11 stycznia 2018

Rankingowe emocje oświatowe



Rankingi były, są i będą, bo rodzice chcą wiedzieć, na której pozycji ulokowała się szkoła, do której uczęszczają ich dzieci. Emocje opadają, przynajmniej w tych województwach, w których wyniki są z roku na rok coraz gorsze. Do takich należy województwo łódzkie. Jeszcze na przełomie Stuleci Liceum Ogólnokształcące Nr 1 im. Mikołaja Kopernika w Łodzi przez długi okres czasu należało do krajowej czołówki. W roku 20017 znalazło się na 13 miejscu w kraju, zaś w 2018 r. spadło już do trzeciej dziesiątki, bo jest na 23 pozycji.

Już w ub. roku na stronie szkoły nie zmieniono autoprezentacji. Wbrew wynikom ubiegłorocznego rankingu chwalono się, że: "I Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika to najstarsza polska szkoła średnia w Łodzi, zaliczana od lat do grona dziesiątki najlepszych szkół w Polsce, w której współczesność splata się z tradycją." Powinni skorygować na: "I Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika to najstarsza polska szkoła średnia w Łodzi, zaliczana od kilku lat do grona drugiej dziesiątki najlepszych szkół w Polsce, w której współczesność splata się z tradycją." Od 2018 r. powinna nastąpić kolejna zmiana w tej prezentacji, by wszyscy przeczytali, że tak wspaniałe liceum jest już w ... trzeciej dziesiątce średnich szkół ogólnokształcących w kraju.

Kiedy jednak dyrektor łódzkiej "Jedynki" postanowił awansować i wygrał konkurs na kuratora oświaty, zaczęła się rankingowa bessa. Kuratorem jest się jednak tak długo, jak długo w rządzie jest popierające go stronnictwo polityczne. Znakomity nauczyciel i menadżer oświatowy stał się mało znaczącym kuratorem oświaty, bowiem nie zapisał na swoim koncie już żadnych sukcesów, poza - być może - finansowymi. Szkoda takich pedagogów na urzędasów. Jedynym zyskiem tej placówki z kadencji w KO było uzyskanie środków finansowych na wyremontowanie budynku i modernizację wyposażenia w pomoce dydaktyczne, ale - jak się okazuje - im jest piękniej, tym gorzej.

Żaden z kolejnych dyrektorów "Jedynki" nie odnotował już takich sukcesów. Teraz mogą tylko wzdychać, bo wprawdzie jeszcze dzierżyli do 2017 r. berło pierwszeństwa w mieście Łodzi (tylko o sześć miejsc dalej była w 2017 r. powstała kilka lat temu, konkurencyjna średnia szkoła ogólnokształcąca - LO Politechniki Łódzkiej), ale już w 2018 r. je stracili na rzecz konkurencji w PŁ.

W 2018 r. pierwszym liceum w Łodzi jest akademickie LO przy PŁ, które zajęło 21 miejsce w kraju. Jak widać, to rodzice zorientowali się, że jeśli ich pociecha będzie uczyć się w średniej szkole przy Politechnice, to niemalże ma pewną przyszłość w jej murach wraz z indeksem. Ten trend rozwija się dynamicznie w całym kraju. Co lepsza szkoła wyższa, to tym wcześniej zaczyna inwestować w swoich przyszłych studentów.

Z łódzkich liderów znalazło się na 59 pozycji w kraju kolejne z akademickich - Liceum Ogólnokształcące Uniwersytetu Łódzkiego im. Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Zapewne będzie ostro konkurować z "Polibudą", gdyż ogromną popularnością cieszy się powołane do życia przy UŁ publiczne przedszkole, o którym powstała już publikacja b. dyrektor dr Joanny Sosnowskiej z Wydziału Nauk o Wychowaniu UŁ.


Na III miejscu w Łodzi, a na 28 w Polsce jest łódzkie XXI LO, które raz pnie się ku górze, raz spada o kilka pozycji, ale mieści się w krajowej trzydziestce. Ta szkoła ma szansę pokonać w przyszłym roku nawet "Jedynkę", gdyż cieszy się większą popularnością wśród młodzieży jako placówka z ponoć "lepszą atmosferą, ciekawszymi nauczycielami i wolna od "wyścigu szczurów". Żadna szkoła z tzw. rankingowego szczytu w kraju nie informuje o liczbie prób samobójczych, depresjach młodzieży, dziesiątkach tysięcy złotych rocznie inwestowanych przez rodziców w ich "olimpijczyków", o korzystających z narkotyków itp.

