15 maja 2016

Dlaczego lepiej być spawaczem niż byłym wiceministrem edukacji?









(fot. Z Galerii APS - dzieło "Zamieszkały we mnie obrazy" prof. Stefana Parucha z Instytutu Edukacji Artystycznej APS w Warszawie)








Odpowiedź na tytułowe pytanie znajdziemy w wywiadzie b. wiceministra edukacji Macieja Jakubowskiego (w resorcie niekompetentnej ministry Krystyny Szumilas), którego udzielił redaktor DGP. Niestety, ale polskie szkolnictwo od 1993 r. nie ma szczęścia do ministrów i wiceministrów edukacji.

Maciej Jakubowski ujawnia jednak kulisy błędnych decyzji MEN trafnie stwierdzając zarazem w wywiadzie dla Dziennika Gazeta Prawna (2016 nr 92, s.A5),że egzaminy zewnętrzne "...wprowadziły do szkół niezwykle ważną zmianę - w końcu skupiamy się na końcowych efektach nauczania. To filozofia, którą kierują się wszystkie dobre systemy edukacji".

Kiedy jednak prowadząca wywiad Anna Wittenberg zapytała:

- " i ich głównym fundamentem są właśnie egzaminy?" Ten odpowiedział:

"- Nie. To przede wszystkim decentralizacja systemu kształcenia oraz zapewnienie szkołom autonomii".

Muszę przyznać, że tak niespójnej logicznie i świadczącej o ignorancji w zakresie makropolityki oświatowej wypowiedzi na ten temat dawno już nie czytałem. Nie kto inny, jak właśnie ów interlokutor pani redaktor (w ogòlnopolskiej prasie bezapelacyjnie najlepszej ekspertki zarazem w tym zakresie), przez 8 lat rządów Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego jako wiceminister edukacji w latach 2012-2014 nie raczył cokolwiek uczynić na rzecz decentralizacji szkolnictwa w Polsce, a zatem i by szkoły były wreszcie, po 25 latach wolności - autonomiczne.

To tak, jakby powiedzieć osadzonym w więzieniu, że są autonomiczni, bo wynika to z filozofii resocjalizacji, która w systemie sprawiedliwości zapewnia im dzięki temu wolność. To zdumiewające, że można było od 2002 r. wdrażać w polskim szkolnictwie egzaminy zewnętrzne dla rzekomego zapewnienia autonomii wszystkim typom szkół!

Czy pan Maciej Jakubowski żyje w świecie realnym czy dostosowuje swoje opinie do miejsca, z którego je wypowiada?

Po 14 latach egzaminowania uczniów jeszcze nie wie, że szkoły w III RP nie posiadają autonomii a system nadzoru i zarządzania jest centralistyczny? Tak to niestety jest, że jak się siedziało na stołku władzy, która lekceważyła konieczne standardy szkolnictwa państw zachodniej demokracji i podtrzymywało się wschodnie, PRL-owskie mechanizmy władztwa dla zasysania dotacji UE na m.in. te egzaminy, to nie dostrzega się "belki we własnym oku", współsprawstwa na rzecz centralizmu szkolnictwa w Polsce. Jak widać nie pomogło tu wykształcenie socjologiczne, bo i polska socjologia polityczna jest na b. niskim poziomie w dziedzinie badań edukacyjnych.

Szczerość wypowiedzi, nie tylko u tego b. urzędnika resortu edukacji, wzrasta zawsze po utracie władzy i związanych z nią apanaży. To też charakterystyczny jest dla polskich elit politycznych poziom hipokryzji. Teraz dopiero pan Jakubowski raczył przyznać, że tzw. reforma sześciolatków miała przede wszystkim powody ekonomiczno-społeczne, a nie pedagogiczne. Jak stwierdził:

"Do mnie trafiały argumenty natury ekonomicznej, że ludzie będą wcześniej wchodzili na rynek pracy, że będą mieli więcej dzieci, że będą mieli wyższe emerytury. Ale nie mogliśmy o tym mówić, bo przecież byśmy "biedne dzieci sprowadzali do kalkulacji ekonomicznych".

A nie sprowadzał ich resort właśnie do takich kalkulacji?

Kompromitująca jest w ogóle wszystkich urzędników i nadzór pedagogiczny jego wypowiedź: "Dużo mówimy o przygotowaniu szkół, ale my mało wiemy o jakości przedszkoli." Po 27 latach transformacji b. wiceminister twierdzi, że za mało wie o jakości edukacji przedszkoli. Tymczasem nie przeszkadza mu ta ignorancja w formułowaniu ocen, że trzeba było zabrać z tych placówek sześciolatki, bo one niczego ich nie nauczyły.

Żałosny jest w tym przypadku poziom ignorancji. Szczerość zaś spóźniona.

14 maja 2016

Doktor honoris causa APS w Warszawie ANNA DYMNA - Bądźmy razem i zmieniajmy świat na lepsze






Dzień 13 maja 2016 r. zapadnie w mojej pamięci wyjątkowo głęboko, gdyż rzadko uczestniczę w tak wzruszającej i poruszającej ludzkie serca uroczystości, jaką staje się doroczne Święto Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie.

Można o każdej tego typu okazji pisać czy mówić banalnie, sprawozdawczo, powierzchownie - ot, odbyła się, bo taki jest kalendarz, tradycja, akademicki obyczaj. W tej Akademii jest to niemożliwe, gdyż każdego roku jej dostojny Senat nominuje do najwyższej godności Doktora Honoris Causa APS kolejną, wybitną i co jest bardzo rzadkie w ponowoczesnym świecie - charyzmatyczną postać.


Zanim jednak o Niej, to zacznę od tego, że wzruszenie udzielało się wczoraj wielu aktorom Jubileuszu APS. Niewątpliwie, z w pełni zasłużonym poczuciem dumy, satysfakcji i zadowolenia - po raz ostatni w tej roli ze względu na kończącą się drugą kadencję - witał przybyłych na uroczystość Gości a zarazem rozstawał się z nią w tej roli JM Rektor prof. APS Jan Łaszczyk. Z jednej strony podkreślił dynamiczny rozwój wyjątkowej w Europie Akademii, która w tym roku akademickim uzyskała uprawnienia do nadawania stopnia naukowego doktora w dziedzinie nauk społecznych, w dyscyplinie socjologia.

Minutą ciszy uczciliśmy pamięć zmarłej nagle prof. Elżbiety Tarkowskiej, której twórczość naukowa i interdyscyplinarne podejście do problemów badawczych stawało się przykładem dla młodych pokoleń, a dla pedagogów swoistego rodzaju fundamentem do poznawania i zmieniania świata na lepszy.


Z drugiej strony JM podkreślił, że Akademia Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej stała się chyba jedną z nielicznych w stolicy akademickich szkół wyższych, która nie ma żadnych problemów z naborem studentów, gdyż zaszczytem jest studiowanie i prowadzenie badań naukowych w tak renomowanej uczelni. Ze swoistą dla siebie skromnością i pokorą prosił o wybaczenie, jeżeli nie udało mu się zrealizować wszystkich planów, ale wyraził też nadzieję na ich twórczą kontynuację przez swojego następcę prof. zw. dr hab. Stefana Kwiatkowskiego. Był to dla wielu z nas wzruszający moment i okazja do podziękowania dotychczasowym władzom Akademii za trud, poświęcenie i troskę o jak najwyższe standardy pracy na wszystkich stanowiskach.

