12 listopada 2011
Upadający akademicki biznes
Założyciele uczelni niepublicznych są od przeszło dwudziestu lat wspierani przez ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego w tym, by nie upadli ze swoim biznesem, tylko prowadzili utworzone przez siebie placówki zgodnie z obowiązującymi standardami szkolnictwa wyższego.
Niestety, większość, sądząc zresztą, że w liczbie jest siła, a nie w jakości ich ofert i pracy, potrafi jedynie narzekać i upominać się o środki budżetowe tak, jakby one im się należały z samego tylko faktu prowadzenia swoich szkół. To wielkie nieporozumienie i nie ma co robić wody z mózgu społeczeństwu wmawiając mu i podatnikom, że wszystkim wyższym szkołom prywatnym należą się jakiekolwiek środki podatnika. Mieli na to ponad 20 lat, by przekonać społeczeństwo, że w istocie zależy im na jak najwyższym poziomie kształcenia młodzieży w ramach uruchamianych kierunków studiów i na prowadzeniu koniecznych do tego celu badań naukowych.
Niestety, epatowanie samym faktem założenia i prowadzenia wyższej szkoły, bez ponoszenia także finansowej odpowiedzialności za jej bylejakość, nie może uzasadniać jakichkolwiek przywilejów w tym zakresie. Jeżeli ktoś prowadzi wydawnictwo, wydaje kiepskie książki, to ponosi ryzyko, jeśli nikt ich nie kupuje. Takie są prawa rynku. Nie ma popytu, to nie ma środków na generowanie podaży.
Otóż wyższe szkolnictwo prywatne sztucznie w swej przeważającej większości korzysta z wytwarzanego także przez media i władze popytu na studiowanie, a w istocie na posiadanie za wszelką cenę jakiegoś dyplomu przez część nie tylko młodych osób, tym samym oferując podaż czegoś, za czym jest tylko błyszczące się medialnym wizerunkiem opakowanie pseudo szkoły, pseudo akademii. Stwarza się wrażenie akademickości w murach czegoś, co zawiera często nawet mniej niż ustawowe minimum, ale co tylko sprytem niektórych założycieli kamufluje coś więcej. Upominanie się zatem o to, by oferta tych biznesowo zorientowanych „szkółek” była finansowana z budżetu państwa w ramach prowadzonych, a raczej oferowanych do prowadzenia przez nie studiów stacjonarnych (dziennych) jest próbą wyłudzenia środków dla tych i przez tych, którzy już potwierdzili, że im te środki wcale się nie należą.
Wystarczy spojrzeć na rekrutację na te studia w ramach prowadzonych przez wiele tych szkół kierunków studiów, by zobaczyć i zrozumieć, że klienci sami rozpoznali nonsens studiowania w nich. Wielu przecież, jeśli nawet zdecydowało się na takie studia, a nie są one tanie, to z braku miejsc w uczelniach publicznych i przymusu, konieczności posiadania jakiegoś dyplomu. Wybierali zatem jakąś socjologię, jakąś pedagogikę, jakieś zarządzanie, jakąś administrację, bez rzeczywistego zainteresowania wykonywaniem zawodu w tym zakresie. I społeczeństwo ma to finansować? A niby z jakiego powodu? Nie tylko studiujący czy pracujący w tym sektorze widzą, jak są traktowani i czemu oraz komu służą, a media trafnie rozpoznają wśród niektórych założycieli nieuczciwość, brak etyki, nagminne i bezczelne łamanie prawa, korupcję, pozoranctwo i inne patologie. To do tego mamy jako społeczeństwo dopłacać?
Rację mają zatem ci profesorowie i eksperci, którzy uważają, że warto pomyśleć o dofinansowywaniu wyższych szkół prywatnych z pieniędzy podatnika, ale tylko i wyłącznie tych, które udowodniły już nie tylko ich akademickimi uprawnieniami, ale i oceną parametryczną, że rzeczywiście zależy im na autentycznej, konkurencyjnej i wiarygodnej ofercie kształcenia młodych pokoleń w uczciwym środowisku akademickim, z kadrą o najwyższych umiejętnościach i dorobku naukowym, a nie naukawym i legitymującą się jedynie dyplomami (po części załatwianymi sobie poza granicami kraju) "zakupionej" kadry.
Socjalistyczne rozdawnictwo już dawno miało się skończyć. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego i tak wielokrotnie dawało już szansę założycielom wyższych szkół prywatnych na przeorientowanie swoich zamiarów z cwaniacko – biznesowych na akademickie. Nie chcieli z tego skorzystać, to trudno. Mieli wybór, więc teraz niech poczytają sobie Wyspiańskiego.
11 listopada 2011
Jak nieprofesjonalnie organizuje się w Łodzi koncert najbardziej zmysłowej piosenkarki na świecie?
W dniu dzisiejszym ma się odbyć koncert najbardziej zmysłowej piosenkarki i gwiazdy pop, soul i jazzu wzbogaconego elementami latynoskimi i muzyki reggae - Sade. Powinien rozpocząć się o 19.00 w hali Atlas-Arena w Łodzi. Organizatorzy zapowiadali, że można będzie wejść na teren hali koncertowej już od 18.00. Za dobrze znam jednak sposób organizowania w tym mieście masowych imprez, by uwierzyć, że zostanie ona przygotowana zgodnie z światowymi standardami. Tu nie było żadnych standardów. Poziom organizacji woła o pomstę do Nieba.
Nie przyjechałem na 18.00. Całe szczęście, bo jeszcze o 18.45 tysiące ludzi kłębiło się w tłumie na zewnątrz hali, gdyż Organizatorzy postanowili sprawdzić poziom determinacji klientów, a więc tych, którym zachciało się przyjść na koncert.
Co za bezczelny naród? Ci za ludziska? Kupili bilety i myślą, że zostaną wpuszczeni do śridka hali zgodnue z wyznaczonym terminem? A niech w temperaturze O st. czekają na zimnie, na zewnątrz, to może im się odechce. Sposób potraktowania ludzi, zmuszający ich do czekania w nieskończoność, bez jakiejkolwiek informacji, słowa "przepraszamy" świadczy o tym, że Gospodarze nie zdali egzaminu. Skompromitowali miasto, instytucję i potwierdzili, że nie zasługują na miano wiarygodnych. Tłum z minuty na minutę falował narastającą agresją. Co jakiś czas wznoszono okrzyki: "Chcemy wejść", "Jest nam zimno", "Informacja!!!".
Wreszcie, po 90 minutach trzymania ludzi na zimnie, łaskawie otworzono bramki wejściowe. Dobrze, że nie byłem z dziećmi, bo by zostały zgniecione przez napierających, zziębniętych i wściekłych z tyłu tysięcy osób.
