty, mnożąc truizmy. Ratunkiem są kontestacyjnie nastawieni I-ligowcy, którzy niczym smutny Sokrates swą elenktyczną metodą odzierać będą owych współczesnych uczniów Protagorasa z ich pseudonaukowej otoczki. Trzeba mieć jednak na uwadze kolejną mądrość naszych antenatów, a mianowicie nec Hercules contra plures...
Agnieszka Przybylak
Zapraszam do dyskusji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)