(fot. Alina Wróbel z UŁ - wypromowana w APS doktor habilitowana)

Stałą częścią Święta Akademii są promocje doktorów i doktorów habilitowanych. W obu grupach znalazły się osoby także z kręgu mojego wsparcia, bowiem dr Aneta Wnuk została mianowana doktorem nauk społecznych w dyscyplinie pedagogika, a ponownie współpracująca ze mną w Uniwersytecie Łódzkim, kierownik Zakładu Teorii Kształcenia i Wychowania dr hab. Alina Wróbel (wcześniej wypromowana pod moim kierunkiem doktor nauk humanistycznych), uroczyście odebrała dyplom doktora habilitowanego w dziedzinie nauk społecznych, w dyscyplinie pedagogika.

Drugą, niezwykle silnie poruszającą emocjonalnie częścią uroczystego posiedzenia Senatu Akademii Pedagogiki Specjalnej było SPOTKANIE i wręczenie przez JM Rektora Jana Łaszczyka oraz Dziekana Wydziału Nauk Pedagogicznych prof. APS Macieja Tanasia najwyższego wyróżnienia uczelni akademickiej, jakim jest tytuł doktora honoris causa - prof. Annie DYMNEJ. Ta godność jest przyznawana w APS od 2008 r. Otrzymali ów doktorat kolejno: Thomas Hammarberg, Ewa Łętowska, Henryk Skarżyński, Szewach Weiss, Czesław Kupisiewicz i Alicja Chybicka. W tym roku najwyższą godność otrzymała Anna Dymna.



(fot. Dziekan Wydziału Nauk Pedagogicznych APS prof. APS Maciej Tanaś - odczytuje treść Dyplomu Doktora Honoris Causa dla prof. Anny Dymnej)


Jak pięknie wskazał na to w mowie powitalnej JM Jan Łaszczyk - "W tym akcie zawiera się kulminacja całego naszego dziedzictwa i jednocześnie swoistość określającej nas tradycji. Społeczność naukowa APS przyznając tytuł doktora honoris causa określa się jednocześnie sama, bo poprzez tego Kandydata wyznacza wartości, które cenimy najwyżej. Choć nie zawsze je artykułujemy , to przecież nadawanym tytułem honorujemy tego, którego dokonania, książki, świadectwo czynów, układają się w centralne wartości wyznaczające misję i powinności Akademii Pedagogiki Specjalnej. Jestem pewien, że uroczystość dzisiejszą przeżyjemy jako wydarzenie wyjątkowe."

Główną postacią wczorajszej uroczystości była pani Anna Dymna oraz recenzenci w tym postępowaniu – prof. Barbara Smolińska-Theiss z APS, prof. Wiesław Kamasa z Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, prof. APS Maciej Karwowski oraz promotorka, laudator w tym postępowaniu prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska. Przygotowana i wygłoszona laudacja poruszyła wszystkich uczestników tej uroczystości, bowiem genialnie łączyła wartość osiągnięć artystycznych i dokonań na rzecz godnego życia osób chorych i niepełnosprawnych Anny Dymnej z pięknem słowa, syntezą ujęcia najważniejszych sukcesów oraz multimedialną prezentacją wyjątkowych projektów Profesor Anny Dymnej w zakresie pomagania ludziom szczególnie dotkniętym przez los.


(fot. Laduację wygłasza prof. dr hab. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska)

To właśnie piękna konstrukcja i treść laudacji wywołała strumień wspomnień i refleksji wyjątkowej osobowości naszych czasów, która - jak pisał w recenzji prof. W. Komasa - "Zawsze jako człowiek była zwyczajna i prosta, ale te dwa słowa połączone z Jej wybitnym talentem artystycznym czyniły z niej osobę niezwykłą, która później swą pasją pomagania słabszym wzbudzała nie tylko podziw, ale i chęć pójścia za Nią."

Bądźmy razem i zmieniajmy świat na lepszy! - tym przesłaniem prof. Anna Dymna zakończyła swoją wypowiedź, a ja od niego zaczynam, by zapowiedzieć poruszającą treść Jej wykładu z pedagogiki specjalnej, jaki miałem możliwość kiedykolwiek usłyszeć. W kilku momentach był on niezwykle wzruszający, a przez to szczególnie zapadł w mojej pamięci. Odtworzę jego znaczną część dla wszystkich tych, którzy z pasją i autentycznym zaangażowaniem podejmują bezinteresowne działania na rzecz INNYCH, na rzecz kultury, nauki, oświaty i wychowania.


Warto było być, posłuchać, odczuć we własnej duszy rezonans ciepła i oddania Doktor Honoris Causa APS osobom chorym, cierpiącym i niepełnosprawnym, które są lub staną się także częścią życia każdego z nas. Odnotuję jeszcze, że akt erekcyjny Ośrodka Fundacji S.O.S. DOLINA SŁOŃCA w Radwanowicach - Mimo Wszystko Fundacji Anny Dymnej, a położony na terenie Puszczy Kampinoskiej, rozpoczyna się słowami św. Jana Pawła II: "Kimkolwiek jesteś, jesteś kochany. Pamiętaj, że każde życie, nawet bezsensowne w oczach ludzi, ma wieczną i nieskończoną wartość w oczach Boga". Oddaję głos prof. Annie Dymnej - doktor honoris causa Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie:



Dostojny Senacie, Wasza Magnificencjo, Kochany Panie Rektorze, Państwo Doktorowie, Wszyscy Kochani, którzy jesteście na Sali, Wszyscy Nagrodzeni,

Przede wszystkim dziękuję, Ja – Anna Dymna. Powiem może, co czułam, kiedy dowiedziałam się, że mam dostać ten tytuł. Gdybym napisała pracę, jak bym coś badała, włożyła w to dużo wysiłku, dostawała za to pieniądze, to byłabym dumna i szczęśliwa, bo mnie by się to należało. Natomiast, prawdę mówiąc, ja mój doktorat piszę cały czas, i to nie piszę go sama.

Kiedy usłyszałam, że to prawda – bo to długo do mnie dochodziło (myślałam, że to głupi dowcip, bo aktorzy robią sobie takie głupie dowcipy, dają sobie jakieś role), to tak poczułam, jakby się niebo otworzyło, jak jest u Baczyńskiego, i zobaczyłam tam niebo i pełno gwiazd. To nie ja byłam tam gwiazdą. Ja byłam jedną z wielu gwiazd. Ten doktorat jest jak to niebo pełne gwiazd, a na tym niebie gwiazdami są ludzie, którzy cały czas ten doktorat piszą ze mną, przez całe życie.


Skoro taka osoba jak ja, za to co robię, a raczej za to co robimy, dostaje taki tytuł, to znaczy, że potrzeba nam w naszym życiu czegoś bardzo prostego i normalnego, a z tym jest coraz trudniej. Ludzie niepełnosprawni i chorzy potrzebują normalności. A my przed nimi albo uciekamy i się odwracamy, boimy się ich, albo mamy z nimi taki kłopot, jeżeli się czują balastem, albo pobłażliwie ich traktujemy, co jest dla nich największym upokorzeniem. Ja jeszcze tak do końca nie wiem wszystkiego, ale uczę się tego od początku.