Jest 20.30, a koncertu nie ma. Do toalet kłębią się kolejki. Najgorzej jest w damskich, toteż niektóre z bardziej zdesperowanych pań, nie oglądając się na stojących przy pisuarach mężczyzn, wskakują do wolnych kabin, by załatwić swoje potrzeby. Spotykają się ze zrozumieniem. W końcu wszyscy marzli jednakowo, a oczek w WC dla pań jest za mało. Uffff. . .
Może pseudoorganizatorom chodziło o to, by punkty gastronomiczne, oferujące gorące napoje, mogły zbić na tym interes? Całkiem możliwe.
Godz. 20.35 - powoli wypełniają się sektory z widzami. Ktoś, nie przedstawiając się, przeprasza publiczność, że z powodu "niedogodności technicznych" (???)koncert będzie opóźniony, ale mamy się cieszyć, bo w ogóle się odbędzie.
Przypomniały mi się zapowiedzi prasowe, że łódzki koncert ma być pierwszym występem Sade przed polską publicznością. "W Stanach trzeba było czekać 10 lat na jej ponowne pojawienie się na scenie, a w rodzimej Wielkiej Brytanii do lipca tego roku nie koncertowała od 18 lat. Cała mamucia trasa rozpoczęła się pod koniec kwietnia tego roku występem w Nicei - aż 14 miesięcy po premierze promowanego albumu, jedna z wielu niespotykanych rzeczy w karierze grupy." I rzeczywiście. Nie mogliśmy być rozczarowani.
To był piękny koncert, znakomicie wyreżyserowane widowisko artystyczne. "Dyrektorem kreatywnym, czyli po naszemu: głównym twórcą widowiska -jest słynna reżyserka teledysków Sophie Muller, prywatnie – przyjaciółka Sade jeszcze z czasów, gdy wspólnie uczyły się projektowania mody. Oprawę świetlną zajął się Baz Haplin, jedna z największych gwiazd w branży pracujący ze wszystkimi od Josha Grobana i Jay-Z po Joe Satrianiego czy Linkin Park. Obraz doskonale pasuje do muzyki – wszystko jest eleganckie, zdawałoby się, że proste, dopiero po czasie zdajemy sobie sprawę choćby z tego jak skomplikowany system zapadni ma scena. Innym razem kosmiczny efekt wywoływany jest prostymi sposobami: film wyświetlany na olbrzymim LED-owym ekranie z tyłu, potem zespół i inny film wyświetlany na półprzezroczystą kotarę oddzielającą widzów od sceny – w ten sposób powstaje piękny efekt trójwymiarowej przestrzeni." (http://muzyka.onet.pl/publikacje/najbardziej-zmyslowa-wokalistka-swiata,1,4903477,wiadomosc.html)
Warto było przyjść na koncert, zobaczyć i posłuchać Sade z jej znakomitym zespołem, któremu osobiście podziękowała, przybliżając każdego muzyka w kilku zdaniach i każdemu kłaniając się z niebywałą elegancją, co zresztą zostało jej odwzajemnione.
06 listopada 2011
Oświata psuje się od głowy
To, że coś psuje się od głowy, wcale nie musi oznaczać zwrócenia uwagi na to, co się dzieje w centrum. To prawda, że jeśli władze centrale podejmują niewłaściwe decyzje, a zarządzają oświatą – że użyję tu stwierdzenia prof. Krzysztofa Konarzewskiego w odniesieniu do jednego z ministrów edukacji – jak pijany chłop furmanką”, to trudno się dziwić, że ona się przewraca i do wyznaczonego celu cala lub w ogóle nie dojedzie. Odbywający się w sobotę – 5 listopada w Warszawie VI Ogólnopolski Kongres Obywatelski, tym razem w całości poświęcony edukacji, gdyż jego hasło przewodnie brzmiało: Jaki rozwój, jaka edukacja w XXI wieku? Odsłonił, jako kolejna tego typu forma debat, jak bardzo zła jest kondycja polskiej polityki oświatowej. Ministerstwo Edukacji Narodowej jest w rozsypce, bo w czasie obrad plenarnych tego Kongresu nikt nie raczył nawet zabrać głosu, zaś incydentalna, choć niezmiernie ważna prestiżowo, kilkuminutowa obecność Prezydenta III RP Bronisława Komorowskiego, jedynie tę tezę potwierdziła. Głowa Państwa więcej czasu poświęciła tego dnia myśliwym, łowcom, niż nauczycielom i pozarządowym organizacjom oświatowym.
Kongres Obywatelski obradował w ciekawym okresie, bo tylko częściowo anomijnym dla centrum. Niby są władze, ale i ich nie ma. Wiadomo, kto będzie tworzył rząd, a zatem MEN miał szansę pokazania innego wizerunku, jakiejś nowej strategii, innego podejścia do oświaty i najważniejszych w niej podmiotów, jakimi są uczniowie i ich rodzice.
Chyba jednak brak uprzedniego namaszczenia przez Premiera mógłby zaszkodzić centrum, skoro nikt się tu nie pojawił, a to oznacza, że ono nie ma swojej strategii. MEN jest już tylko dysponentem milionowych środków unijnych, które trzeba jakoś wydać, rozliczyć. Nowy (czyżby nowy?) minister będzie musiał przejąć spadek po K. Hall i kontynuować działania, które zostały wyznaczone i zadekretowane stosownymi rozporządzeniami. Tu nie będzie żadnej zmiany, tylko postępująca degradacja oświaty, która – jak w PRL – musi być adaptacyjną, dostosowawczą, wmawiającą zarazem społeczeństwu jej nowoczesność (na przykładzie „zatroszczenia” się o tablice interaktywne w klasach i tablety dla uczniów?). Wszystko inne ma pozostać takim, jakim było i jest od dziesiątek lat. Odwracanie uwagi społeczeństwa od kluczowych uwarunkowań funkcjonowania oświaty jest sprawdzianem propagandy rządowej, kiepskiej, bo niedostrzegającej, że dorośli obywatele są lepiej wykształceni i więcej rozumieją z pseudo przekazów władzy.
VI Kongres Obywatelski był niewątpliwie znaczącym wydarzeniem dla środowisk oświaty niepublicznej, dla nauczycieli, rodziców, działaczy różnego rodzaju organizacji, stowarzyszeń i fundacji oświatowych, ale dla publicznej edukacji będzie on znaczył tyle, ile sami nauczyciele wyciągną z różnego rodzaju referatów, artykułów, publikacji dla siebie, indywidualnie. Niestety, pozostaną z tym sami tak, jak muszą postępować od lat, gdyż władze oświatowe wprowadzają z każdym rokiem coraz bardziej absurdalne gorsety biurokratycznego nadzoru i kontroli, ograniczający ich podmiotowość, niezależność i kreatywność w zakresie konstruowania ciekawszych zajęć dydaktycznych i wychowawczych.