Procesy rywalizacji między szkołami są najsilniej uwidocznione na etapie przejścia między gimnazjami a szkołami ponadgimnazjalnym, kiedy zaczyna się rzeczywista walka o klienta, o zaspokojenie potrzeb tych, których chciałoby się posiąść do realizacji funkcji założonych szkoły. Wystarczy, że w rekrutacji na ten rok szkolny XXI LO miało 402 chętnych na 180 miejsc. W nagrodę otrzymało prawo do uruchomienia aż sześciu klas pierwszych, podczas gdy "Jedynka" dostała zgodę na pięć takich oddziałów.

Można postawić pytanie, po co tworzy się rankingi szkół i upowszechnia informacje o ich pozycji w mieście, województwie i kraju, skoro:

- nie wszystkie szkoły istniejące na rynku są w zasięgu wyboru rodziców i ich nastoletnich dzieci, głównie ze względu na ich położenie, możliwości dojazdu, finanse, liczbę klas o poszukiwanym profilu kształcenia itp.;

- nie wszyscy opierają wybór szkoły na podstawie jej miejsca w rankingu, bez względu na to, na jakich źródłach i kryteriach został on skonstruowany;

- istnieje "szeptany marketing", a więc krążąca w środowisku opinia o szkole, jej nauczycielach, warunkach i obowiązkach uczenia się oraz systemie oceniania itp.;

- o osiągnięciach uczniów decyduje w pierwszej kolejności ich środowisko rodzinne (kapitał ekonomiczny i kulturowy), indywidualne aspiracje edukacyjne oraz poziom wielorakich inteligencji uczniów, a nie typ szkoły i pracujący w niej nauczyciele?








10 stycznia 2018

W edukacji - bez rekonstrukcji




Już się bałem, że premier Mateusz Morawiecki odwoła minister edukacji Annę Zalewską. Po 12.00 odetchnąłem z ulgą. Nie odwołał, a powołał. Potwierdził tym samym, że edukacja nie jest resortem siłowym. Kosztuje tyle, ile musi, a dzięki pani minister kosztuje o wiele mniej niż za poprzednich rządów. Trudno odwoływać ministra, który zaoszczędził.

Generalnie, w centralistycznym systemie szkolnym trzeba w takim resorcie umieć przetrwać, kto wie, czy nie do wcześniejszych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Moje zadowolenie z braku rekonstrukcji w MEN, czyli dobrej zmiany, bierze się stąd, że ten, kto wprowadził re-formę ustrojową, a raczej przywrócił stan sprzed poprzedniej reformy Mirosława Handkego, powinien już za dwa lata zobaczyć pierwsze tego efekty.

Premier jeszcze nie widzi problemów, jakie czekają ten resort oraz całe szkolnictwo, bo zawsze może sobie pomyśleć, że przetrwa do wyborów. Jak przegra, to trudno, a jak wygra, to wspaniale. Wszystko rozstrzygnie się przed wyborami parlamentarnymi wraz z końcem roku szkolnego 2019/2020, kiedy pojawią się problemy z podwójnym rocznikiem młodzieży kończącej szkołę podstawową.

Dla dzieci polityków miejsc w lepszych liceach nie zabraknie. Może być jedynie kłopot ze studiami wyższymi, ale w rządzie pozostał minister Jarosław Gowin, a ten resort też tak przygotowuje regulacje prawne, żeby odpowiadały interesom zainteresowanych tym osób.

Problem z rekonstrukcją rządu ma prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego i opozycja, bo cała konstrukcja pozorowanej kontestacji re-formy edukacji spaliła na panewce. Właściwie, wystarczy jeszcze dosypać do szkolnictwa 500+ na nauczycielskie płace i będzie spokój.

Minister zdrowia chciał - w ramach powrotu opieki medycznej do szkół - koniecznie zwiększyć uprawnienia pielęgniarek szkolnych, ale na szczęście minister Anna Zielińska postawiła się swojemu koledze z rządu, bo słusznie dopatrzyła się, że w myśl zapisów w projekcie ustawy dotyczącej medycyny szkolnej - pielęgniarki uzyskałyby zbyt dalece idące uprawnienia do ingerowania w sferę prywatną rodziców uczniów, prawa dziecka oraz w życie szkoły. To mi się podoba. Kolejny plus.

