23 marca 2015
O próbach "upraktycznienia" edukacji i upadku znaczenia kształcenia ogólnego
Dzisiejszy wpis jest kolejnym zaproszeniem prof. Uniwersytetu Śląskiego Andrzeja Murzyna do dyskusji na temat istoty wykształcenia ogólnego wobec (o)presji neoliberałów na kształcenie praktyczne. Swoją wypowiedź cieszyński filozof wychowania otwiera cytatem z mało znanego eseju Alberta Einsteina "O wychowaniu":
" Szkoła zawsze powinna stawiać sobie za cel, aby absolwenci
byli harmonijnymi osobowościami, a nie specjalistami. Powinno
to moim zdaniem odnosić się również do technicznych szkół
zawodowych, których uczniowie chcą poświęcić się określonemu
zawodowi. Na pierwszym miejscu powinien zawsze stać rozwój
ogólnej zdolności do samodzielnego myślenia i sądzenia, a nie
przyswojenia wiedzy specjalistycznej".
(źródło: A. Einstein, Pisma filozoficzne 2001, s. 403)
15 października 1936 roku podczas uroczystości z okazji trzechsetlecia szkolnictwa wyższego w Ameryce, Albert Einstein wygłosił na uniwersytecie Stanu Nowy York bardzo interesujący i pouczający wykład, który później został opublikowany jako tekst pod tytułem "O wychowaniu". Główny wątek, który – jak sądzę – zdominował wypowiedź Einsteina, dotyczy znaczenia kształcenia ogólnego dla prawidłowego funkcjonowania człowieka w społeczeństwie.
Twórca teorii względności, który – jak pisze Stanisław Butryn (Albert Einstein, Pisma filozoficzne 2001) - uważał się przede wszystkim za filozofa, a dopiero w drugiej kolejności za fizyka, zwrócił uwagę na wyzwanie, jakie stanęło przed szkołą w latach trzydziestych dwudziestego wieku, kiedy – jak stwierdził – rodzina została mocno osłabiona przez ówczesną sytuację gospodarczą. Einstein wiedział, że tylko taka szkoła, która – poprzez odpowiednie wychowanie – potrafi zachować równowagę między rozwijaniem i wspieraniem u wychowanków potrzeby niezależnego myślenia i działania oraz nieustannym przypominaniem mu o jego społecznej naturze, będzie w stanie sprostać nowym wyzwaniom.
Einstein obawiał się, że kształcenie ogólne będzie stopniowo tracić na znaczeniu, czemu dawał wyraz w wielu swoich tekstach. Dla tego uczonego szkoła ma kształtować ludzi aktywnych, czyli osoby, które nigdy nie zadowolą się jednorazowym poznaniem prawdy, że będą stale owo poznanie odnawiać. Poznanie jest bowiem podobne "(...) do marmurowej rzeźby stojącej na pustyni i narażonej na ciągłe niebezpieczeństwo zasypania przez lotne piaski. Pilne ręce muszą koniecznie bez przerwy pracować, aby marmur mógł nadal lśnić w słońcu" (A. Einstein, Pisma filozoficzne 2001, s. 398).
Trzymając się z daleka od sporu między zwolennikami klasycznego wykształcenia filologiczno-historycznego i matematyczno-przyrodniczego, Einstein wyznawał pogląd, że potrzeby życia są zbyt różnorodne, aby zadowolić się wykształceniem specjalistycznym. Przesadne akcentowanie zasady upraktycznienia działalności edukacyjnej (nie wchodząc w to, na ile fanatycy owego upraktycznienia w ogóle wiedzą, o czym, mówią) z którym – jak sądzę – mamy dzisiaj do czynienia, jest niewątpliwie oznaką upadku znaczenia kształcenia ogólnego.
Czy patologię praktyczności można usprawiedliwiać kryzysem gospodarczym? Odpowiedź brzmi: zdecydowanie nie! Trzeba bowiem pamiętać o przesłaniu, które zawarte jest w słowach Sergiusza Hessena i pochodzących z jego pracy "Szkoła i demokracja na przełomie" (przekład Adam Zieleńczyk, Warszawa 1938; cytat z wydania z 1997). Ten wybitny filozof wychowania daje nam do zrozumienia, że to właśnie czasy kryzysu są najlepszym sprawdzianem moralnym dla każdego społeczeństwa. To właśnie w takich czasach pojawia się najgorsza ze wszystkich pokus, jakie nawiedzają nas wszystkich na niedoskonałym świecie.