Nie mogę oceniać obrad całego Kongresu, gdyż po krótkiej części plenarnej, z równie krótkimi wystąpieniami, odbywały się prace w ośmiu, równolegle obradujących sesjach tematycznych. Dobór w nich osób referujących tez ulegał zmianie niemalże do ostatniej chwili. Swoimi referatem nie otworzyła obrad całego Kongresu prof. Anna Brzezińska, a szkoda, bo zabrakło w tej części wypowiedzi autorytetu nauk społecznych. Zastąpiła ją, reprezentująca nauki humanistyczne, dydaktyk literatury języka polskiego, wieloletni ekspert podstaw programowych - dr hab. Agnieszka Kłakówna z Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. W części plenarnej dominowała potoczna i wynikająca z doświadczeń zawodowych wiedza o oświacie i jej społeczno-gospodarczych uwikłaniach. Chyba najciekawsza, choć zarazem kontrowersyjna, była wypowiedź Prezesa Zarządu TP SA Macieja Wituckiego, która dotyczyła tego, czym powinniśmy konkurować w XXI wieku?
Zdaniem M. Wituckiego nie powinniśmy koncentrować się na planowaniu przyszłości, jej przewidywaniu i budowaniu strategii rozwojowych, bo i tak przyszłości przewidzieć się nie da. Nikt dzisiaj nie wie, co się wydarzy za 10 lat, tak szybko i dynamicznie zmienia się nasz świat dzięki nowym technologiom, zaskakującym odkryciom i nieprzewidywalnym zdarzeniom krytycznym, kryzysowym. To, na co możemy mieć – jego zdaniem – wpływ, to teraźniejszość, to, co dzieje się tu i teraz. Świat zmierza do totalnego okablowania, także relacji społecznych, toteż będziemy coraz bardziej od siebie uzależnieni. Już dzisiaj nawet najlepszy chirurg, nie wykona operacji bez wspomagania innych specjalistów. Nowy świat domaga się nowych umiejętności. Jest to świat zupełnie nowych relacji, dlatego potrzebujemy zupełnie innej edukacji, innego procesu kształcenia.
Należy wzmacniać inteligencję zbiorową, rozwijać umiejętności współpracy w grupach, zespołach specjalistycznych. Trzeba też uczyć młode pokolenie myślenia o sprawach ważnych i sztuki debatowania. Konieczne jest w polskiej edukacji położenie większego nacisku na dialogiczność, krytycyzm, samodzielność myślenia, umiejętność promowania własnych idei , elastyczność i kreatywność. Absolwenci polskich szkół powinni wiedzieć, jak radzić sobie w trudnych sytuacjach, jak rozwiązywać problemy, a nie podchodzić do nich zgodnie z jakimś – nawet najlepiej wystandaryzowanym - „kluczem”. Potrzebna jest otwartość na zmianę, bo świat się nieustannie zmienia.
Tyle i tylko tyle…
Dobrze, że chociaż wypowiadająca się plenarnie Kinga Baranowska - himalaistka, zdobywczyni siedmiu ośmiotysięczników, gdzie na trzech z nich stanęła jako pierwsza Polska (Dhaulagiri, Manaslu i Kaczendzondza) upomniała się o to, by młodzi ludzie mieli pasje, marzenia, chcieli je realizować, podejmując własny wysiłek i pamiętali przy tym, że najważniejszy jest człowiek. Najlepszym nauczycielem jest CZŁOWIEK. Słusznie, bo przecież mamy w naszych środowiskach przykłady na to, jak wiele osób zapomniało o swojej godności, wystawiając ją, za różną cenę, na wyprzedaż.
Byłem w najbardziej obleganej przez uczestników VI. Sesji tematycznej pt. Czy potrzebujemy „przewrotu kopernikańskiego” w edukacji?, którą prowadził red. Edwin Bendyk z tygodnika „Polityka”. Otworzył ją animowany wykład wideo - Sir Ken Robinsona pt.Changing Education Paradigms (Zmiana paradygmatu w edukacji).
- dr hab. Agnieszka Kłakówna, Akademia im. Jana Długosza w Częstochowie - Cele i wizja szkoły przygotowującej do sprostania wyzwaniom współczesności (10 min.)
- Cezary Stypułkowski, Prezes Zarządu, Dyrektor Generalny BRE Banku SA - Edukacja z perspektywy doświadczeń biznesowych (10 min.)
- prof. Bogusław Śliwerski, Akademia Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie – Czy reguły gry w oświacie sprzyjają celom jakie deklarujemy? (10 min.)
- dr Marzena Żylińska, Nauczycielskie Kolegium Języków Obcych w Toruniu –
Tezy „przewrotu kopernikańskiego” w polskiej edukacji (10 min.)
Warto sobie uświadomić, że aby nauczyciele mogli zmienić genotyp edukacji, musi radykalnie zmienić się polityka oświatowa w państwie. Nie da się latać z zawiązanymi skrzydłami, powiadał przed laty H. von Schoenebeck, gdyż od samego mówienia o tym one się nie rozpostrą.
Niby współreferujący w tej sesji opowiadali się za potrzebą „Kopernikańskiego przewrotu” w edukacji, ale z rewolucją edukacyjną nie miały ich wypowiedzi nic wspólnego. Dr hab. A. Kłakówna przypominała, że szkoła powinna zmieniać się dla ucznia. Po to płacimy na nią podatki, by każdy uczeń mógł się w niej rozwijać. Postawiła, ale nie odpowiedziała na pytanie: kto ma o tym decydować, kto ma kształtować warunki do zmiany - MEN czy społeczność lokalna? Zdaniem A. Kłakówny potrzebna jest szkole filozofia kształcenia humanistycznego. Nie jest dobrze, że w szkolnictwie ogólnokształcącym ma miejsce profilowanie edukacji na różne dziedziny aktywności ludzkiej i jej profesjonalizacji. Poleska szkoła potrzebuje - jej zdaniem – krytycznego myślenia i stwarzania okazji do budowania bezpośrednich relacji międzyludzkich. Tu nie są potrzebne żadne sztuczki dydaktyczne.
Wystąpienie Prezesa Zarządu i dyrektora Generalnego BRE Banku SA było przykładem potoczności, stereotypów i braku wiedzy na temat tego, co tak naprawdę dzieje się w polskiej oświacie. Sam zresztą przyznał, że wiele lat był poza granicami kraju, ale wydaje mu się, że….
Jeśli pracodawcy mają decydować o tym, w jakim kierunku powinna rozwijać się polska edukacja, to współczuję nauczycielom i uczniom. Autor wypowiedzi potwierdził myślenie dehumanizujące wśród biznesmenów, dla których najważniejsza jest umiejętność aspirujących o pracę do współpracy, rozumianej jednak jako lojalne podporządkowanie się interesom pracodawcy. Tu nie ma miejsca na wybitną indywidualność, gdyż ta mogłaby zapewne zaszkodzić utrzymaniu się u władzy danego pracodawcy. Tak więc ważny jest spryt, elastyczność i niestandardowe działanie, ale pod warunkiem, że będą one służyć celom wyznaczanym przez pracodawcę. Z pewnym resentymentem nawet wspomniał o tym, że gdyby nie zła pamięć o socjalizmie, to kto wie, czy nie należałoby powrócić do marksistowskiej idei kolektywizacji. Ciekawe… ale nie dla mnie.