Jest nadal coś, co łączy kwestie choroby z edukacją, czemu dał wyraz jeden z komentatorów w sieci:

No i ciekawe jaki zdolny i mądry student z pasją przyjdzie do szkoły pracować, by przez wiele lat zarabiać niewiele więcej niż minimalna krajowa nim osiągnie stopień nauczyciela dyplomowanego, którego pensja 2500 to szczyt marzeń młodych nauczycieli? Haha. To już lepiej nic się nie uczyć i pójść do jakiegoś większego zakładu pracy, gdzie od ręki młodemu płacą ponad 2000 na rękę. Chory kraj.

09 stycznia 2018

Samosprawdzająca się hipoteza rzekomo naukowych badań



"DOBRA ZMIANA W MIASTKU. NEOAUTORYTARYZM W POLSKIEJ POLITYCE Z PERSPEKTYWY MAŁEGO MIASTA" - tak brzmi tytuł raportu z badań jakościowych przeprowadzonych wśród wyborców PIS przez zespół badawczy dr. hab. Macieja Gduli wśród przedstawicieli klasy ludowej i średniej tej miejscowości. Wypowiedzi mieszkańców były interpretowane w kategoriach specyficznych dla tych klas dyspozycji.

Czytelnicy dowiedzą się, że było to badanie empiryczne. Owszem, badanie jest empiryczne, ale w paradygmacie badań jakościowych. Badacze interpretowali uzyskane dane z 30 wywiadów wykorzystując teorię klas społecznych Pierre’a Bourdieu i analizę przemian sfery publicznej w sytuacji dominacji internetu.

Socjolodzy nie przedstawiają problemu badawczego, ale można się domyślać jego treści, skoro - jak piszą - chcieli (..) zrozumieć mechanizmy rządzące poparciem dla prawicowych partii i dla rządów PIS w miejscowości, w której PIS uzyskał w 2015 r. niemal pięćdziesięcioprocentowe poparcie, a zatem zbliżone do dzisiejszego, po dwóch latach sprawowania władzy.

"W wywiadzie pogłębionym szukano informacji na temat źródeł, z których badani czerpią wiedzę o polityce, a do opinii i postaw politycznych dochodzono, konfrontując badanych przede wszystkim z pytaniami o wydarzenia i tematy-klucze, które żywo są dyskutowane w sferze publicznej." (s.3)

Zastosowano w tym badaniu wywiad biograficzny, by dowiedzieć się czegoś więcej o swoich rozmówcach oraz pogłębiony celem poznania ich opinii na temat wydarzeń politycznych. Najpierw poproszono wyborców PIS o opowiedzenie historii swojego życia, a po dwóch tygodniach odwiedzono ich ponownie, by porozmawiać o polityce.

"Połączenie tych dwóch wywiadów przyniosło ciekawe efekty, ponieważ umożliwiło nie tylko głębsze zrozumienie przyczyn postaw i poglądów politycznych, lecz także dało szansę na weryfikację tezy o istnieniu związku między postrzeganiem własnego życia w kategoriach porażki i cierpienia a poparciem dla „populistów”. (s. 4-5)

Konstruując scenariusz wywiadu pogłębionego socjolodzy nie pytali o orientację ideologiczną, stosunek do państwa, nie sprawdzali znajomości programów politycznych. Jak piszą: "Koncentrowaliśmy się natomiast na sposobie zdobywania wiedzy o polityce i pytaliśmy o wydarzenia kształtujące poglądy i wpływające na zaangażowanie ludzi w sferę publiczną, o gorące tematy istotne w walce politycznej oraz o ruchy społecznego protestu. Kwestionariusz ten pozwolił dotrzeć do politycznych opinii i postaw, a w wyniku dał coś więcej: możliwość zrozumienia, jaki sens ludzie nadają toczącym się procesom i jak stają się ich częścią." (s. 6)

Jakie wydarzenie polityczne były przedmiotem zainteresowania badaczy? Te, które ich zdaniem "wstrząsnęły" polityką w naszym kraju. Dociekali zatem:

1. Jakie jest zainteresowanie 30 mieszkańców polityką i z jakich korzystają kanałów komunikacji na ten temat?

2. Jak postrzegają i oceniają poprzednie rządy - PO?

3. Co sądzą o:

- programie Rodzina 500+?