Teraz powiem o moich promotorach. Najważniejszym promotorem, bo to są nasi najważniejsi, byli moi rodzice, a przede wszystkim moja mama. Mnie nikt nie mówił żadnych mądrych słów, tylko ja wiedziałam, że jak ktoś się przewróci, to się go podnosi, jak ktoś jest głodny, to mu się daje bułkę, a jak ktoś płacze, to się go głaszcze i mu się mówi- nooo, nie płacz. Po prostu byłam nauczona, że tak, jak się oddycha, tak ma się taki odruch, że jak jest drugi człowiek, to się mu pomaga. Ja wiem o tym, że to jest początek tego wszystkiego, co się robi w życiu.

Dlatego jak jesteśmy rodzicami, to musimy wiedzieć, jakie to jest ważne, co my przy dzieciach robimy, jak postępujemy. Nawet nie słowa są takie ważne. Ważne jest to, żeby być dobrym wzorcem. Ja wiem o tym. Prawdą jest, że moja matka – z czego zdałam sobie do końca sprawę, kiedy już jej nie ma - … ja chyba anioła miałam obok siebie, bo matka zawsze żyła dla innych ludzi, nigdy nie myślała o sobie. Była tak niezwykle mądra, co doceniam teraz, kiedy zaczynam to wszystko rozumieć. I to owocuje. To był mój pierwszy promotor – mama i tata. Uczyli mnie, że mnie się od życia nic nie należy, że jeśli coś dostanę, to mam być najszczęśliwsza na świecie. To jest dla mnie ważne. Od początku uczyłam się pokory i cierpliwości.

Jak weszłam w zawód, miałam następnych promotorów mojej pracy. Jestem aktorką. Tu jest Dorotka Segda – moja kochana koleżanka, jest Wiesiu Komasa – myśmy się poznali na studiach. My mamy dziwny zawód. Jak się go kocha i prawdziwie traktuje, normalnie, uczciwie i poważnie, to naprawdę nie polega on na tym, że się przebieramy, przed kamerą coś tam udajemy, tylko to jest ciężka praca całe życie nad tym, jak zrozumieć drugiego człowieka. To jest zawód, który – jak się go z pasją i poważnie traktuje – potrafi wyrabiać w człowieku najważniejsze cechy – przede wszystkim tolerancję i otwarcie na drugiego człowieka. Jak gram jakąś postać, to nie mogę jej potępić: Nie, tej nie gram, ta mi się nie podoba, bo pije czy kogoś zabiła.


Staram się zrozumieć człowieka, dlaczego on tak cierpi, jakie on ma kompleksy, co się z nim stało. I jeszcze mam takie zboczenie zawodowe, bo byłam uczona przez największych mistrzów, że w każdym nawet najgorszym stworze można znaleźć iskrę człowieczeństwa, w każdym jest coś dobrego. To moja mama mi mówiła: "człowiek jest dobry, naprawdę jest dobry, tylko czasem o tym nie wie, czasem się tego wstydzi, że nie ma wzorców."

Potem w teatrze też się tego uczyłam. Moimi promotorami są wielcy reżyserzy, począwszy od Konrada Swinarskiego, przez Jerzego Jarockiego, Jerzego Grzegorzewskiego, Andrzeja Wajdę. Siedzi tu na sali mój kochany reżyser Janusz Majewski. Ci wszyscy ludzie, a musiałabym tu wymienić ich setki: Kaziu Kutz, Basia Sass-Zdort, ale tak samo są to moi koledzy aktorzy, ci, których już nie ma, Wielcy: Zofia Jaroszewska, Zofia Niwińska, Jurek Bińczycki, ale też i Jurek Trela i Jasiu Nowicki, Anna Polony i Dorota Segda. To są wszyscy moi promotorzy, bo my się od siebie uczymy takich najważniejszych rzeczy, przede wszystkim - relacji międzyludzkich. Myślę, że ten zawód nauczył mnie odwagi. Chociaż nie jestem taka odważna.

Kiedy stanęłam naprzeciwko ludzi niepełnosprawnych, bałam się ich jak ognia. Nie znałam ich, no bo w komunie nie było ludzi niepełnosprawnych w Polsce, prawda? To był szczęśliwy kraj i bez ludzi niepełnosprawnych. Nagle poczułam i bałam się, bo nie wiedziałam, czy oni mnie zrozumieją. Jestem aktorką, wszyscy mnie rozpoznają, jak Marysia Czubówna powiedziała: "Trochę się pani gruba zrobiła.. ", ale ja zawsze byłam oceniana przez ekran. Popatrz -
Barbara Radziwiłłówna … .



Nagle stanęłam przy ludziach niepełnosprawnych intelektualnie, którzy nie wiedzieli, kim ja jestem. Wówczas okazało się, że może przez to, że jestem aktorką, złapałam z nimi natychmiast kontakt, pozawerbalny. Oni nauczyli mnie zresztą języka uczuć. Oni nauczyli mnie, co jest w życiu najważniejsze. Jak raz przy nich stanęłam, już o nich nie zapomniałam, bo ja wiedziałam o tym, że jeżeli ja chcę utrzymać pion w moim życiu, żeby nie zwariować w tym szalonym świecie, to oni będą dla mnie ratunkiem. Nic mi się takiego nie działo, ale jest coś takiego, że ONI MAJĄ ZAKODOWANY WZORZEC CZŁOWIECZEŃSTWA.

My się ich boimy i wstydzimy, ale w trudnym momencie od nich uciekamy, bo są brzydcy, inni. Jak się do nich zbliżysz, to nagle sobie uświadamiasz wiele najważniejszych rzeczy w życiu, co ma w życiu sens, gdzie jest prawdziwe piękno, co jest naprawdę w życiu najważniejsze. I tak to się zaczęło.

Teraz Państwu powiem, że moimi najważniejszymi promotorami – poza tymi wszystkimi artystami wielkimi: aktorami, poetami - są ludzie chorzy i niepełnosprawni. Przeprowadziłam szereg rozmów z niepełnosprawnymi. (W tym momencie skierowała podziękowanie do niepełnosprawnego ruchowo Przemka, który przyjechał spod Poznania, a uczestniczył w Jej telewizyjnym programie - "Spotkajmy się").

Te spotkania, to jest po prostu coś niezwykłego. Jak zaczęłam robić swój program, to wielokrotnie słyszałam, że tę aktorkę puszczają przed kamery do chorych ludzi, a ta pyta się niepełnosprawnego, jak dziecko zrobił. Ja mam straszne kłopoty z tym, że komuś się wydaje, że ja weszłam ludziom do cudzego ogródka, że udaję jakiegoś psychoterapeutę. Nie. Ja nikogo nie udaję, a te rozmowy prowadzę jak zwyczajny człowiek, bo ja wiem o tym, że my musimy odważyć się z takimi ludźmi normalnie rozmawiać.

Jak widzę młodego człowieka, który ma troje pięknych dzieci podobnych do niego jak dwie krople wody, to przecież wiem, że on chce, żebym go zapytała, jak on te dzieci zrobił. Wiecie, jak on był szczęśliwy. Ja te programy tak właśnie prowadzę, bo jestem aktorką. Mnie wypada zadawać głupie pytania, których nie odważy się zadać ani psycholog, ani terapeuta czy lekarz. To jest jednak najważniejsze. Ci ludzie nauczyli mnie życia.