Znakomicie mówiła o koniecznych zmianach w skali mikro instytucjonalnej, na poziomie klasy szkolnej – dr Marzena Żylińska z Nauczycielskiego Kolegium Języków Obcych w Toruniu. Upomniała się o poszerzenie granic autonomii uczenia się przez dzieci i młodzieży w szkołach rozwiązywania problemów, a nie szablonowych testów. Nie zazdrości nauczycielom, którzy muszą – często wbrew samym sobie – kształcić uczniów do rozwiązywania szablonowych zadań i testów, gdzie obowiązują typowe odpowiedzi. Szkoły funkcjonują jak zespoły sportowe w lidze piłkarskiej. Zdolni uczniowie umierają w nich z nudów, a problemowi są pozostawiani samym sobie. Polski system szkolny – jest zdaniem Żylińskiej – kontraproduktywny, gdyż wćwicza od samego początku do zaniku motywacji do uczenia się, radości z własnego rozwoju, tłumi zainteresowania i aspiracje autoedukacyjne, zmusza do trzymania się schematów. Edukacja nie jest dobrem narodowym, skoro w wyniku złej polityki oświatowej demotywuje się tak nauczycieli, jak i samych uczniów.
04 listopada 2011
Jak zmieniać polską edukację?
Tuż przed jutrzejszym VI Kongresem Obywatelskim, jaki odbędzie się w Warszawie w gmachu Politechniki Warszawskiej, a poświęconym przyszłości polskiej edukacji, pojawia się Raport Instytutu Obywatelskiego (Platformy Obywatelskiej) autorstwa Witolda Kołodziejczyk (red. naczelny miesięcznika „Edukacja i Dialog”) oraz Marcina Polaka (twórca i redaktor naczelny portalu o nowo¬czesnej edukacji Edunews.pl, prawnik i ekonomista) pt. „Jak będzie zmieniać się edukacja? Wyzwania dla polskiej szkoły i ucznia” (www.instytutobywatelski.pl).
Jak piszą we wstępie: „Celem niniejszej analizy jest zwrócenie uwagi na powszechne zjawiska i procesy, które (już) mają istotny wpływ na to, jak i po co się kształcimy. Chcemy pokazać, jak edukacja może się zmieniać w następnych 2–3 dekadach i jakie wiążą się z tym wyzwania dla ucznia, nauczyciela, dyrektora szkoły, wreszcie dla całego systemu edukacji. Podejmiemy próbę spojrzenia w przyszłość w oparciu o istniejące zasoby danych i analizy, mając na uwadze globalne trendy w edukacji”. (s.9)
Raport częściowo rozczarowuje mnie dlatego, że jego autorzy nie wskazują, kto jest jego adresatem oraz pomijają najważniejszy dla ucieleśnienia nawet najznakomitszym pomysłów czynnik, jakim jest makropolityka oświatowa. Niestety, w naszym kraju od 20 lat unika się debat na ten temat, bo jest to niewygodne dla każdej, zmieniającej się wraz z parlamentarnymi wyborami, władzy państwowej, w tym oświatowej. To prawda, że po raz pierwszy w III RP rysuje się szansa na kontynuację polityki oświatowej przez neoliberalną formację, która od czterech lat tworząc koalicję z lewicowo-populistycznym Polskim Stronnictwem Ludowym unikała jakiejkolwiek debaty na temat ustroju polskiej oświaty, potrzeby jego zmian, które wiązałyby się z postulowaną przez opozycję lat 1980-1989 koniecznością dokończenia rewolucji społecznej, ustrojowej w naszym kraju. Będę o tym mówił jutro na Kongresie.
Autorzy powyższego Raportu skupiają się na trendach światowych, na procesach globalnej gospodarki rynkowej i konieczności zwiększania młodym Polakom dzięki edukacji dostępu do globalnego rynku pracy, skoro gospodarka polska nie jest już zamknięta. Stawiają zatem sobie i nam pytania, typu: Co zrobić, aby szkoła faktycznie wyposażała uczniów w wiedzę, umiejętności (np. uczenia się, komunikowania się, zarządzania procesami itp.), które będą im potrzebne w świecie, który dziś jeszcze nie istnieje? Aby przygotowywała uczniów do wykonywania zawodów, których jeszcze nie ma? Jak sprawić, aby system edukacji kształcił uczniów sprawnie i kreatywnie poruszających się w przestrzeni międzynarodowej? Jakich umiejętności będą potrzebować uczniowie, aby móc odnosić sukcesy w złożonej, globalnej rzeczywistości? (s. 10)
Jak widać, treść tych pytań zostaje podporządkowana ideologii, która redukuje każdego uczącego się do przedmiotu, obiektu zainteresowań globalnych rynków, pracodawców, zapominając o istocie procesu kształcenia i o fundamentalnych dla niego przesłanek antropologicznych. Te są tu całkowicie pominięte. Edukację szkolną, przymusową, wtłoczoną w państwowe struktury, rygory i procedury czyni się priorytetową z pominięciem odpowiedzi na kluczowe pytanie - Kim jest człowiek w ponowoczesnym świecie? Nie wystarczy sprowadzać edukacji do cech instrumentalnych, do wiedzy i umiejętności, gdyż każdy z nas jest czymś więcej, niż tylko nimi.
To podstawowy błąd jaki popełniają politycy i autorzy tego Raportu, wmawiając społeczeństwu, że wystarczy skupić się na tym, co wymierne, wystandaryzowane, a absolwent tak reistycznej edukacji będzie znakomicie przygotowany do rywalizacji rynkowej w świecie.
Czyżby? Czy właśnie o to chodzi, by kształcić w Polsce rzesze „robotników”, tanią siłę roboczą, sprawną, lojalną i bezwzględnie podporządkowaną procesom ekonomicznych interesów różnych sił i podmiotów? Po co faszerować nas banałami na temat „cyfryzacji”, współczesnego świata i konieczności wykorzystywania jej w toku procesu kształcenia, skoro większość nauczycieli doskonale o tym wie? My naprawdę funkcjonujemy w realu i wirtualu! Doprawdy, czy trzeba traktować dzisiejszych pedagogów jak nieuków, jak ślepych i głuchych na zachodzące przemiany w świecie nowych mediów, na nowe formy komunikacji międzyludzkiej? Czy trzeba nas jeszcze przekonywać do tego, żeby dostrzec zalety i wady internetu, wolnych zasobów wiedzy i jej zafałszowań? My to wszystko wiemy. Doskonale orientujemy się w tym, że są smartfony, tablety, mp4, ipody, itd., itd. I co z tego? Co proponuje się w tym Raporcie nauczycielom?