- sporze o Trybunał Konstytucyjny?

- całkowitym zakazie aborcji?

- uchodźcach?

- ruchach społecznego protestu?


To, co mnie nieco niepokoi, to posługiwanie się przez autorów tego raportu przekonaniem, że zweryfikowali wstępne hipotezy, jakby w tego typu badaniach można było je w ogóle formułować. Chyba jednak poszli na skróty i "pod publiczkę", bo konfrontowanie wyników lokalnych sondaży politycznych z wypowiedziami 30 rozmówców, w których coś "dominuje", jest mocno naciągnięte.

Jak stwierdzają:

"W opowieściach biograficznych osób z klasy ludowej dominuje sposób opowiadania o sobie, który w analizie biograficznej określa się jako opowieść instytucjonalną. Narracja taka opiera się na wskazywaniu najważniejszych momentów w życiu, które są jednakowe dla większości osób tworzących krąg społeczny, w którym porusza się badany. Jest to opowieść o zwyczajnym życiu, autor przechodzi przez kolejne etapy niejako naturalnie następujące po sobie. Życie nie jest przedstawiane ani jako trajektoria, czyli proces, w którym traci się kontrolę nad własnym życiem, ani jako biografia, czyli osiągnięcie założonych życiowych celów dzięki wytrwałości i pracy jednostki." (s.31)

Autorzy raportu dzielą się swoją opinią na temat różnic w zakresie podobnego poparcia w ostatnich latach dla rządów prawicowych w Polsce na tle innych krajów w Europie.

Badania jakościowe nie służą do ustalania jakichkolwiek prawidłowości, ani też do weryfikowania jakichkolwiek hipotez, tylko do uchwycenia możliwych powodów takich a nie innych postaw czy zachowań wśród respondentów danego środowiska (w tym przypadku - politycznego). Treść wypowiedzi można zatem odnieść tylko i wyłącznie do danej próby badawczej nie do wyciągania wniosków na temat rzekomej zmiany w architekturze komunikacji między politykami a społeczeństwem.

Na zakończenie swoich analiz socjolodzy udzielają odpowiedzi na pytanie, które im przypisuję na podstawie treści tego raportu: Co łączy wyborców popierających tę partię PIS i dlaczego jest to neoautorytaryzm? Przypuszczam, a sposób przeprowadzonych badań to uzasadnia, że zanim przystąpiono do badań, założono, co ma być ich ostatecznym efektem. Autorzy tych wywiadów doskonale wiedzieli przed jego przeprowadzeniem, że:

Dzisiejszy autorytaryzmu odróżnia od dawnego także stosunek do demokracji. Kiedyś autorytaryzm był wprost wymierzony w demokratyczne rządy i miał być antidotum na zdegenerowany parlamentaryzm, dziś korzysta z demokratycznego imaginarium i poszukuje uprawomocnienia przez szeroką mobilizację i głosowanie. Z jednej strony nie jest to od razu powód do radości, bo „demokratycznie” można pozbawiać obywatelstwa albo zakazywać wolności słowa, żeby nie obrażano większości, ale jednocześnie stanowi to rodzaj ograniczenia dla rządów neoautorytarnych liderów. W Polsce przybiera to szczególną postać, bo lider nie jest ani prezydentem, ani premierem i nie głosowano na niego wprost w wyborach. (s. 38)

Badania biograficzne niczego nie potwierdzają, nie weryfikują, o czym socjolodzy doskonale wiedzą. Chyba jednak nie wszyscy. Dlaczego więc publikują swój bezkrytyczny wobec tak oczywistej wiedzy metodologicznej raport w serii "Krytyka Polityczna"? Pytanie jest retoryczne - bo są bezkrytyczni.





08 stycznia 2018

Czy wnioskować o odznaczenia?