Czasami jestem przerażona, bo wiem, że ktoś ma miesiąc czy kilka miesięcy życia. Pytam:
- Robert, Ty wiesz na co jesteś chory?
– Wiem,
- Wiesz, co cię czeka?
- Wiem. Nie zobaczę już mojej córki jak pójdzie do I Komunii Św., wiem, że mam przed sobą najwyżej pół roku życia.
- To o czym ja będę z Tobą rozmawiać? Ja zwariuję tutaj.
A on mówi:
- Ania, czy Ty zdajesz sobie sprawę z tego, jakie piękne jest życie? Czy Ty wiesz, że ja jeszcze mogę chodzić i fotografować ptaki?

Ci ludzie mówią mi takie rzeczy.

Zauważyłam dziwną rzecz: czy rozmawiam z kobietą chorą na raka, czy z kimś, kto ma padaczkę po wylewie, to po 5 minutach my wszyscy mówimy zawsze o jednym: o tym, jak jest potrzebny drugi człowiek, o samotności, o miłości, o tym, co daje człowiekowi siły, o cierpieniu. Nikt nie wie, co to jest cierpienie.

I to są moi promotorzy. Ten doktorat naprawdę się należy Wam, a nam, w naszym świecie, potrzebna jest taka zwyczajna, ludzka rozmowa. Wielki filozof Leszek Kołakowski mówił, że w naszej rzeczywistości brakuje nam prostych słów – dziękuję, chleb, mama. My się tego boimy, wstydzimy. Jak uczę studentów, kiedy czasem analizuję z nimi opowiadania Herberta i pytam: Co wy rozumiecie z tego? Oni wstydzą się mówić o zaufaniu, o miłości. Wstydzą się tego. A nam to jest potrzebne. Ludziom chorym potrzebna jest rozmowa o śmierci, o strachu przed nią, a jak już o tym porozmawiamy, to potem można już mówić o tym, jakie życie jest piękne.

Moim wielkim promotorem jest śp. profesor Andrzej Szczeklik. Wielu lekarzy, którzy pomagali mi całe życie, a czasem się śmiali i mówili – jesteśmy twoimi asystentami. Dlatego moich rozmówców (do w/w programu) dobieram sama. Niektórzy się zgłaszają, niektórych gdzieś spotykam w szpitalach. Ale mam też przyjaciół lekarzy. I o mało się nie załamałam. Nie ma ten program dobrego czasu dla emisji. Nie ma na to specjalnych pieniędzy. Tu ani nikt nie tańczy, ani nikt nie śpiewa. Dlatego to jest ogromnie ważne. Andrzej Szczeklik mi zawsze mówił: Aniu, Ty prowadź te rozmowy, bo one wypełniają tę małą lukę, bo my nie mamy czasu na rozmowę z takim pacjentem. Nie mamy na to czasu, bo mamy tylu pacjentów na godzinę.


Ja wiem jedno, że każdy człowiek jest inną planetą. Każdego trzeba inaczej traktować i nawet, jeśli cierpią na tę samą chorobę, to każdego ona inaczej boli, każdy w niej potrzebuje czego innego. My musimy im pozwolić to powiedzieć, godnie żyć, godnie cierpieć, bo wtedy wszystko jest możliwe.

Ja bym nigdy w życiu tyle rzeczy nie zrobiła, gdyby nie pomoc Fundacji Mimo wszystko. Mam fantastycznych pracowników, którzy tutaj są zresztą. Jest Maria Jaworska, mój rzecznik prasowy pan Wojciech Szczawiński. Mamy wielu wolontariuszy. Prowadzimy warsztaty terapeutyczne. Chcemy wybudować obiekty nad morzem, ale są z trym problemy. No ale nie będę narzekała.

Jest coś takiego, że choroby są zaraźliwe. Papież Franciszek kiedyś w oknie stał i tak mówił, chociaż nie pamiętam dokładnie: „Jest coś takiego jak zaraza życzliwości i miłości”. Ona rzeczywiście jest, i jest niezwykłą siłą. Trzeba ją tylko uruchamiać.

A u nas jest teraz trochę ciężko, bo żyjemy w takiej rodzinie, w której się rozwiedli rodzice, i teraz kłócą o wszystko, a wtedy dzieciom jest bardzo źle. Dlatego my musimy teraz zarażać tą miłością i życzliwością mimo wszystko, musimy się trzymać. Ten tytuł, ten doktorat, to nie zdajecie sobie sprawy z tego, jaki on jest ważny nie tylko dla mnie, bo to jest taka moja radość, takie coś.. czego nie umiem nazwać, ale dla tych wszystkich niepełnosprawnych osób, dla matek, które walczą o swoje dzieci, dla ludzi, którzy umierają, którzy potrzebują pomocy – ten tytuł jest ważny, bo to jest nasz doktorat. Tak że Przemek ciesz się, masz doktorat. (Tu zwróciła się do Przemka, który przyjechał z Poznania, a jest niepełnosprawny ruchowo). Tobie gratuluję!

Dziękuje wszystkim Państwu, którzy pisaliście te recenzje. No i cóż, kochani, idę! Dziękuję, żeście wysłuchali w takim skupieniu, przyjechali. Wszyscy moi koledzy w teatrze też się cieszą. Do szybkiego zobaczenia. Bądźmy razem i zmieniajmy świat na lepsze. To jest moje hasło. Dziękuję.




12 maja 2016

Do czego w wychowaniu (i kształceniu) potrzebne jest doświadczenie wolności?



Powracam do tak sformułowanego przez prof. UJ Krystynę Ablewicz pytania, które zawiera ukrytą tezę, że wolność może być celem wychowania. Jednakże - jej zdaniem - faktyczny problem pedagogiczny tkwi w tym, jak ten cel realizować. Powracam zatem do panelu z Tischnerem w tle, by zachęcić do rozmowy na temat kilku wątków z tak interesującej rozmowy, o której wspomniałem kilkanaście dni temu w blogu.

Konferencyjne panele są ulotne, pozwalając jedynie ich bezpośrednim uczestnikom na podzielenie się własną wiedzą, uwagami czy krótkimi sądami polemicznymi. Tymczasem organizując debatę panelową w czasie Dni Tischnerowskich prof. UJ K. Ablewicz położyła akcent na funkcjonalny charakter wolności jako wychowawczego medium, przy pomocy którego dziecko rozwija swój potencjał i osobowo dojrzewa. warto zatem przy tej okazji zastanowić się nad jej dodatkowymi pytaniami o to:

1. na czym polega w ogóle doświadczenie wolności, po czym je poznać? Może w świecie społecznych ograniczeń jest doświadczeniem iluzorycznym, a nie faktycznym?

2. a może w perspektywie pedagogicznej trzeba na doświadczenie wolności spojrzeć w kontekście etapów rozwojowych człowieka dorastającego?

3. w związku z tym w jaki sposób aranżować adekwatne rozwojowo edukacyjne doświadczenia wolności i co ma z nich dalej dla człowieka wynikać? I czy chodzi w nich tylko o samą wolność?

4. jeśli wolność może być źródłem dobra, to czy może być i źródłem zła? Jakie mogą być nadużycia wolności związane z nazywaniem wolnością doświadczeń, które nią nie są. Na przykład samowoli, czy spontaniczności,

5. na jaką wolność „pozwalać” skoro niesie ona ryzyko i dobra i zła?

6. i co z wolnością w świecie polityki edukacyjnej?