Hessen pisze: "W takim wypadku i oddzielny człowiek, i całe narody łatwo ulegają pokusie prostoty, utopijnej wierze, iż całe nieszczęście pochodzi od jakiejś okoliczności zewnętrznej i dość ją usunąć, aby od razu uzyskać rozwiązanie wszystkich trudności. Dlatego upadek doprowadza zawsze do uproszczenia rzeczywistości, do zamierania bardziej złożonych tkanek organizmu kultury, do upierwotnienia form życia dziejowego" (tamże, s. 12).
Czy nie mamy dzisiaj w naszym kraju do czynienia z takim uproszczeniem rzeczywistości? Czy nie powtarzamy błędów z przeszłości? Czy już zapomnieliśmy o czasach, kiedy sfrustrowani ideolodzy marksizmu, dla których stereotyp sumy zerowej, zgodnie z którym sukces jednej osoby oznacza porażkę drugiej (R. Scruton. Pożytki z pesymizmu i niebezpieczeństwo fałszywej nadziei, przekład Tomasz Bieroń, Poznań 2010) próbowali za wszelką cenę zrównać wszystkich ludzi do tzw. poziomu klas pracujących? Czy w imię zasady praktyczności mamy zapomnieć o wartości kształcenia ogólnego?
Pomniejszanie roli kształcenia ogólnego jest także uderzeniem w istotę uniwersytetu. Uniwersytet – jak podkreślał Wilhelm von Humboldt – ma inspirować człowieka do nieustannego poszukiwania wiedzy - wiedzy, która ma być tworzona z głębi ludzkiego ducha a nie jedynie gromadzona i ekstensywnie szeregowana. Państwo, które wspiera jedynie wiedzę pozorną, a więc wiedzę, która nie pochodzi z wnętrza i nie jest zaszczepiana we wnętrzu, nie może być autorytetem dla społeczeństwa albowiem nie dba o charakter i działanie lecz o wiedzę i mówienie (H. Schnädelbach, Filozofia w Niemczech 1831 – 1933, przekład K. Krzemieniowa, Warszawa 1992).
Uniwersytet ma rozwijać ideę bezinteresowności nauki, która dla Humboldta stanowiła jedną z największych wartości wypracowanych przez ludzkość. Wartości tej potrzebuje każde państwo jak powietrza, żeby nie stracić moralno-estetycznego kontaktu z każdym obywatelem. Chociaż rozwijanie i wspieranie przemysłu, tworzenie nowych miejsc pracy i odbudowa szkolnictwa zawodowego należą do działań priorytetowych, nie wolno zapominać o tym, że muszą być one oparte na solidnej podstawie, jaką jest wykształcenie ogólne. W przeciwnym razie życie społeczne zostanie zdominowane przez kolejne rzesze technokratów, zwolenników cyfrowej centralizacji i wyznawców materializmu eliminacyjnego, którzy za wszelką cenę starają się zredukować ludzki umysł do mózgu, a mózg do maszyny , którą będzie można w pełni kontrolować.
I jeszcze jedna uwaga – okazuje się, że nadmierny nacisk na praktyczność, efektywność i kalkulacyjność nie jest wspierany przez osoby, które uważa się za znaczące na polu wychowania przyszłych liderów biznesu. Wręcz przeciwnie, znawcy tematu zdają sobie doskonale sprawę z tego, że współczesny biznes musi być oparty na co najmniej trzech filarach – kognitywnej oburęczności, czyli umiejętnego poruszania się między logiką predykcji i logiką kreacji, odpowiedzialności i zrównoważonym rozwoju oraz samoświadomości i świadomości społecznej (D. Greenberg, K. McKone–Sweet, H. Wilson, The new entrepreneurship leader, San Francisco 2011).
To, co jeszcze nie tak dawno uważano za bazę dla działalności biznesowej – maksymalizacja zysków i kreowanie wartości spółek, już nie wystarczy Współczesny biznes potrzebuje ludzi wielostronnych i otwartych, a do tego jest potrzebne solidne wykształcenie ogólne.
