Dodaj podpis |
Bardzo trudno jest przekonać zachodnich
uczonych, że nie możemy dokonywać badań porównawczych między ustrojami
szkolnymi, skoro są one osadzone w znacząco odmiennych strukturach politycznej
determinacji. Znacznie wcześniejszymi od Anny Zalewskiej destruktorami
polskiego szkolnictwa byli Mirosław Handke oraz premier Jerzy Buzek, bowiem
załatwili sobie, swoim partyjnym kolesiom rozwiązania pozwalające na czerpanie
korzyści z upozorowania decentralizacji polskiej oświaty.
Niestety, rzekomi badacze ze stopniami
naukowymi przez lata utrzymywali, a inni bezmyślnie za nimi to
powtarzają, że w Polsce mamy decentralizację oświaty. Tymczasem ustrój
szkolny wcale nie jest zdecentralizowany, a szkoły i przedszkola nie są
autonomicznymi podmiotami, w których profesjonalnie przygotowani do zawodu
nauczyciele mogliby realizować podstawy programowe kształcenia ogólnego.
Nie ma decentralizacji, gdyż nadal mamy w Polsce system centralistyczny, o czym wie każdy
nauczyciel i dyrektor szkoły. Natomiast nie wie i nie rozumie istoty
zakorzenionego od lat fałszu opinia publiczna. W micie
decentralizacji utrzymywani są także studenci kierunków
nauczycielskich i pedagogicznych przez tych nauczycieli akademickich, którym
nie chce się refleksyjnie, naukowo, w trosce o prawdę dociekać istoty
rzeczy.
W 2012 r. ukazała się publikacja prof.
UW Jana Herczyńskiego, która wyrządziła więcej zła, niż dobra (Decentralizacja
oświaty polskiej: stan obecny i wyzwania na przyszłość, 2012). Autor bowiem
nie zadał sobie trudu, by dokonać rzetelnej analizy politycznej systemu
oświatowego. Nic dziwnego, że wypisuje bzdury, które dobrze służą już od
ponad dwudziestu lat kolejnym szefom resortu edukacji i nominujących je na to
stanowisko partii władzy.
Dla J. Herczyńskiego dowodem na
decentralizację są następujące wydarzenia polityczne:
1993 – dobrowolne przejęcie szkół
podstawowych przez gminy
1996 – obligatoryjne przejęcie szkół
podstawowych
1999 – przejęcie szkół ponadpodstawowych i
ponadgimnazjalnych przez powiaty
2000 – wprowadzenie obecnego algorytmu
podziału subwencji.
Profesor UW nie rozumie, że tak wygodne
dla centralizmu rozwiązania, które mają połowiczny charakter, de facto nie
decentralizują tego, co jest kluczowe dla procesu kształcenia i wychowywania
młodych pokoleń. Nie wystarczy bowiem przekazać placówek państwowych w
zarządzanie samorządów terytorialnych, skoro i tak wszystkie regulacje ich
dotyczące są nadal w rękach centralnej władzy partii politycznej.
Nie rozumie tego naukowiec z tak
znakomitego uniwersytetu? Czy może z innych powodów było mu na rękę sprzyjanie
temu, by nie pisać, że do decentralizacji de facto nie doszło? To, że nie doszło, nie ma wątpliwości. Kiedy nauka służy polityce, a raczej politykom, to
uczestniczy w zakłamywaniu rzeczywistości, a co gorsza utrwala fałszywe
przeświadczenie o czymś, czego w istocie nie ma.
W czasie piątkowej konferencji UMK w
Toruniu nawet prof. Zbigniew Kwieciński - po moim referacie -
jakże trafnie przypomniał wszystkim uczestnikom naukową - a nie
propagandową w stylu powyższego autora - wykładnię tego, na czym polega destrukcyjny związek
między nauką a władzą polityczną. Przywołał rozprawy z lat 30. XX w.
(sic!) prof. Kazimierza Sośnickiego i prof. Sergiusza Hessena.
Czytajcie drodzy studenci, nauczyciele i dyrektorzy publicznych placówek
oświatowych naukowe, a nie pseudonaukowe, propagandowe analizy polityki
oświatowej w Polsce.
Gdyby polski system szkolny był
zdecentralizowany, to nie miałaby w nim miejsca dwuwładza, schizoidalność
zarządzania w modelu TOP-DOWN, z góry - na dół. Tymczasem tak jednostki
samorządu terytorialnego, jak i wszystkie placówki publiczne są całkowicie
uzależnione od partyjnych interesów i decyzji rządu, od ustalanych przez
większość parlamentarną (tożsamą z partią władzy i jej "ogonkami",
którym czasami "troszeczkę zrywa beretkę" - cyt. za J. Brudzińskim).
Dyrektorzy przedszkoli i szkół wcale nie mają autonomii, a tym bardziej
zatrudniani przez nich nauczyciele!