Co takiego stało się w naszym kraju, że po 27 latach transformacji ustrojowej, odzyskania suwerenności politycznej, powracamy do pytań - wydawałoby się - już nieaktualnych. Tymczasem rzeczywistość, dynamika zmian, chaosu i jego różnych form kanalizowania czy strukturyzowania przez różne podmioty - rządzących, polityków, prawników, naukowców, nauczycieli, itd. stawia nas przed koniecznością nieustannego weryfikowania własnych postaw wobec wolności, tak tej negatywnej (wolność od czegoś), jak i pozytywnej (wolność do czegoś).

Może mają czytelnicy bloga własne refleksje na temat tak fundamentalnych kwestii?



Zachęcam do zamieszczania komentarzy, a zainteresowanych szerszą dyskusją naukową zapraszam do kierowania na adres redakcji kwartalnika "Studia z Teorii Wychowania" własnych referatów, doniesień z badań czy recenzji publikacji poświęconych powyższej problematyce. E-mail: boguslaw.sliwerski@uni.lodz.pl

11 maja 2016

Audyt polityki edukacyjnej


(źródło Twitter)



Dzisiaj premier rządu ma przedstawić audyt stanu państwa za rządów PO i PSL. Ciekaw jestem, co ministrowie resortów edukacyjnych przedłożą społeczeństwu - czy będą mówić tylko o negatywnych stronach, czy też wskażą w audycie najpierw na pozytywne dokonania poprzedników? Audyt wiąże się przecież z wielostronną oceną funkcjonowania określonej instytucji.

Nie wiem, czy minister edukacji wskaże na patologiczne rozwiązania minionej władzy, które sama reprodukuje? Jednym z nich jest cykliczna po zmianie formacji politycznej w rządzie i MEN wymiana kuratorów oświaty. Przypomnę zatem, że osiem lat temu centralna prasa alarmowała:

W całym kraju trwa wymiana kuratorów. Konkursy na te stanowiska wygrywają ludzie PO i PSL.

"– Kurator realizuje politykę rządu, więc chcemy mieć na tym stanowisku zaufanego człowieka odwołanie lubelskiego kuratora oświaty wojewoda Genowefa Tokarska (PSL)."

" Wojewoda lubuski Helena Hatka (PO) tłumaczyła, że decyzja o odwołaniu w Gorzowie Wielkopolskim kuratora kojarzonego z PiS zapadła na posiedzeniu zarządu regionu tamtejszej PO, a ona jako reprezentant rządu w terenie została zobowiązana do jej realizacji.

Lech Sprawka, były lubelski kurator oświaty, a dzisiaj poseł PiS, uważał w 2008 r., że polityczna praktyka PO i PSL była niewłaściwa: – Nie decydują względy merytoryczne, tylko przynależność partyjna i sympatie polityczne. Mogę zrozumieć, że rząd chce mieć swoich ludzi na tym stanowisku, ale niech wtedy nie stwarza pozorów konkursu. Mamy do czynienia ze zwierzęcym prawem zwycięzcy do politycznej obsady stanowiska .

Kuratoria oświaty chciała zlikwidować Katarzyna Hall. Poniosła porażkę. Dzisiaj w kuratoriach trwa poszukiwanie odpowiedzi na temat zmian w nadzorze pedagogicznym. Nowi kuratorzy twierdzą, że stają przed możliwością wypracowania modelu sprawowania nadzoru pedagogicznego i zachęcają do udział w dyskusji. Propozycje zmian w nadzorze pedagogicznym wraz z uzasadnieniem ich wprowadzenia zbierają do 12 maja 2016 r. Interesują ich następujące kwestie:

1. Propozycja zmian w nadzorze:
- propozycje zmian przepisów
- uzasadnienie zmiany
- dodatkowe uwagi

2. Rozporządzenie w sprawie organizacji kuratoriów oświaty:
- propozycje zmian przepisów
- uzasadnienie zmiany
- dodatkowe uwagi


Opozycja twierdzi, że nauczyciele stracą pracę w wyniku ostatnich nowelizacji ustaw oświatowych,a widzę, że jest inaczej. Likwidacja godzin karcianych spowoduje, że trzeba będzie zatrudniać w świetlicach szkolnych nauczycieli specjalistów w zakresie pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej. Może więc świetlice nie będą przechowalniami dzieci.

Men zachęca (wprawdzie nielicznych) do emigracji. Bezrobotni nauczyciele mają bowiem szanse na przystąpienie do 20 maja br. do konkursu na stanowiska nauczycieli w Szkole Europejskiej w Brukseli. Minister edukacji poszukuje kandydatów na następujące stanowiska:

1) nauczyciela edukacji wczesnoszkolnej (3 etaty),

2) nauczyciela wychowania fizycznego w szkole średniej (1 etat),

3) nauczyciela – doradcy pedagogicznego ds. szkoły średniej (1 etat), w Szkole Europejskiej w Brukseli (Bruksela I)


W przypadku szkolnictwa wyższego, mam nadzieję, że wicepremier a zarazem minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin wytknie ministrom i wiceministrom PO i PSL fakt otwarcia patologicznej ścieżki do turystyki habilitacyjnej Polaków na Słowację, w wyniku której większość habilitowanych w słowackich uniwersytetach i prywatnych uczelniach spośród ponad 220 wykładowców krajowych szkół wyższych skorzystało z niej dla własnego dobra, ale i pogrążyło tamtejsze uczelnie.

Przeprowadzony audyt Słowackiej Komisji Akredytacyjnej wykazał, że miały tam miejsca poważne nieprawidłowości.
Teraz wydziały uniwersyteckie południowych sąsiadów zaczynają wreszcie rzetelnie oceniać pseudourobek niektórych wykładowców z Polski, bo już pojawiają się negatywne recenzje i uchwały o odmowie nadania im tytułu docenta.

Jak dotychczas tylko kilkunastu akademików ze słowackim dyplomem docenta ujawniło swój dorobek naukowy w Polsce. Nie mają powodu do wstydu. Prowadzą badania, publikują, organizują konferencje i promują naukowców w naszych uczelniach. Pozostali potwierdzili tym samym, że słowacka ścieżka była ucieczką od odpowiedzialności wobec nauki i środowisk akademickich w Polsce.

Będzie dobra zmiana czy zmiana dobra?




10 maja 2016

Kiedy Ministerstwo Edukacji Narodowej informuje i/lub dezinformuje


Nie wiem, kto tworzy na stronie MEN komunikaty i opisuje wydarzenia, ale zdarza się, że czyni to nieprofesjonalnie, a nawet popełnia błędy merytoryczne. Niby nic się nie dzieje, bo w końcu są one czymś ludzkim, tylko ktoś jednak powinien przeczytać tekst, zanim skieruje go do publikacji na urzędowej stronie resortu. Warto także zastanowić się, czy pewne treści dobrze świadczą o instytucji i jej kierownictwie, czy aby nie szkodzą wizerunkowi urzędu państwowego.

Przykład:

Wpis z 2 maja 2016 r.

Egzamin maturalny wyznacza poziom spełniania przez zdających wymagań programowych w zakresie ‎przedmiotów, z których przystępowali do egzaminów. Stanowi także potwierdzenie ich dotychczasowych osiągnięć, poziomu ‎wiadomości i umiejętności w zakresie języka polskiego, matematyki oraz wybranego ‎języka obcego.

Nie jest prawdą, że egzamin maturalny wyznacza poziom spełniania przez zdających wymagań programowych w zakresie ‎przedmiotów, z których przystępowali do egzaminów. Chyba, że komuś wymsknęła się prawda o stosowanej od lat w MEN/CKE strategii manipulowania poziomem trudności testów/zadań maturalnych, o czym wielokrotnie mówił i pisał prof. Krzysztof Konarzewski, by w ten sposób zabezpieczyć formacji rządzącej propagandowy sukces władzy. Innymi słowy, egzamin maturalny wyznacza poziom spełniania wymagań programowych, jeżeli dochodzi do manipulowania zadaniami pod polityczne zamówienie.