W Łodzi jest już w ostatnim kwartale drugi profesor Uniwersytetu Medycznego, który odesłał do Kancelarii Prezydenta RP Andrzeja Dudy odznaczenia, jakie odebrał w swojej uczelni za osiągnięcia naukowe. Najpierw był to socjolog medycyny pan dr hab. Wojciech Bielecki prof. UM w Łodzi, który najpierw odebrał odznaczenie, po czym je odesłał Prezydentowi publikując swoje stanowisko na łamach "Gazety Wyborczej". Napisał m.in.:

"Niestety, wobec zjawisk i procesów zachodzących w mojej Ojczyźnie, w których ku rozczarowaniu wielu milionów Polaków bierze Pan aż nadto znaczący udział, nie mogę tego medalu przyjąć" (...) nie może "przyjąć czegoś, co pochodzi z nadania człowieka, który jest z wykształcenia prawnikiem z cenzusem uniwersyteckim, a który w sposób świadomy łamie Konstytucję RP". "Konstytucję, na którą przecież Pan przysięgał – i to deklarując publicznie poszukiwanie pomocy Boga dla jej przestrzegania!"

Pod tym tekstem jest ponad 4 tys. różnej treści komentarzy, najczęściej jednak albo ganiących, albo wychwalających naukowca za tę decyzję. Nie trzeba było długo czekać, żeby w minionym tygodniu dowiedzieć się o kolejnej odznaczonej w tej Uczelni - pani prof. dr hab. Teresie Żylińskiej (biochemik, biolog molekularna, neurochemik), która także postanowiła oddać Złoty Krzyż Zasługi. Nie opublikowała jednak powodów takiego stanu rzeczy, chociaż zapewne jakimiś podzieliła się z Prezydentem.

Właśnie otrzymałem od moich władz pismo, by w najbliższym czasie wytypować osoby z Katedry do odznaczeń lub medali za ich pracę naukową, dydaktyczną i/lub organizacyjną. Nie mam zamiaru jednak pytać, czy - jeśli wyrażą zgodę na to, by w tak symbolicznym wymiarze władze UŁ mogły wyrazić im swoją wdzięczność za dotychczasową pracę akademicką - akceptują pana Prezydenta lub ministra edukacji/nauki i szkolnictwa wyższego, czy nie akceptują? Zapytam ich zgodnie z ustawą, czy wyrażają zgodę na przyjęcie odznaczenia. To oczywiste, że nie wnioskuję o medale czy krzyże lub ordery do władz Uniwersytetu, gdyż Rektor jest tu jedynie pośrednikiem między resortem (gdy w grę wchodzi odznaczenie ministerialne) albo prezydentem.

Każdy ma prawo do tego, by nie przyjmować żadnych symbolicznych wyróżnień za swoją pracę naukowo-badawczą, nauczycielską czy organizacyjną. Jeżeli jednak najpierw wyraża na to zgodę, a po przyjęciu symbolicznej nagrody ją zwraca, to nie wiemy, czy nie zasłużył na to odznaczenie i jednak się zawstydził, rozmyślił, czy może post factum postanowił w innym wymiarze wyrazić swoją decyzję?

W ten sposób można by dojść do absurdu i oddać uzyskane dyplomy np. nominację na tytuł profesora czy habilitacyjny lub doktorski, bo nie akceptujemy naruszania prawa przez wręczającego nam ten tytuł lub dyplom - prezydenta, rektora czy dziekana.

Odnoszę wrażenie, że w ogóle dzieje się coś niepokojącego w tej sferze, bowiem większość osób, która otrzymała ordery, odznaczenia lub medale w okresie np. PRL (są wśród nich obecni rządzący, politycy, posłowie i senatorowie) wcale ich nie odsyłała i nie oddała. Kluczowe pytanie bowiem brzmi - czy otrzymujemy tak symboliczne nagrody za coś, czy ze względu na wyniki sondażu opinii publicznej w zakresie wskaźnika akceptacji podmiotów władzy?

07 stycznia 2018

Pluralis paedagogicus


Ten wpis dotyczy ciekawej struktury gramatyczno-leksykalnej - tak zwanego "ja wpływowego", ponoć działającego na odbiorcę komunikatu, w którym to komunikacie się pojawia. Jak twierdzi Tomasz Łysakowski, osoba gramatyczna jest w sytuacji społecznej perswazyjna, kiedy używa ściśle specyficznych wyrażeń. Język, którym się posługujemy, pełni szereg funkcji, wśród których perswazyjna nie zawsze jest przez odbiorców dostrzegana.