(A. Muszyn)
----
Też zacznę od cytatu. Może nie A. Einsteina, ale prof. Łukasza Turskiego:
"Szkoła ma uczyć dziecko, a nie przedmiotu."
Jestem wraz z zespołem Polskiej Komisji Akredytacyjnej w jednej z polskich szkół wyższych, gdzie oceniamy jakość kształcenia na kierunku pedagogika. Analizuję od 13 lat aktywności eksperckiej w PKA prace egzaminacyjne, zaliczeniowe, prace dyplomowe i utwierdzam się w przekonaniu, że niezależnie od miejsca edukacji (czy to w Warszawie, Łodzi, Krakowie, Poznaniu, Toruniu, Gdańsku czy w jednym z miast powiatowych) w szkołach wyższych studiuje młodzież o poważnie obniżonym poziomie wykształcenia, który jest dodatkowo wzmacniany pozorowaną edukacją postgradualną.
Każda profesja musi być konstruowana na rzetelnej podstawie wiedzy ogólnej. W przypadku pedagogiki ów kanon dotyczy: historii wychowania, filozofii wychowania, pedagogiki ogólnej, teorii kształcenia (dydaktyki), teorii wychowania, pedagogiki specjalnej, pedagogiki porównawczej i pedagogiki społecznej. Na takim fundamencie można kształtować profesjonalizm każdego pedagoga, nauczyciela, któremu potrzebny jest jeszcze kanon wiedzy ogólnej z nauk humanistycznych i społecznych (historia filozofii, psychologia, socjologia). Tymczasem wciśnięta środowisku akademickiemu (z jego zresztą bezrefleksyjnym przyzwoleniem) formuła kształcenia dwustopniowego, w ramach którego studia I stopnia mają być praktyczne, zawodowe, a II stopnia ogólne lub zawodowe sprawia, że studiujący nie uzyskują wykształcenia ogólnego w ramach przygotowywania się do przyszłej profesji.
Jak to wygląda w polskich realiach? Młodzi ludzie studiują 3 lata (niektórzy 2,5 roku) na studiach I stopnia (licencjackich) o profilu zawodowym po to, by uzyskać kwalifikacje zawodowe do np. pracy w przedszkolu, szkole, placówce opiekuńczo-wychowawczej czy resocjalizacyjnej. Tymczasem wystarczy, że ktoś po studiach I stopnia przygotowujących do innego zawodu np. z kultury fizycznej, informatyki, geografii itp. uda się na 270 godzinne studia podyplomowe np. z historii, wczesnej edukacji lub biologii czy kurs kwalifikacyjny oraz ma za sobą 150-godzinną praktykę pedagogiczną, nabędzie prawo do kształcenia naszych dzieci w szkołach podstawowych lub gimnazjum w odpowiednim do kierunku tych studiów zakresie.
Po 270 godzinach zajęć, z których - gwarantuję - "student" nie miał żadnych możliwości, szans, a może i ochoty, by uzyskać wiedzę, umiejętności i właściwe postawy do pełnienia roli nauczyciela, ma takie samo prawo do wykonywania zawodu jak ktoś, kto studiował 3 lata.
W XIX w. rozpoczęto walkę o to, by nauczyciele mieli jak najwyższe wykształcenie, na bazie wykształcenia ogólnego. W wieku XXI cofamy się w tych wymogach, redukując przygotowanie zawodowe do de facto jednego semestru zajęć. Czy rodzice są świadomi tego, że analfabeci przedmiotowi są w szkołach w gronie nauczycieli, chociaż nimi się nie stali po tak nędznych studiach, wykluczających ich wykształcenie ogólne w ramach dyscypliny wiedzy? Zawdzięczamy to skandaliczne rozwiązanie b. minister edukacji Katarzynie Hall, a następnie Krystynie Szumilas.