Natomiast nie ulega wątpliwości, że egzamin maturalny stanowi – nie także - jak napisano powyżej, ale przede wszystkim potwierdzenie dotychczasowych osiągnięć, poziomu ‎wiadomości i umiejętności maturzystów w zakresie języka polskiego, matematyki oraz wybranego ‎języka obcego.

Niektóre działania budzą pewien dyskomfort albo poczucie braku transparentności, do której mimo wszystko byliśmy przyzwyczajani w poprzednich latach. Mogło nam się coś nie podobać, mogliśmy coś popierać czy kwestionować, ale zawsze podstawą musiał być dostęp do wiarygodnych danych. Oto dwa przykłady z ostatnich wpisów ba stronie MEN:

Promocja PKP w wykonaniu młodszych uczniów szkół podstawowych

Zdarzają się na stronie MEN propozycje do działań, które nie przynoszą temu resortowi chwały. Mam na uwadze ogłoszony przez PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. konkurs na projekt maskotki, do udziału w którym zachęcają władze MEN. Czy rzeczywiście jest to poważne zadanie dla instytucji władzy centralnej, by zachęcać do projektowania maskotek dla jednej z firm?

Tymczasem komunikat-oferta jest jednoznaczny:

PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. ogłaszają ogólnopolski konkurs na projekt maskotki – bohatera kampanii społecznej „Bezpieczny przejazd – Szlaban na ryzyko!”. Akcji patronuje Ministerstwo Edukacji Narodowej. Zadaniem uczestników będzie przygotowanie indywidualnej pracy plastycznej obrazującej koncepcję maskotki – bohatera kampanii, ściśle związanej z tematem bezpieczeństwa na przejazdach kolejowo-drogowych i/lub terenach kolejowych. Najlepszy projekt stanie się elementem promującym kampanię „Bezpieczny Przejazd…”. W konkursie mogą brać udział uczniowie klas I-III szkół podstawowych.(…)


Jeszcze trochę i kilkadziesiąt kolejnych zgłosi się po logo MEN, by też uzyskując patronat dowartościować firmę lub obniżyć uczniowskimi pracami koszty działu promocji. W ten sposób rządzący, którzy od lat protestowali przeciwko nadużywaniu rynkowych, neoliberalnych rozwiązań w oświacie, nie dostrzegają, że sami zaprzeczają własnej polityce i misji, nie wspominając już o kodzie etycznym tego typu rozwiązań.

Jeszcze jeden przykład z ostatnich dni:

29 kwietnia 2016

Na stronie MEN pojawił się komunikat o zwycięzcy partnerskiego projektu konkursowego pod nazwą „Zmiany w systemie edukacji w Polsce odpowiedzią na oczekiwania społeczne i zmiany gospodarcze”. Jak odnotowano w komunikacie:
W wyniku naboru do, przeprowadzonego zgodnie z warunkami określonymi w ogłoszeniu, jako najkorzystniejsza została wybrana oferta złożona przez Fundację Rzecznik Praw Rodziców.

Pewnie nie ma wątpliwości, że konkurs został rozstrzygnięty zgodnie z warunkami określonymi przez resort, ale brakuje informacji, czy beneficjent był jedynym, który przystąpił do konkursu, a jeśli tak, to jaką otrzymał liczbę punktów i jaka została mu przyznana kwota na realizację zadania. Jeżeli natomiast byli inni konkurenci, to także przydałaby się informacja na ten temat oraz liczba przyznanych im punktów.

Brak tego typu danych rodzi domysły, że mamy do czynienia z ukryta formą zadośćuczynienia Państwu Elbanowskim, szlachetnie skądinąd walczących o prawa rodziców sześciolatków, za ich aktywność obywatelsko-polityczną w minionych latach. Wolałbym nie otrzymywać tego typu komentarzy czy insynuacji.



08 maja 2016

Akademia na kredyt i nowe miejsca pracy dla dysydentów z wyższych szkół prywatnych?


Podejmuję dzisiaj kwestię związaną ze szkolnictwem wyższym. Jest ona związana ze zjawiskiem kredytowania prawno-politycznego i naukowego zarazem. Rzecz dotyczy bulwersującej środowisko akademickie przyjęcia przez Senat RP ustawy o utworzeniu Akademii im. Jakuba z Paradyża w Gorzowie Wlkp. na zasadzie przekształcenia w nią działającej tam Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. Nikt nie ma wątpliwości, nawet ustawodawca, że szkoła ta nie spełnia kluczowych warunków do nadania jej statusu akademii. Tym samym decyzja o jej powołaniu ma przede wszystkim polityczny charakter, a w tle muszą kryć się czyjeś ambicje lub interesy.

Być może posłowie będą wywoływać duchy z przeszłości i twierdzić, że na zasadzie kredytu zostały już wiele lat temu powołane przymiotnikowe uniwersytety, z których tak kielecki, jak i rzeszowski stały się pełnoprawnymi uniwersytetami. To była jednak inna sytuacja. Uniwersytety tworzono na bazie uczelni o charakterze akademickim, których wydziały dysponowały już uprawnieniami do nadawania stopni naukowych w określonych dziedzinach i dyscyplinach nauk.

W przypadku PWSZ w Gorzowie Wlkp. mamy do czynienia ze szkołą zawodową, która przez tyle lat istnienia nie uzyskała nawet w jednej dyscyplinie naukowej uprawnień do nadawania co najmniej stopnia naukowego doktora. Nie uzyskała, bo niby czemu miała się o to starać, skoro jest wyższą szkołą zawodową, w której kształci się młodzież na studiach licencjackich i magisterskich, a więc zawodowych? Jak mówił w Senacie Kazimierz Wiatr (senator PiS) - w PWSZ kształci się na 14 kierunkach studiów I stopnia oraz na zaledwie dwóch kierunkach studiów na poziomie II stopnia, a szkoła ma cztery wydziały! Świetny potencjał.

Co z tego, że w 2016 r. złożono dwa wnioski o prowadzenie kolejnych studiów II st.? Nie ma w tej szkole odpowiedniej liczby samodzielnych kadr naukowo-badawczych ze stopniem naukowym doktora habilitowanego oraz z odpowiednim dorobkiem naukowym, by móc ubiegać się o prawa do nadawania stopni naukowych. Dwa wydziały powinny mieć uprawnienie do nadawania stopnia doktora w co najmniej jednej dyscyplinie naukowej. Prawdopodobnie będzie to możliwe za 3 lata, kiedy te, które kształcą na studiach II stopnia zintensyfikują swoje prace naukowo-badawcze, a ich kadry będą promować doktorów w innych uczelniach.

Zgodnie z Ustawą o stopniach i tytułach naukowych takie uprawnienie nadaje Centralna Komisja na wniosek jednostki organizacyjnej, biorąc pod uwagę poziom działalności naukowej lub artystycznej jednostki oraz liczbę zatrudnionych w niej osób posiadających tytuł profesora lub stopień doktora habilitowanego (...) Centralna Komisja nadaje to uprawnienie po zasięgnięciu opinii Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, wyrażonej w terminie trzech miesięcy od dnia otrzymania przez Radę Główną Nauki i Szkolnictwa Wyższego wniosku o wyrażenie opinii.