Schizoidalne władza oświatowe (odrębny organ prowadzący placówki i odrębny - a najczęściej kontestowany przez JST - nadzór pedagogiczny) nie
podlegają żadnej kontroli społecznej, a zatem mogą autorytarnie (co zresztą
czynią) rozstrzygać o tym, jak mają funkcjonować powyższe placówki, w co mogą
być wyposażone, kogo mogą zatrudniać i jak opłacać, w jaki sposób ma być
realizowany program kształcenia i wychowania, kto może a kto nie w nim
partycypować, jak ma wyglądać organizacja roku szkolnego itp., itd.
Tymczasem prof. J. Herczyński wypisywał w
2012 r. bzdury na temt rzekomych sukcesów polskiej decentralizacji, o czym mają
świadczyć: inwestycje w szkoły, stabilność finansowania, reforma gimnazjalna,
wyniki PISA, autonomia organów prowadzących, cywilizacyjny postęp stanu i
wyposażenia szkół (nieprzeciekające dachy, działające toalety, suche i czyste
pomieszczenia, szczelne okna), skokowy postęp wyposażenia szkół (np.
komputery).
Okres zamknięcia szkół i przedszkoli
wiosną tego roku unaocznił brak powyższych sukcesów i skutki braku decentralizacji. Po 30 latach
transformacji ustrojowej Polska oświata nie wyszła ze stanu demokracji
nieskonsolidowanej. Cechuje ją niski poziom strukturalnej integracji, niewielki
zakres uzgodnień normatywnych i traktowanie ustroju szkolnego jako środka do
realizacji interesów dominującej w danym okresie partii władzy
politycznej. Nie powstały mechanizmy i formy kontroli społecznej. Nie ma
rad szkolnych, nie ma terenowych rad oświatowych i Rady Edukacji
Narodowej, nie istnie Samorząd Zawodowy Nauczycieli.
To, co ma miejsce w Sejmowej Komisji
Edukacji nadaje się na kabaret, ale nie na poważne podejście do oświaty i wyraz
rzeczywistej troski o młode pokolenia i ich nauczycielskie kadry. Jak
przeczytałem stenogram z posiedzenia tej Komisji w dn. 18 sierpnia br., to nie
mogłem uwierzyć w to, że była ministrzyca Platformy Obywatelskiej nie
wyciągnęła wniosków i niczego się nie nauczyła po klęskach wyborczych swojej
formacji.
Krytykując pseudooświatową politykę PiS w
wydaniu Dariusza Piontkowskiego była ministrzyca mówiła m.in.:
Szkoły nie były
przygotowane do takiego sposobu prowadzenia zajęć, nie tylko od strony
merytorycznej, bo z tą stroną nauczyciele dość szybko sobie poradzili, lecz
przede wszystkim chodziło o stronę techniczną – dostęp do sprzętu,
zorganizowanie tego w taki sposób, aby każdy uczeń miał szansę uczestniczenia
w zdalnym nauczaniu.
Ile milionów wydano z budżetu państwa na
wyposażenie szkół publicznych w latach 2007-2015? Ile środków wydatkowano na
tzw. szkołę cyfrową? Już zapomniała o działaniach przestępczych w ramach tych
programów z udziałem pracowników Centralnego Ośrodka Doskonalenia
Nauczycieli?
Jeszcze lepiej od niej kłamał minister
edukacji D. Piontkowski, który przywołując ostatnią edycję międzynarodowego
pomiaru osiągnięć szkolnych piętnastolatków (PISA) stwierdził z
charakterystyczną dla siebie bufonadą:
Przedstawię trochę
danych dotyczących tego, jak wygląda dostęp do sprzętu, do komputerów
i internetu w Polsce. Mamy różne dane w obiegu publicznym. Międzynarodowe dane
przygotowane przez OECD przy okazji badań PISA wskazują na możliwość dostępu
do komputera przez uczniów. Proszę zauważyć słupek, który wskazuje, że Polska jest jednym z najbardziej dostępnych
internetowo i komputerowo państw w Europie i na świecie. Naprawdę
nie musimy się wstydzić.
Wstydzić się powinien mówiący to minister edukacji, bowiem badania PISA nie są wiarygodnym źródłem dla głoszenia takich tez (bzdetów). Po pierwsze, uczestniczy w pomiarze PISA ok. 5 tys. losowo wybranych uczniów tylko w tej grupie wiekowej (nic nie wiemy na temat ich zasobów materialnych i wyposażenia w domu w sprzęt komputerowy), a po drugie, niektórzy kuratorzy oświaty wraz z dyrektorami wylosowanych szkół zatroszczyli się o to, by ów rzekomo reprezentatywny dobór losowy został nieco "podkręcony" - jak ma to miejsce u niektórych sprzedawców używanych samochodów, którzy redukują liczbę przejechanych kilometrów.
Zejdźmy wreszcie na ziemię, przestańmy
okłamywać społeczeństwo, które utrzymuje ze swoich podatków takich ignorantów
na resortowych stanowiskach wraz z ich urzędnikami. Poseł PiS Joachim Brudziński przyznał, że w istocie większościowa partia władzy w Sejmie, jaką
jest Prawo i Sprawiedliwość - obsadza w instytucjach
państwowych osoby do pełnienia funkcji, które niejednokrotnie przerastają
ich możliwości, doświadczenie czy kompetencje. Nareszcie wypłynęła szczera prawda.