14 czerwca 2010

Socjologiczna ściema

Prof. Marcin Król z Uniwersytetu Warszawskiego narzekał kilka dni temu („Dziennik. Gazeta Prawna” (110/2010, s. A15) na fatalne skutki wdrożenia do szkolnictwa wyższego deklaracji bolońskiej, w wyniku której każdy, kto ukończył studia licencjackie na jednym kierunku, może je uzupełniać na innym. Nie przypominam sobie, by polscy socjolodzy protestowali przeciwko temu rozwiązaniu. Dopiero teraz jednak zdali sobie sprawę z tego, że do niedawna jeszcze elitarne, jednolite, pięcioletnie studia magisterskie z socjologii są już jedynie historią kształcenia w ramach tej dyscypliny. Jak pisze M. Król:


My uczymy socjologii, a w każdym razie nasz magistrant otrzymuje dyplom magistra socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Zapewne część studentów, jaka do nas przyjdzie robić magisterium, to nasi licencjaci, ale nie ma pewności, że nie pojawią się trzy inne kategorie: zdolni studenci z niehumanistycznych kierunków lub z takich, na których nie ma odrobiny socjologii, studenci po prowincjonalnych szkołach prywatnych lub publicznych, którzy uczyli się socjologii, ale marnie, oraz studenci, którzy chcą uzyskać dyplom Uniwersytetu Warszawskiego, bo to jednak ma znaczenie dla dalszej drogi życiowej. Oczywiście, w czasie dwu lat studiów magisterskich można trochę nauczyć, jednak nie można nauczyć socjologii od podstaw.


Otóż to, po kiepskich studiach licencjackich z socjologii, można kontynuować je już jedynie na równie kiepskich dwuletnich studiach z innych nauk społecznych czy humanistycznych. Jedno nie ulega wątpliwości, że koniecznych do wykonywania zawodu kompetencji nie uzyska się ani na studiach pierwszego stopnia, ani drugiego, gdyż jako konstruowane niezależnie od siebie i realizowane w różnych szkołach będą najzwyklejszą ściemą. Socjolog, pedagog czy filozof po licencjacie w marnej szkole wyższej czy po nadbudowanym magisterium na innym kierunku studiów może sobie kopiami własnego dyplomu wytapetować ściany dowolnego pomieszczenia, bo dzięki takiemu systemowi edukacji nie zyska poszukiwanych przez pracodawców kompetencji.
Jak pisze o tym szczerze prof. M. Król:

Ten eksperyment czy raczej już nie eksperyment, lecz praktyka wdrożona na wiele lat, może się udać tylko częściowo. Nauczyciele akademiccy jakoś dadzą sobie radę, najbardziej żal mi młodzieży, która nieuchronnie będzie po części oszukiwana.

12 czerwca 2010

Kto jest dla kogo?

Dzwoni do profesora pracownik komórki administracyjnej niepublicznej szkoły wyższej z pretensjami, że student ośmielił się przynieść pracę magisterską, indeks i kartę zaliczeń z podpisanym przez profesora oświadczeniem o jej przyjęciu wraz z wskazaniem na recenzenta określonej osoby. Tymczasem w tej uczelni ponoć zmieniły się wzory formularzy i ten, który został administracji dostarczony przez magistranta jest niezgodny z tym, jaki ma obowiązywać. Co czyni pracownik- biurokrata? Wyrzuca studenta za drzwi, a winą za niezałatwienie jego sprawy obciąża nauczyciela akademickiego. Bo w tej uczelni nie chodzi o to, by administracja służyła studentom, tylko by studenci służyli administracji. Niech się zdenerwują, niech popsioczą (oczywiście na swojego nauczyciela), niech tracą czas, bo ważniejszy jest nowy wzór dokumentu, niż zgodna - także w tej starszej wersji - jego treść.