Nie ma w tym przesłaniu żadnej rewolucji, gdyż tę muszą wyznaczać czynniki, które mają istotny wpływ na zmianę, na innowacyjność, na nowy typ jakże koniecznej kultury dynamicznego uczenia się! Polskiej oświacie potrzebna jest polityczna i dydaktyczna zarazem rewolucja strukturalna:
- deetatyzacja (dokończenie decentralizacji i likwidacja dwuwładzy: nadzór pedagogiczny i organ prowadzący, na rzecz jednego podmiotu odpowiadającego za edukację w gminie i powiecie; uspołecznienie oświaty od centrum po przedszkola i szkoły);
- zlikwidowanie systemu klasowo-lekcyjnego na rzecz zróżnicowanych wiekowo wspólnot (grup) uczących się osób;
- zwiększenie nacisku na procesy kulturowe, wychowawcze, by edukacja stwarzała okazje do doświadczania człowieczeństwa we wszystkich jego wymiarach.
Natomiast kwestie technologii i technik uczenia się pozostawiłbym w gestii samych nauczycieli, bo tylko oni mogą stwierdzić, w jakim zakresie i stopniu natężenia w toku zajęć edukacyjnych mogą być mniej lub bardziej przydatne. Władze natomiast niech martwią się o finansowe zabezpieczenie polskiego szkolnictwa, by nie było ono historią techniki i kultury, by o treściach procesu kształcenia i wychowania nie decydował rynek pracodawców, gdyż feudalizm powinniśmy mieć już dawno poza sobą.
Autorzy tego Raportu piszą: Jest pewnym paradoksem, że najmniejszy wpływ na kształt edukacji szkolnej mają ci, którzy są najbardziej zainteresowani, czyli uczniowie (studenci na uczelniach wyższych mają nieco lepiej). Do tej pory byli traktowani wyłącznie jako trybiki w wielkiej edukacyjnej fabryce. Wygląda jednak na to, że już niebawem się to zmieni. (s. 16)
Otóż nie zmieni się, jeśli nadal polska oświata będzie zarządzana centralistycznie, dyrektywnie, nakazowo-zakazowo, a nauczycielami będzie się manipulować tak, jak postuluje się manipulowanie uczniami, by byli trybikami w realizacji interesów jedynie kapitału rynkowego. Kontynuowanie scenariusza biurokratycznego i etatystycznego zarządzania oświatą jest zgubne dla polskiej kultury, tożsamości narodowej i jakości formacji osobowej młodych pokoleń. Jeśli nie wybierzemy – ujętego w tym Raporcie – scenariusza zmiany prowadzącej ku temu, by szkoły były autonomicznymi i demokratycznymi ośrodkami edukacji społecznej, a ja jeszcze bym dodał zarazem – spersonalizowanej, to czeka nas kolejne rozczarowanie. Demontaż zinstytucjonalizowanego systemu kształcenia i tak już ma miejsce, bo uczący się w swej dużej części jedynie „chodzą do szkoły”, ale się w niej już nie uczą, a jeśli, to zapewne nie tego, czego byśmy oczekiwali.
Trafnie zatem Autorzy tego Raportu wymieniają kluczowe słabości polskiej szkoły z perspektywy najważniejszych w niej podmiotów, jakimi są uczniowie:
Wśród uczniów obserwujemy:
1) brak zaangażowania,
2) postawy roszczeniowe,
3) brak cierpliwości,
4) niską etykę pracy,
5) brak zainteresowań,
6) kwestionowanie autorytetów,
7) brak kultury uczenia się,
8) brak kompetencji społecznych,
9) deficyt uwagi,
10) wszechobecną praktykę plagiatowania.
Dodatkowo zachowania te wzmacniane są przez:
1) archaiczny model edukacji,
2) nadmiar informacji,
3) pojawienie się konkurencji dla szkoły w postaci internetu,
4) szybki rozwój technologii informacyjno‑komunikacyjnych.(s. 38)
Szkoda, że nie mamy w tej diagnozie wypowiedzi drugiej strony, spojrzenia nauczycieli na polską szkołę i czynniki, które sprawiają, że oni sami, żeby nie wiem jak byli kompetentni, nie mogą realizować się profesjonalnie, jako nauczyciele, edukatorzy, liderzy, przewodnicy itd., itd. Nie mają racji autorzy Raportu, kiedy usiłują w części: „Nauczycielu – czas na zmiany” od nich jedynie je uzależnić.
To błąd strukturalny i symboliczny. Póki władze tego państwa nie zaprzestaną polityki instrumentalnego traktowania nauczycieli, nakładania na nich kolejnych gorsetów standaryzacji, by tysiącom nikomu niepotrzebnych wizytatorów było łatwiej sprawować kontrolę i nadzór (warto zwrócić uwagę, że to za K. Hall usunięto funkcję wspierania przez nadzór nauczycieli w ich innowacyjności, a wzmocniono ekstremalnie funkcje kontrolne (toż to jest dopiero patologia – zarządzanie przez kontrolowanie!). Tak więc, należałoby napisać, zamiast „Nauczycielu – czas na zmiany” – „Premierze – czas na zmiany”. Dajcie nauczycielom prawo do elastycznego i dynamicznego, konstruktywistycznego kształcenia i wychowywania młodych ludzi, a oni sami najlepiej się zatroszczą o efekty swojej pracy.
Dla zmiany szkoły jako środowiska uczenia się, a to znaczy także inkulturacji, konieczna jest zmiana polityki państwa. Na tę jednak liczę, skoro Kongres Obywatelski odbywa się pod patronatem i z udziałem Prezydenta III RP.
W podsumowaniu Raportu stwierdza się:
Polska szkoła nie ma misji, nie ma też celu. Nie wiemy, kogo chcemy wychować. Nie mamy wskaźników skuteczności. Nie wiemy również, jakie są długofalowe efekty wpływu szkoły na życie i sukces zawodowy jej absolwentów. Otoczenie szkoły zmieniło się, jednak uczniowie nadal chodzą do tzw. fabryk wiedzy, choć rodzice pracują już w zupełnie innych organizacjach, a ich czasu pracy nie wyznacza fabryczny zegar. Zmienił się też świat na zewnątrz szkoły, której wyrosła ogromna konkurencja, min. w postaci tematycznych kanałów TV, portali wiedzy. Dostęp do ekspertów światowej klasy również stał się łatwiejszy. (s. 48)
Czas na zmiany, przypudrowane pseduoinnowacje czy może na rewolucję? Nie zapominajmy w tej debacie o odpowiedzi na pytanie - Kim w procesie kształcenia i dzięki niemu jest i ma być - człowiek?