Władze nowej Akademii, która ma zacząć swoją "naukową" działalność z dniem 1 października 2016 r. zapewne zdają sobie sprawę z tego, że same procedury trwają co najmniej pół roku. Tak więc przydzielony im kredyt politycznego wsparcia skraca się o pół roku. Co będzie, jeśli nie zostaną spełnione warunki ustawowe? Czy Sejm odbierze nazwę Akademii i przywróci jej nazwę PWSZ? Byłoby tak, jak z postulowaniem przez PO cofania niedojrzałych i problemowych sześciolatków z klasy I szkoły podstawowej do przedszkola.

Ktoś mnie zapytał, czy w tej sytuacji Centralna Komisja nie powinna przestać odrzucać negatywne recenzje w sprawie wniosków jednostek uniwersyteckich, które ubiegają się o uprawnienia do nadawania stopni naukowych? Skoro szkoła zawodowa nie musi ich spełniać, to dlaczego miałyby wywiązywać się z norm prawnych uniwersyteckie jednostki? To może powinno się rozdawać wszystkim chętnym jednostkom akademickim uprawnienia zgodnie z aspiracjami ich władz czy czyjąś wolą polityczną?

Nie znam PWSZ w Gorzowie Wlkp., ale życzę obecnej, jak i pozyskanej kadrze samospełnienia. Być może nowozatrudnianymi będą dysydenci z likwidowanych lub oszukujących nauczycieli akademickich najgorszych wyższych szkół prywatnych do nowej jednostki państwowej, a więc z gwarancjami zatrudnienia na co najmniej trzy lata. Kto naukowo jest jeszcze żyw i już choć raz został oszukany przez kanclerza wyższej szkoły prywatnej i nie chce dalej uczestniczyć w pozoranctwie, niech czyta ogłoszenia i gna do Gorzowa Wlkp.

To wielka szansa dla niespełnionych naukowo doktorów i doktorów habilitowanych. Mają ją jednak kandydaci do zatrudnienia głównie na dwóch wydziałach - Humanistycznym (jedynie filolodzy polscy) oraz na Ekonomicznym (uczeni w dyscyplinie nauki o zarządzaniu).

Pedagodzy, ekonomiści i kulturoznawcy chyba muszą "obejść się smakiem", podobnie jak inżynierowie nauk technicznych czy specjaliści z nauk o obronności i bezpieczeństwie narodowym. PWSZ prowadzi bowiem zaledwie kształcenie licencjackie, więc nie może pochwalić się dorobkiem naukowym w tych dyscyplinach. Przyszłość jest jednak przed nimi.

Sekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego - wiceminister Aleksander Bobko uważa, że wprawdzie nadanie PWSZ tytułu akademii nie podniesie poziomu szkolnictwa wyższego, ale będzie dla miasta sprawą prestiżową i może być początkiem dynamicznego rozwoju szkoły. Może zatem będą i mieszkania do dyspozycji oraz wyższe pensje, niż w UJ czy UW?

Ciekaw jestem, czy rektorzy pozostałych PWSZ w naszym kraju też wystąpią z wnioskiem o przekształcenie ich w akademie?

06 maja 2016

Z wizytą w Londynie


Od czasu do czasu piszę o podróżach do różnych krajów czy miast. Ostatnia jednak nie miała naukowego charakteru, ani też nie wiązała się z próbą przygotowania publicystycznej relacji z pobytu w United Kingdom of Great Britain. Chciałem zwiedzić z rodziną Londyn w okresie wolnym od zajęć akademickich, by móc na własne oczy przekonać się, jak wygląda trzecie co do wielkości miasto Europy (po Moskwie i Stambule).

Niewątpliwie, dzięki polskiej transformacji i obecności w Unii Europejskiej mogłem polecieć do Londynu korzystając z tanich linii lotniczych, bo na te "normalne" stać tylko moich kolegów z University of London. Ci mogą rzeczywiście podróżować po świecie bez ograniczeń. Nie muszą nigdzie dorabiać, by przeżyć, tylko stać ich na inwestowanie we własny rozwój, jak i zatroszczenie się o rodzinę.


Podzielę się kilkoma refleksjami i obrazami z tego miasta, które utrwaliły mi się w ciągu kilku dni, ale nie są związane z jakąkolwiek próbą udowodnienia czegoś czy zaprzeczenia istniejącym, także we mnie, stereotypom, przekonaniom czy obawom. Ot, skonfrontowałem swoje wyobrażenia o tym mieście, ale przecież bez możliwości rozmów z mieszkańcami, bez dłuższego pobytu i doświadczania sytuacji, zdarzeń, praw, relacji społecznych itp. nie można ferować żadnych ocen. Co najwyżej coś mogło się potwierdzić z wiedzą, jaką dotychczas posiadłem.


Przyjmowałem w Uniwersytecie Łódzkim czy w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie gości z Wielkiej Brytanii, którzy opowiadali o swojej profesji i dzielili się osobistymi wynikami badań czy studiów. W czasie tego pobytu nie interesowały mnie instytucje edukacyjne, chociaż trafiałem na nie "po drodze". Jedyną, która mnie szczególnie zainteresowała i miałem trochę czasu, by do niej dotrzeć, był Uniwersytet Londyński, a w nim Instytut Studiów Edukacyjnych.


Chciałem zobaczyć Instytut, do którego kierowani byli moi doktoranci lub b. współpracownicy. Jeden z nich po odbyciu półrocznego stażu naukowego na w tym uniwersytecie w I poł. lat 90. XX w. już więcej nie wrócił do nauki. Został biznesmenem i po zrobieniu tzw. "kariery" jest teraz uznawany z7a VIP-a naszego uniwersytetu. To tylko potwierdza, że można ją zrobić po studiach i asystenturze w dyscyplinie pedagogika.


Inna rzecz, że po przejrzeniu najnowszych wydawnictw z działów: Theory of Education, Study Skills, Teaching in Education, Comparative Education stwierdziłem, że Anglicy zatrzymali się w miejscu, drepczą wciąż wokół kilku zaledwie paradygmatów i koncentrują się na wyjałowionej z aksjologii pragmatyce kształcenia. Przy czym i tu - jak mawiał jeden z polskich polityków PO ze studia nagrań w Restauracji "Sowa" - niczego one nie urywają, a więc ani nie zaskakują, ani też nie wywołują szczególnego zachwytu.


Nie ulega wątpliwości, że Polacy mają większy zakres wiedzy i analiz porównawczych w zakresie teorii, modeli, podejść czy paradygmatów badawczych, niż studiujący w University of London. Nie mamy się czego wstydzić. Niektóre z polskich oficyn akademickich wydają znacznie lepsze, głębsze rozprawy polskich naukowców z dziedziny nauk społecznych i humanistycznych.


Jedyną ich słabością jest to, że są w języku polskim. Wiele tytułów z brytyjskiej literatury naukowej w zakresie nauk pedagogicznych (studiów edukacyjnych) zostało już przetłumaczonych i wydanych w naszym kraju, toteż nie ma problemu z ich analizą i prowadzeniem własnych badań na porównywalnym poziomie.