Ja tego typu postawy określam jednoznacznie mianem administracyjnego sabotażu, czyli tym rodzajem działania, które jest na niekorzyść nie tylko własną takiego pracownika i obsługiwanego przez niego studenta, ale i miejsca pracy - uczelni. Chociaż to krótkowzroczne działanie daje temu pracownikowi-urzędasowi poczucie satysfakcji, że ma „wadzę”, to jednak wkrótce może się okazać, że ci, których powinien on godnie obsłużyć, poinformują kandydatów na studia do tej uczelni, by nie składali do niej swoich ofert, by nie lokowali prywatnych pieniędzy na pokrycie kosztów studiów w szkole nieszanującej płatników. Jak nie będzie już pieniędzy na wypłaty pensji dla takiego pracownika dziekanatu czy inaczej nazwanej komórki administracyjnej, to być może przypomni sobie, jak sam na to zapracował swoją arogancją.

To ciekawe, że mimo zmiany ustroju gospodarczego z socjalistycznego (czy się stoi, czy się leży tysiąc złotych się należy) na kapitalistyczny (jak się nie stoi i jak się nie leży, to co najmniej tysiąc złotych za realną pracę się należy) studenci szkół wyższych wzdłuż i wszerz naszego kraju nadal narzekają na to, jak fatalnie są obsługiwani przez niektórych pracowników dziekantów. To są ci, dla których klient nie jest ich panem, ale sługą. Pogratulować! To nie ci, którzy chcą studiować znajdą się wkrótce wśród bezrobotnych, ale ci, którzy ich tak fatalnie obsługują!

08 czerwca 2010

Prawda czasu, prawda ekranu


Jedna z łódzkich wyższych szkół niepublicznych zostanie prawdopodobnie zamknięta, bo ma zbyt mało studentów, by na siebie zarobić. Zdaniem red. M. Markowskiego z Gazety Łódzkiej jest to pierwsza łódzka uczelnia, która nie wytrzymała konkurencji, i pyta -Czy ostatnia? Pytanie jest retoryczne. Zapewne nie jest to ani pierwsza, ani też ostatnia niepubliczna szkoła wyższa, która rozczarowała swoich klientów tak, jak nawet najlepiej rozreklamowany film.

Gdyby odwołać się do metafory "hollyłódzkiej", można by napisać, że z edukacją wyższą w sektorze niepublicznym i publicznym jest trochę tak, jak z wytwórnią filmów. Można w niej kręcić filmy z marną obsadą, po jak najmniejszych kosztach, na bazie prymitywnego scenariusza czy w kiczowatej scenografii i bez podkładu muzycznego z nadzieją, że jakoś się ten film nakręci i sprzeda (pewnie telewizji publicznej, jak ma się z nią podpisane porozumienie).

Na ekranach kin tu i tam wyświetla się filmy, które zostały nakręcone i wyprodukowane przez różne ekipy czy studia filmowe. To widzowie rozstrzygną o tym, czy chcą obejrzeć film oscarowy, nominowany do nagród czy amatorski, dzieło sztuki czy kicz. Potencjalni widzowie studiując program, czytając recenzje, dopytując się o ich opinie tych, którzy już dany film obejrzeli, a wreszcie kupując bilet (nawet w cenie promocyjnej), nie mają gwarancji, że obejrzą to, czego się spodziewali.

Oczywiście, może być też tak, że ktoś kupuje bilet nie po to, by obejrzeć film, ale by zobaczyć swojego ulubionego aktora, podziwiać misterne dialogi czy posłuchać świetnej muzyki. Przy kiepskiej obsadzie, fatalnej grze aktorów, nudnej fabule itp. pozostaje mu albo sen, albo popijanie coca-colą popcornu, albo wyjście z sali w trakcie seansu. Rozczarowany filmem będzie szerokim łukiem omijał kino z nędznym repertuarem.

Być może z popytem na ofertę edukacyjną niektórych uczelni jest jak z programem filmowym. Ktoś lubi tylko filmy kryminalne, sensacyjne, a ktoś komedię czy horror. Są też i tacy, którzy nie idą na film, tylko do kina. Nie ma się zatem co dziwić, że niektórzy producenci filmowi i właściciele kin po jakimś czasie plajtują, a kino zamienia się w kolejną szkołę "wyższą", albo na odwrót.