03 listopada 2011
Pseudoakademickie syfony
Byłoby dobrze, gdyby niektórzy założyciele wyższych szkół prywatnych skupili się uczciwie na tym, co leży w ich gestii statutowej i intelektualnej, a nie porywali się z motyką na słońce. Domyślam się, że poziom zawyżonej samooceny i aspiracji w stosunku do realiów prowadzonych przez nich firm, bo przecież tylko nieliczne mają akademicki charakter, są podporządkowywane logice rynku, biznesowi, a zatem m.in. warunkom popytu i podaży. Oni popyt mają duży, tylko podaż jakoś u nich mała. Rzecz dotryczyu prób wyłudzania tego, co ich placówkom nie przysługuje.
Wyłudzanie polega na tym, że podejmuje się w "kreatywny" sposób – i to w jak najgorszym tego słowa znaczeniu - przedkładanie Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego wniosków o uprawnienia naukowe do nadawania stopni naukowych w ramach określonej dyscypliny wiedzy. Cóż to takiego? Powiadają ci wyłudzacze. Wystarczy zatrudnić kilku profesorów i doktorów habilitowanych, którzy są już na emeryturze, by swoimi nazwiskami i dorobkiem olśnili jaśnie wielmożną władzę, zachwycili ją swoja biografią, publikacjami, wkładem w rozwój nauki.
Wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, byleby tylko raczyli owi założyciele tych szkół wziąć pod uwagę obowiązujące w tym kraju prawo. Bo to, że lekceważą obyczaje i zasady etyki, jest już normą i coraz mniej osób temu nawet się dziwi. W końcu, jak ktoś prowadził pozaakademicki biznes, splajtował lub postanowił go uruchomić w sektorze szkolnictwa wyższego, to wydaje mu się, że wystarczy odpowiednia kwota pieniędzy, by kupić coś, co wymaga jednak wielu lat intensywnej pracy twórczej własnych pracowników.
Tymczasem oni nie są z tzw. wewnątrzszkolnej „inwestycji”. Ich dorobek naukowy, mniej lub bardziej liczne i znaczące publikacje powstawały w określonym środowisku akademickim, a nie biznesowym. Oni nie pisali swoje rozprawy dla hurtowni warzyw i owoców, tylko w określonym, a ich uprzednim miejscu pracy naukowo-badawczej, jakim była akademia, uniwersytet czy wyższa szkoła z uprawnieniami akademickimi. Oni nie rozwijali swojego warsztatu naukowego w szkółce, w której na emeryturze postanowili dorobić. Chwała im, że mają na to jeszcze zdrowie i czas. Chwała, jeśli prowadzą zajęcia ze studentami, uczciwie, a nie – jak niektórzy – że odnotowują na swoim koncie jedynie comiesięczną płacę (bo tak jest w umówionym z założycielem kontrakcie), a w istocie sprzedają swój stopień naukowy czy tytuł profesora. Wielu z emrytowanych profesorów genialnie dzieli się swoją wiedzą z nowymi pokoleniami studiujących i wchodzących w zawód.
Chwała tym, którzy w ramach uprawnień danej szkoły do prowadzenia studiów II stopnia (magisterskich) prowadzą jakieś badania, publikują artykuły czy nawet książki i odnotowują w nich swoją nową szkołę jako ich miejsce pracy. Szkoda, że w większości przypadków czynią tak w mało znaczących publikacjach, wywiadach prasowych.
To jednak nie wystarczy. Do uzyskania uprawnień do nadawania stopnia naukowego doktora, że już nie wspomnę o wszystkich uprawnieniach (habilitacyjne i profesorskie) trzeba jeszcze spełnić szereg warunków, w tym także związanych z publikacjami naukowymi. Zbytecznie zatem założyciele niektórych wyższych szkół prywatnych, wraz z ich rektorami, którzy – o dziwo - ośmielają się podpisywać dane niezgodne z prawdą, nie bacząc na to, że można to zgłosić do prokuratury jako poświadczenie nieprawdy – przedkładają opasłe tomy z danymi, niewiele mającymi wspólnego z tym, co zostało wytworzone w tej szkole i z tymi pracownikami.
Czas najwyższy stanowczo protestować przeciwko takim praktykom i publikować informacje o próbach wspomnianego wyłudzania uprawnień, które danej jednostce się nie należą.
To oburzające, że zatrudnia się czynnych zawodowo naukowców i załącza do wniosku ich dorobek sądząc, że wytworzony gdzie indziej i z inną afiliacją, zostanie uznany przez recenzentów Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego i Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułu jako zgodny nie tylko z literą prawa, ale i zasadami akademickiej przyzwoitości. Nie zdają sobie sprawy, że narażają tych naukowców na utratę do nich zaufania, na obniżenie ich autorytetu? Być może tak. W końcu to nie oni ryzykują. To tylko ich biznes. Jak nie wyjdzie tu, to może powiedzie się w innym sektorze. Dlaczego jednak niektórzy naukowcy podpisują zgodę na uczestniczenie w grze pozorów?
Doprawdy, czy wpisanie do minimum kadrowego obcokrajowca, który posługuje się jedynie swoim rodzimym językiem ukraińskim, białoruskim lub hiszpańskim oraz publikuje tylko w swoim kraju jest wystarczającym powodem, by wmawiać organom władzy kontrolnej, że owa osoba systematycznie pracuje naukowo z polskimi uczonymi i jest aktywna w polskim środowisku akademickim? Jaki ma sens składanie wniosku do rad wydziałów o nostryfikowanie dyplomów habilitacyjnych czy profesorskich przez takie osoby w sytuacji, gdy przedkładają rozprawy naukowe w ojczystym dla siebie języku, nie znają języka polskiego czy angielskiego? Jak zatem zamierzają przyczyniać się do rozwoju polskich kadr akademickich, do rozwoju polskiej pedagogiki czy filozofii? Umiędzynarodowienie studiów jest wartością, podobnie jak nauki, ale nie ma to wiele wspólnego ze spełnieniem wymogów do uzyskania uprawnień na podstawie polskich regulacji prawnych.
Rozumiem, że niektórym założycielom wyższych szkół prywatnych jako firm biznesowych uderzyła woda sodowa do głowy. Muszą jednak, jak w PRL, zainwestować w naukę i kadrę, bo bez tych „naboi” z ich syfonu nic nie wyciecze.
Wyłudzanie polega na tym, że podejmuje się w "kreatywny" sposób – i to w jak najgorszym tego słowa znaczeniu - przedkładanie Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego wniosków o uprawnienia naukowe do nadawania stopni naukowych w ramach określonej dyscypliny wiedzy. Cóż to takiego? Powiadają ci wyłudzacze. Wystarczy zatrudnić kilku profesorów i doktorów habilitowanych, którzy są już na emeryturze, by swoimi nazwiskami i dorobkiem olśnili jaśnie wielmożną władzę, zachwycili ją swoja biografią, publikacjami, wkładem w rozwój nauki.
Wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, byleby tylko raczyli owi założyciele tych szkół wziąć pod uwagę obowiązujące w tym kraju prawo. Bo to, że lekceważą obyczaje i zasady etyki, jest już normą i coraz mniej osób temu nawet się dziwi. W końcu, jak ktoś prowadził pozaakademicki biznes, splajtował lub postanowił go uruchomić w sektorze szkolnictwa wyższego, to wydaje mu się, że wystarczy odpowiednia kwota pieniędzy, by kupić coś, co wymaga jednak wielu lat intensywnej pracy twórczej własnych pracowników.
Tymczasem oni nie są z tzw. wewnątrzszkolnej „inwestycji”. Ich dorobek naukowy, mniej lub bardziej liczne i znaczące publikacje powstawały w określonym środowisku akademickim, a nie biznesowym. Oni nie pisali swoje rozprawy dla hurtowni warzyw i owoców, tylko w określonym, a ich uprzednim miejscu pracy naukowo-badawczej, jakim była akademia, uniwersytet czy wyższa szkoła z uprawnieniami akademickimi. Oni nie rozwijali swojego warsztatu naukowego w szkółce, w której na emeryturze postanowili dorobić. Chwała im, że mają na to jeszcze zdrowie i czas. Chwała, jeśli prowadzą zajęcia ze studentami, uczciwie, a nie – jak niektórzy – że odnotowują na swoim koncie jedynie comiesięczną płacę (bo tak jest w umówionym z założycielem kontrakcie), a w istocie sprzedają swój stopień naukowy czy tytuł profesora. Wielu z emrytowanych profesorów genialnie dzieli się swoją wiedzą z nowymi pokoleniami studiujących i wchodzących w zawód.
Chwała tym, którzy w ramach uprawnień danej szkoły do prowadzenia studiów II stopnia (magisterskich) prowadzą jakieś badania, publikują artykuły czy nawet książki i odnotowują w nich swoją nową szkołę jako ich miejsce pracy. Szkoda, że w większości przypadków czynią tak w mało znaczących publikacjach, wywiadach prasowych.
To jednak nie wystarczy. Do uzyskania uprawnień do nadawania stopnia naukowego doktora, że już nie wspomnę o wszystkich uprawnieniach (habilitacyjne i profesorskie) trzeba jeszcze spełnić szereg warunków, w tym także związanych z publikacjami naukowymi. Zbytecznie zatem założyciele niektórych wyższych szkół prywatnych, wraz z ich rektorami, którzy – o dziwo - ośmielają się podpisywać dane niezgodne z prawdą, nie bacząc na to, że można to zgłosić do prokuratury jako poświadczenie nieprawdy – przedkładają opasłe tomy z danymi, niewiele mającymi wspólnego z tym, co zostało wytworzone w tej szkole i z tymi pracownikami.
Czas najwyższy stanowczo protestować przeciwko takim praktykom i publikować informacje o próbach wspomnianego wyłudzania uprawnień, które danej jednostce się nie należą.
To oburzające, że zatrudnia się czynnych zawodowo naukowców i załącza do wniosku ich dorobek sądząc, że wytworzony gdzie indziej i z inną afiliacją, zostanie uznany przez recenzentów Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego i Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułu jako zgodny nie tylko z literą prawa, ale i zasadami akademickiej przyzwoitości. Nie zdają sobie sprawy, że narażają tych naukowców na utratę do nich zaufania, na obniżenie ich autorytetu? Być może tak. W końcu to nie oni ryzykują. To tylko ich biznes. Jak nie wyjdzie tu, to może powiedzie się w innym sektorze. Dlaczego jednak niektórzy naukowcy podpisują zgodę na uczestniczenie w grze pozorów?
Doprawdy, czy wpisanie do minimum kadrowego obcokrajowca, który posługuje się jedynie swoim rodzimym językiem ukraińskim, białoruskim lub hiszpańskim oraz publikuje tylko w swoim kraju jest wystarczającym powodem, by wmawiać organom władzy kontrolnej, że owa osoba systematycznie pracuje naukowo z polskimi uczonymi i jest aktywna w polskim środowisku akademickim? Jaki ma sens składanie wniosku do rad wydziałów o nostryfikowanie dyplomów habilitacyjnych czy profesorskich przez takie osoby w sytuacji, gdy przedkładają rozprawy naukowe w ojczystym dla siebie języku, nie znają języka polskiego czy angielskiego? Jak zatem zamierzają przyczyniać się do rozwoju polskich kadr akademickich, do rozwoju polskiej pedagogiki czy filozofii? Umiędzynarodowienie studiów jest wartością, podobnie jak nauki, ale nie ma to wiele wspólnego ze spełnieniem wymogów do uzyskania uprawnień na podstawie polskich regulacji prawnych.
Rozumiem, że niektórym założycielom wyższych szkół prywatnych jako firm biznesowych uderzyła woda sodowa do głowy. Muszą jednak, jak w PRL, zainwestować w naukę i kadrę, bo bez tych „naboi” z ich syfonu nic nie wyciecze.
02 listopada 2011
Cenzura oświatowa w XXI wieku, czyli o zakazanym blogu
Pewien właściciel wyższej szkoły prywatnej w naszym kraju, na terenie której jest swobodny dostęp do internetu dla studentów, nauczycieli i administracji, założył wszystkim pracownikom administracji blokadę na stronę mojego blogu. Są też i inne zakazane strony, ale tymi w tym wpisie się nie interesuję. Nie ma się co jemu dziwić. Prawdopodobnie opisywane w blogu różne patologie akademickie, i nie tylko, egotycznie odnosi do siebie i swojej firmy. Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Nie ukrywam, że bardzo mi to pochlebia, bo to oznacza, że pracownicy mają czego się obawiać, skoro wszystkie nieszczęścia tego świata, jakie opisuję w blogu, są dostrzegane przez ich pracodawcę.
Zarazem bardzo im współczuję, bo niemalże codziennie, któryś z nich jest wypytywany, o kim to dzisiaj Śliwerski napisał w swoim blogu. Muszą koniecznie dopasować sobie jakieś wydarzenie czy osobę do tego czegoś lub tego kogoś, co mogłoby chociaż częściowo być podobne do wydarzenia lub do "bohatera" moich wpisów. Co za paranoja? Szkoda, że tak mało jest instytutów psychiatrii lub dobrych klinicystów, bo może ktoś pomógłby tej osobie zatroszczyć się o siebie. Krzywdzi swoich pracowników, oskarżając ich o to, że pewnie wynoszą jakieś fakty z pracy, a autor blogu je upublicznia. Nic bardziej chorego im się nie mogło przydarzyć. Z czegoś jednak trzeba żyć, więc muszą znosić liczne upokorzenia.