Ludzie bardziej lubią wywierać wpływ na innych, aniżeli na samych siebie. "Za naszą wyjątkowość odpowiada przede wszystkim przeświadczenie o własnej lepszości. Z natury człowiek ma tendencję do przypisywania odpowiedzialności za sukcesy samemu sobie, winy zaś za porażki - okolicznościom zewnętrznym. Na przykład piątkę na egzaminie najczęściej przypisze student własnym zdolnościom lub wysiłkom (Jestem, genialny/nauczyłem się, więc zdałem), dwóję zaś - wredocie profesora lub brakowi szczęścia do pytań egzaminacyjnych (jeżeli wystąpi tam wtedy jakieś ja, to zapośredniczone przypadkiem: Nie udało mi się). (T. Łysakowski, Wpływowe osoby. Warszawa 2005,s. 26)

Co to ma wspólnego z pluralis paedagogicus? Otóż językoznawcy uważają, że pierwsza osoba liczby mnogiej uważana jest tradycyjnie za najskuteczniejszą perswazyjnie, gdyż łączy w sobie manifestowanie tożsamości osobistej i tożsamości społecznej, jakiejś wspólnoty. Jednak osoba koncentrująca się na sobie jako niepowtarzalnej jednostce - zdaniem T. Łysakowskiego - wyłącza swoją identyfikację z grupą społeczną, do której przynależy.

To by wyjaśniało powody, dla których członkowie określonej korporacji, organizacji, stowarzyszenia czy grupy społecznej są skłonni w takiej sytuacji przejawiać postawy i zachowania dyskryminujące grupy obce na rzecz swojej wspólnoty. Takie postawy i zachowania uzasadniane są przekonaniem o wyższości własnej grupy w jakiejś dziedzinie. (...) Poszczególne jednostki trzymać się będą takiej interpretacji tym mocniej, im więcej gratyfikacji będzie im taka tożsamość zapewniać. (s. 36)

W związku z tym, że mamy tendencję do faworyzowania swoich, a nie obcych, innych, to tym większą mamy skłonność do traktowania innych jako gorszych, a przy tym niezróżnicowanych. Tak oto może się okazać, że przedstawiciel jednej społeczności będzie pouczał czy nawet ganił członków swojej grupy używając owego pluralis paedagogicus, by jawić się jako jeden z nich, ale mądrzejszy lub lepszy od reszty.

"To, co mówi nadawca, mogą wtedy brać za dobrą monetę: przecież krytykując wspólnotę nie oszczędza i siebie, a kiedy formułuje wnioski naprawy sytuacji, czyni to także w imieniu wszystkich. Umiejętnie dobierając argumenty i nie zaniedbując dialogu z odbiorcami, może sprawny nadawca upozorować nawet kolektywną decyzję. My dydaktyczne może więc być doskonałym narzędziem w ręku wytrawnego demagoga - byle okoliczności choć trochę sprzyjały" (s. 53).

Tak oto pluralis paedagogicus to manipulator, a zatem uważajmy na tych, co to niby są spośród nas, ale chcą od nas czegoś innego, niż właśnie nam komunikują.

06 stycznia 2018

O nieobecności w czasie przemijania



To bardzo smutny temat, bo zawsze łączy się z rozstaniem z kimś, kto był w naszym życiu OBECNY, był w środowisku naszego życia bliżej lub dalej, w miejscu pracy - bliski lub obcy, przyjazny lub wrogi, znaczący lub obojętny, ale był, i być może korzystaliśmy z tego, co wnosił (w mniejszym lub większym stopniu) do naszej przestrzeni czy biografii.

Nie piszę tu o rozstaniach wynikających z biegu spraw zawodowych, tego, czy ktoś spełnia określone wymagania swojej profesji, czy też nie, odchodzi na własną prośbę, ze względu na czas zatrudnienia czy brak możliwości wykonywania zawodu. Takie rozstania są czymś naturalnym i oczywistym, aczkolwiek i te powinny mieć swoją kulturową otoczkę.

Od szeregu lat doświadczam haniebnego dla akademickiej społeczności zjawiska braku czy wymazywania z PAMIĘCI SPOŁECZNEJ osób, które są z różnych powodów (biologicznych, zdrowotnych, społecznych, prawnych, osobistych itp.) w oddaleniu od ich dotychczasowego miejsca akademickiej aktywności, albo są całkowicie poza nim. Różnice interesów, a w związku z tym i konflikty międzyludzkie są czymś zupełnie naturalnym, ale w sytuacjach granicznych, przełomowych nie powinny w żadnej mierze stać się powodem do ZANIKU PAMIĘCI czy też intencjonalnego "wymazywania" z niej czyjejś uprzedniej OBECNOŚCI.