Moja zaś doktorantka z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie skierowana na tygodniowy pobyt studyjny do Londynu w ramach grantu badawczego, mimo otrzymania propozycji zatrudnienia się w zarządzaniu zasobami ludzkimi na Heathrow, mimo czekającej tam na nią wysokiej pensji, wróciła do kraju, napisała i obroniła świetny doktorat. Na pytanie, czy nie żałuje, odpowiedziała przecząco. Pasja akademickiej twórczości okazała się wyższa od ekonomicznie korzystniejszej możliwości samorealizacji.



Londyn jest rzeczywiście niezwykle zróżnicowanym etnicznie miastem. Mijając tłumy ludzi zmierzających ulicami tego miasta do miejsc przeznaczenia nie można odgadnąć, kto jest Anglikiem, a kto OBCYM. Tu wszyscy są INNI, a zarazem tacy sami. Ich wszelkie różnice łączą, a nie dzielą. Na ulicy czy w środkach publicznej komunikacji nie ma znaczenia, kto, skąd pochodzi, jaki ma kolor skóry, jakiej jest narodowości czy wyznania, jakim mówi językiem itp.



Londyńczykom można pozazdrościć znakomitego metra!, punktualnie poruszających się po mieście piętrowych autobusów czy charakterystycznych tożsamą marką samochodu taksówek.


Każdy spotka gdzieś swojego rodaka. Korzystałem z restauracji, kawiarenek i pubów, a w każdej pracował co najmniej jeden Polak płci męskiej lub żeńskiej jako kelner/-ka, kasjer/-ka czy pracownik obsługi. Nie wstydzą się swojej polskości, chociaż niektórzy, mimo młodego wieku, fatalnie już mówią ojczystą mową. Lepiej posługują się angielskim, bo inaczej nie mogliby pracować w publicznych miejscach, w których wymaga się co najmniej dobrej komunikacji w ich języku.


Centrum Londynu stanowi tzw. strefa "zero", którą jest mała dzielnica "City of London". To w niej znajdują się historyczne budowle, które są otaczane zewsząd architektonicznymi rozwiązaniami z różnych epok, a więc i stylów. Tu odnosi się wrażenie, że nie ma architekta miasta, który zadbałby o jakiś ład estetyczny czy nawet historyczny. Burmistrz miasta nie mógłby powiedzieć, jak uczyniła to prezydent m. Warszawy, że nie zgodzi się na budowę nowego pomnika, bo zakłócałoby to harmonię historycznej tradycji ulic, którymi kiedyś chadzał Fryderyk Chopin.


Londyn jest chyba najbardziej architektonicznie postmodernistyczną stolicą europejskich państw, gdzie obok pięknej, katedry stoi nowoczesny wysokościowiec ze szkła i aluminium czy jakaś kamienica z przełomu XIX i XX w. Natomiast oznakowanie miasta jest fenomenalne.



Każdy znajdzie miejsce, do którego zmierza, bo informatory z planami miejsca, w którym się znajduje, są niemalże co kilka skrzyżowań, a na pewno w pobliżu każdej stacji metra. Nie ma potrzeby pytania o to, gdzie coś się znajduje, gdyż można trafić bez jakiegokolwiek przygotowania czy elektronicznego przewodnika.


W Londynie widać wszystkie klasy i warstwy społeczne - od bezdomnych, żebraków, poprzez robotników, pracowników usług, klasę średnią, aż po elity. Podobnie jest z placówkami oświatowymi i szkolnictwem wyższym. Są poza strefą "zero" szkoły dla dzieci różnych narodowości i ras, wielokulturowe i elitarne, które są otwarte lub strzeżone a uczniowie dochodzący pieszo lub dowożeni do nich przez osobistych kierowców.

Widziałem szkoły małe, publiczne, ale i alternatywne, w tym np. elitarną szkołę tylko dla chłopców (edukacja zróżnicowana ze względu na płeć). Szkoły elitarne chwalą się wynikami z egzaminów swoich uczniów, czego przykładem jest z daleka widoczne płótno z odnotowanymi danymi.



Do szkół elementarnych uczęszczają dzieci w wieku przedszkolnym, które w tej strukturze dojrzewają od 5 do 7 roku życia do gotowości szkolnej mając zajęcia z co najmniej dwiema nauczycielkami przedszkolnymi. Tak więc wmawianie Polakom, że w Anglii dzieci uczęszczają do szkoły już od 5 roku życia jest półprawdą, bowiem drugą jej połową jest fakt bycia w niej przedszkolakami, a nie uczniami.


Neoliberalny rynek sprawił, że pedagodzy w zakresie animacji kultury, pedagogiki społecznej czy edukacji regionalnej znajdą w Londynie pracę w jednym z kilku domów towarowych, w którym oferuje się produkty jedynie dla dzieci i młodzieży. Zarówno w tzw. "markecie MMS"-ów" , jak i "markecie z zabawkami" na każdym z czterech pięter nieustannie aktywizowało przekraczające ich próg dzieci z rodzicami grono edukatorów, którzy pokazywali gry, modele, zabawki, zachęcali do wzięcia ich do ręki, zmierzenia się z instrukcją, doświadczania, by tym samym pośrednio nakłonić ich rodziców do wydania pieniędzy na zakup.

W ten sposób mali klienci stają się przyszłymi kupującymi w hipermarketach, gdyż także w nich obserwują jak rodziców zachęca się do posmakowania czegoś, dotknięcia, wysłuchania lub zobaczenia, a zarazem milcząco nakłania ich do dokonania zakupu towaru, po który wcale nie przyszli do danego sklepu.


Zarabia się tu także sztuką uliczną, stąd co rusz można spotkać jakiegoś wokalistę, skrzypków, czy operowych śpiewaków, którzy - podobnie jak ma to miejsce we wszystkich stolicach czy miejscowościach turystycznych - uprzyjemniają przechodniom życie. Przy jednym z mostów spotkaliśmy piaskowego rzeźbiarza, któremu rzucano pensy i funty z podziwu za wykonywaną budowlę zamku.

Jak wszędzie, także w Londynie są wandale, którzy zniszczą nocną porą zaparkowany przez kogoś rower, ale generalnie można w tym mieście czuć się bezpiecznie, gdyż jest ono pilnowane przez obecnych na ulicach policjantów. Jak ktoś bardzo chce, to może na Baker Street 221B poprosić stojącego przed wejściem do Muzeum Sherlocka Holmse'a o zdjęcie z bileterem w policyjnym mundurze (nie tylko literackiej epoki).


Był też polski akcent w czasie zwiedzania Londynu, bowiem natrafiliśmy na polski festyn, w którym wystawiali nad Tamizą swoje produkty nasi rzemieślnicy, piekarze, cukiernicy, restauratorzy, pszczelarze i ogrodnicy, ale także prezentowali się uczniowie z Międzynarodowej Szkoły Polskiej w Londynie. To oni częstowali polskimi pączkami tłumnie odwiedzających gości.

Przekraczając skrzyżowania zwracaliśmy uwagę na namalowane na jezdni ostrzeżenia, by najpierw odwrócić się w prawą stronę, a dopiero potem w lewą. Nie mieliśmy z tym problemu, bo w końcu przyjechaliśmy z kraju, gdzie od kilku miesięcy obowiązuje patrzenie w prawą stronę.



Powinienem jeszcze wspomnieć o tym, że skorzystałem z usług najlepszego fryzjera strefy trzeciej Londynu, którego polscy politycy nie przepuściliby zapewne przez granicę. Imigrant, muzułmanin, a był dowcipny, serdeczny i nie poderżnął mi gardła brzytwą, chociaż mógłby.