Proponuję, by ich pracodawca założył blokadę na sto innych jeszcze blogów, bo jest znacznie więcej takich, których autorzy piszą o szkolnictwie wyższym bardziej krytycznie, niż w moim blogu. Proponuję, by ta postać zakazała bibliotece zakupów książek i czasopism z artykułami takich autorów, jak - poza moją skromną osobą - L. Witkowski, T. Szkudlarek, Z. Melosik, P. Zamojski, L. Kopciewicz, E. Bilińska-Suchanek, Z. Kwieciński, Cz. Kupisiewicz, E. Gruszczyk-Kolczyńska, M. Czerepaniak-Walczak, M. Dudzikowa itd., itd. a jeśli, nie daj Panie Boże już są, to by je sprzedała na allegro. Koniecznie należy zaprzestać czytania "Forum Akademickiego". Zarobi się dzięki temu na czasy kryzysu, bo publikacje tych autorów dobrze się sprzedają.
Ja nie jestem zainteresowany, ani tym, ani jakimkolwiek innym właściclem tzw. wsp, ani jego, ani innych - szkołą, ani tym, co się w niej dzieje. Jeśli jednak któryś z poruszanych problemów, w jakiejś mierze jest podobny do tego, jaki ma miejsce w jego środowisku pracy, to lepiej niech weźmie się do roboty i zacznie od siebie, albo udaje, że to jego nie dotyczy. To nie jest moja sprawa, że ktoś ma problem z samym sobą.
Wyższych szkół prywatnych w naszym kraju jest ponad trzysta. Otrzymuję korespondencję od wielu ich pracowników, studentów, często anonimową, bowiem – jak to bywa w naszym niby wolnym i demokratycznym państwie – ludzie boją się podpisywać, ujawniać dane, by nie zostało to wykorzystane przeciwko nim. Bardzo dużo podróżuję po kraju, uczestniczę w kilkunastu konferencjach naukowych rocznie, prowadzę otwarte wykłady i seminaria, recenzuję rozprawy naukowe oraz biorę udział w pracach wielu redakcji czasopism naukowych (nie mylić z naukawymi, bo te najczęściej są w takich szkółkach).
To wszystko składa się na metapoznanie zjawisk, problemów, dylematów czy dominujących w tym środowisku zjawisk. Jedne są pozytywne, inne patologiczne. Dziwne, że niektórzy pracownicy godzą się na zatrudnienie w toksycznych dla siebie warunkach, ale być może nie mają lepszych. Jakoś to muszą przeżyć, przetrzymać, licząc na jakąś zmianę. Cieszę się, że mój blog dociera do wielu miejsc, że jest czytany przez osoby nie tylko z naszego kraju. Nie piszę go dla siebie, choć jestem w nim w różnych wymiarach obecny. Większości czytelników w ogóle nie identyfikuję, jeśli się nie podpisują. Z częścią czytelników prowadzę korespondencję.
Niektórzy śmieją się, że założona w ich komputerach blokada zachęca do intensywniejszego czytania moich tekstów. Oni wiedzą, że ich pracodawca codziennie ten blog też czyta. Gdyby nie czytał, to by nie pytał, nie węszył, nie szperał i nie snuł kolejnych intryg. Zakazany owoc lepiej smakuje.
Uwaga! Jakiekolwiek podobieństwo do osób i zdarzeń opisywanych w niektórych postach tego blogu zawsze było i jest przypadkowe. Wiedzą o tym ci, którzy potrafią czytać ze zrozumieniem, interesują się problemami wymagającymi badań naukowych, diagnoz społeczno-pedagogicznych czy kulturowych oraz poszukujący rozwiązań w relacjach nie tylko akademickich, dzięki którym edukacja i nauka mają służyć poznawaniu prawdy i doskonaleniu codziennego życia. Swoją drogą, ostatni raz cenzurowano moje teksty w latach 80. XX w.
01 listopada 2011
O nieprzemijaniu
Święto Zmarłych i Dzień Wszystkich Świętych przywołują nam tych, którzy - zanurzeni za doczesnego życia w strumieniu czasu i zaangażowania - pozostawili nam po sobie to, co nie przemija. Przynajmniej tak długo, jak my żyjemy i ci, którym przekazujemy - jak w sztafecie pokoleń – „pałeczkę” osobistej i społecznej pamięci. Nosimy w swoich sercach jedno z najbardziej osobistych doświadczeń bycia i spotykania się z tymi, którzy – paradoksalnie, choć już ich nie ma, to jednak nadal są wśród nas. To nie prawda, że ich przeszłości i przyszłości już nie ma, gdyż one trwają w ich dziełach i biografii oraz pojawiają się w naszych dziełach i dokonaniach jako coś najbardziej rzeczywistego. Przenosimy swoją postawą, pracą i twórczością doświadczenie TYCH, których już pożegnaliśmy, ale wiemy, jak bardzo są nadal potrzebni nam i innym w tym nieustająco zmieniającym się upływie czasu, w naszej i cudzej przestrzeni codziennego życia.
Ich teorie, poglądy, opinie czy przeżycia przenoszone przez kolejne generacje w wyniku ich aktualizacji, rekonstrukcji czy uprzestrzennienia, urastają do rangi kluczowych w nauce i oświacie racji i wartości. Tak jak zdaniem fizyków pojedyncza cząstka nie może doświadczać przemijania, tak i nie może zabraknąć z nami tych, którzy fizycznie są już nieobecni. Zapalając w przestrzeni duchowej tych dni – nawet symbolicznie na ICH grobie – świeczkę, włączamy się z pamięcią o NICH w fascynujący porządek rzeczy, natury i kultury, w współrozumienie świata i siebie. To wyjątkowy czas szczególnego odnawiania więzi z tymi, których już nie ma na tej ziemi.
W 2011 roku odeszli od nas następujący pedagodzy, oświatowcy i znaczący dla teorii i praktyki wychowania humaniści:
Prof. zw. dr hab. Wincenty Okoń, pedagog (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/10/odszed-klasyk-wspoczesnej-dydaktyki.html)
Prof. zw. dr hab. Tadeusz Nowacki, pedagog (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/09/pozostawi-nam-swoje-marzenia_27.html)
Abp. Prof. zw. dr hab. Józef Życiński (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/02/zmar-wybitny-filozof-ks-arcybkiskup.html)
Prof. zw. dr hab. Zbigniew Pietrasiński, psycholog (http://www.charaktery.eu/wiesci-psychologiczne/2963/Profesor-Zbigniew-Pietrasinski-nie-%C5%BCyje)
Dr hab. Ewelina Jutrzyna, pedagog specjalny (http://wnp.aps.edu.pl/index.php?md=6267)
Dr Janina Zawadowska, pedagog (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2010/12/odesza-dr-janina-zawadowska.html)
Hm Jerzy Miecznikowski, nauczyciel, instruktor harcerski (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/06/hm-jerzy-miecznikowski-odszed-na.html)
Adam Kowalski - red. naczelny „Gazety Szkolnej” (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/05/odszed-pedagog-dziennikarz-nie-tylko.html)
Subskrybuj:
Posty (Atom)