Pokoleniowa zmiana w strukturach władz administracyjnych uczelni, ich podstawowych jednostek w niczym nie uzasadnia braku fundamentalnej dla universitas kultury. To zdumiewające, że ktoś może być nauczycielem historii wychowania lub etyki pedagogicznej samemu nie będąc wychowanym i twórczo obecnym dla innych w tej kulturze, albo być dydaktykiem zapominając lub skrywając przed innymi wartość czyjejś twórczej, kształcącej OBECNOŚCI?

Ilu psychologów staje się toksycznymi osobowościami w relacjach akademickich traktując innych jako dodatek do własnych osiągnięć? Ilu socjologów bada grupy czy zjawiska społeczne, ale szybko lub po jakimś czasie zapomina o własnej grupie akademickiego odniesienia? Jak trudno jest niektórym wykonać chociażby najmniejszy gest pamięci o KIMŚ, kto już jest NIEOBECNY.

Jakże zaskakująco krótka jest pamięć tych, którzy jeszcze tak niedawno czerpali realne korzyści z czyjegoś wsparcia, podanej ręki, doradztwa, głosowania czy recenzji, zabiegali o bycie przy ... , uczestniczenie w... , by po jakimś czasie "uwalniając się z relacji" lub będąc uwolnionym nagle wszystko to wymazać, a zdarza się, że i zaprzeczyć wartości dodanej OSOBY do własnej biografii, w tym własnych osiągnięć.

Przykre, ale prawdziwe. Niektórym trudno jest godnie rozstać się z wspólnotą, a innym łatwo przychodzi poczucie satysfakcji z czyjegoś odejścia. Mamy XXI wiek, ale postawy i zachowania niektórych osób, często utytułowanych, pełniących znaczące funkcje są przejawem upadku etosu uniwersyteckiego w wyniku braku osobistej kultury, bo nie upominam się tu o chociażby minimalne poczucie wdzięczności. To nie jest tak, że wszystko zawdzięczamy tylko i wyłącznie sobie.

Przerwanie kulturowego kodu pamięci w płynności i rozproszenia etyki osobistej, kiedy dostrzegamy jej brak u polityków, rządzących czy pojawia się kolejny kodeks dobrych praktyk i obyczajów akademickich (niejako zamiast nich) jest zapowiedzią dalszego upadku polskiej tradycji i kultury. Ktoś może słusznie stwierdzić, że trudno jest być prorokiem we własnym kraju. Jeszcze trudniej jest doświadczyć nieobecności tych, którzy winni są chociażby ludzkiej pamięci i zwrotnej OBECNOŚCI, szczególnie wówczas, kiedy w grę wchodzi czyjaś choroba lub ta ostateczna podróż do krainy wieczności...

Dobrze, że są jeszcze na tym świecie poeci, jak Bogdan Urbanek, który w jednym z ostatnio opublikowanych tomików swoich wierszy napisał w utworze pt. "Czas przemijania" m.in.:

"(...)
Stoimy ponad widmem samotni
tęsknota to nas przyciąga to omija
potykamy się o własne zachłanności
noc niby tuż tuż
a jakże długą Odyseją się staje

Skrywamy już nawet swoje myśli
zdobione pokorą przygasania
czasem chwila zadumy
zagości niby uśmiech
kącikiem ust
(...)"


(B. Urbanek, Tęsknoty. Nadzieje. Pragnienia. Wybór wierszy, Szczecinek 2017, s. 156)

05 stycznia 2018

(Nie-)szczera wola i zniewolenie


Znakomity tytuł monografii naukowej, podoktorskiej dr. Stanisława Czopowicza dotyczy Harcerstwa w Polsce w latach 1945-1980. Książka ukazała się z podtytułem: "Zarys problematyki ideowej i wychowawczej" (Warszawa, NWH 2010) już siedem lat temu, ale celowo po nią sięgam właśnie teraz, bo zawarta w niej argumentacja historyczno-pedagogiczna jest - jak się okazuje - niezwykle aktualna. Osobiście przekonałem się o tym w ostatnim kwartale minionego roku. Ze zdumieniem zobaczyłem, że w trakcie przygotowań do Zjazdu ZHP świetnie się mają "betonowe" kadry socjalistycznej Polski.

Pisałem już jakiś czas temu o tym, jak to dalej świetnie się urządzili w tej organizacji byli TW, SB-cy i komitetowa nomenklatura z PZPR wciąż dobrze się trzymając za "braterskie ręce", czego najlepszym przykładem była wielokrotnie przywoływana w mediach postać KOD-owca instruktora harcerskiego. Mają już swoich wychowanków, którzy traktują ZHP jak trampolinę do partii władzy lub opozycji.

Przyznaję rację S. Czopowiczowi, że "Pisanie o harcerstwie nie jest łatwe ze względu na jego ekspresywność i wielowymiarowość, niestabilność w czasie i przestrzeni, metafizyczne rozciągnienie od intencji i woli do potencjalności., od bytu czysto fizykalnego do głębokich stanów duchowych". (s. 13) Dla rozumienia harcerstwa nie jest jednak potrzebny żaden wymiar heurystyczny, by dostrzec w nim nadużywanie i naruszanie jego prymarnych wartości ze względu na ponoć zmieniającą się rzeczywistość i gusty młodzieży.



Co to za ruch (samo-)wychowawczy, który dostraja się do coraz niższych i zdehumanizowanych standardów? Co to za instruktorzy, którzy nie potrafią wymagać więcej od siebie, niż od innych, żeby móc promieniować na nich czymś więcej, niż tylko podkładką pod Krzyżem Harcerskim czy kolorem lub fakturą sznura funkcyjnego? Od kiedy to harcerstwo ma być grą części kadr skupionych w chorągwiach i wyżej dla zaspokajania własnych interesów, zamiast grą w harcerskim rozumieniu tego słowa, tak często przywoływanego za Baden-Powellem czy Aleksandrem Kamińskim?

A "Kamyk" pisał równo 70 lat temu: Skauting angielski jest przede wszystkim grą, kształcącym, lecz zarazem swobodnym, prostym i wesołym spędzaniem czasu. Harcerstwo polskie jest także grą, ale grą, która pragnie bardzo serio traktować harcerski ideał wychowawczy. Można by niejako powiedzieć, że młodzież polska podnosi stawkę skautowej gry.

Tymczasem, co robi współczesna kadra z wartościami i ideałem harcerskim? Ona tę "stawkę" obniża. Dostosowuje wartości i ideały do własnych wygód, pragnień, a nawet przekonuje, że jest cool. A przecież - jak pisze S. Czopowicz - koncentracja na archetypie gry jako zabawie powinna być w harcerstwie czymś więcej, niż „zwyczajnym życiem”, grą w politykierstwo, urządzanie swojego świata. Powinna bezinteresownie wychodzić poza „proces bezpośredniego zaspokojenia konieczności i żądz, a nawet ów proces przerywać – „służyć kulturze", a nawet więcej jeszcze, stawać się podmiotem kultury.

"Zabawa-gra „łączy i dzieli” Przykuwa. Urzeka: czyli oczarowuje. (…) Nadaje człowiekowi podmiotowość, o ile ten panuje nad nią i przestrzega jej reguł. Toteż im w ruchu harcerskim silniejsza jest funkcja wczasowa, tym pełniej realizowane są inne funkcje (np. wychowawcza, samowychowawcza, przygotowawcza do zorganizowanego życia społecznego)." (s. 15)


Książka S. Czopowicza jest także o współczesnym harcerstwie, także tym alternatywnym, ponieważ - jak słusznie skonstatował - "W harcerstwie, podobnie jak w innych - jeżeli są autentyczne - związkach młodzieży, życie toczy się dwutorowo, jakby na przeciwległych biegunach: w strukturach organizacyjnych - kierowniczych, centralnych i terenowych, w których mamy do czynienia z prawidłowościami dotyczącymi rzeczowych stowarzyszeń celowych, obywatelskich i instrumentalnych, oraz w podstawowych komórkach - w zastępach, drużynach i ewentualnie szczepach. (s. 14)

Nie wystarczy zmienić Rotę Przyrzeczenia z "Przyrzekam całym życiem..." na "Mam szczerą wolę..." , gdyż tej woli wielu brakuje, a szczerości szczególnie, co widać w komentarzach po ostatnim Zjeździe ZHP.

(rewelacyjne rysunki - hm Ryszard Druch - z domowego archiwum)