Polska Komisja Akredytacyjna nie kontroluje jakości kształcenia na studiach podyplomowych i na kursach kwalifikacyjnych nie dlatego, że nie chce, czy nie potrafi, tylko dlatego, że jej tego czynić nie wolno. Komu na tym zależało? Nikt w Polsce nie weryfikuje jakości kształcenia na tych studiach czy kursach, a to one stały się furtką dla przedmiotowych analfabetów, by dzięki uzyskanemu dyplomowi nabyć formalne prawo do wykonywania zawodu! Wyższe szkoły publiczne i niepubliczne (prywatne), państwowe wyższe szkoły zawodowe, ośrodki doskonalenia nauczycieli prowadzą studia podyplomowe, które są w wielu przypadkach ordynarnym drenowaniem kieszeni obywateli zabiegających o dyplom, który nie odzwierciedla de facto żadnych kwalifikacji zawodowych, chociaż daje uprawnienia do wykonywania zawodu. To także okazja do "mielenia" środków unijnych na rzekome podwyższanie kwalifikacji zawodowych.
(ankieta na temat oczekiwań wobec studiów na kierunku pedagogika w wyższej szkole prywatnej)
(ankieta absolwenta na temat przydatności studiów na kierunku pedagogika)
Ilu b. posłów, b. senatorów RP, b. urzędników a nawet przedstawicieli kadr kierowniczych resortu lobbowało i uzyskało wsparcie w PO i PSL, by różne podmioty mogły bez jakiejkolwiek odpowiedzialności kształcić na studiach podyplomowych (poza wszelką ich oceną i weryfikacją ich kadr, programów itd.)? W Polsce sprzedaje się dowody kwalifikacji zawodowych, kompetencji oczekiwanych przez rynek. Absolwent ma być bezkrytyczny, bezmyślny, lojalny, dyspozycyjny, posłuszny i zaangażowany. Po co mu wykształcenie ogólne? Czyż nie wystarczy maturalne na poziomie 30%?
Czy rzeczywiście kształcimy OSOBY, poznajemy je w toku edukacyjnych spotkań (zajęć), czy może jedynie lub przede wszystkim oferujemy naszym studentom to, co mamy na podorędziu (KRK, taką, a nie inną kadrę, takie a nie inne warunki infrastrukturalne, określoną liczbę godzin, przedmioty, matryce wskaźników itp.)? Czy to w ogóle jest kształceniem, edukacją?
21 marca 2015
Obywatele mają dość klik, sitw i korupcji w strukturach władzy państwowej i samorządowej
W Sejmie trwają prace nad nowelizacją ustaw samorządowych. Po 25 latach tworzenia i zarazem także skrywanego przez rządzących niszczenia polskiej demokracji (o czym pisałem wcześniej) pojawił się ruch obywatelskiego protestu, który upomina się o zmiany w prawie samorządowym. Odwołano się do zaproszenia, jakie skierowało w styczniu tego roku Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji do debaty na temat zmian w prawie samorządowym, które zadeklarowało, że mają one być priorytetem w 2015 roku.
Umknął moje uwadze obywatelski projekt, by zgłaszać wszelkie uwagi na powyższy temat. Obywatele nie są legislatorami, ale nawet w tak krótkim czasie, jaki dał powyższy resort na konsultacje (trwały one do k.lutego) był szansą na zgłoszenie własnych postulatów. Zbliżają się kolejne wybory w naszym państwie. Jednocześnie warto docenić otwarcie się władzy na obywatelski głos. Ten zaś odnajdziemy w sieci, a jego główne postulaty dotyczą przede wszystkim jawności i aktywnego informowania (w Internecie) o podmiotach władz samorządowych. Im więcej jest transparencji, jawności, tym mniejsze szanse na nadużywanie władzy do załatwiania przez samorządowców własnych interesów kosztem dobra wspólnego.
Oto lista propozycji oddolnego, obywatelskiego ruchu na rzecz wprowadzenia przez posłów koniecznych zmian w prawie:
• publikowanie, w formacie możliwym do odczytu maszynowego, w Biuletynie Informacji Publicznej, rejestru wszystkich umów zawieranych przez urząd (z danymi na temat przedmiotu umowy, strony umowy, kwoty, daty zawarcia umowy, numeru umowy);
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej, w formacie możliwym do odczytu maszynowego, wykazu uiszczonych zobowiązań ze wskazaniem wysokości zobowiązania, daty zapłaty, wierzyciela, przedmiotu zobowiązania;
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej listy wynagrodzeń pracowników urzędu w formie możliwej do odczytu maszynowego;
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej informacji o nagrodach wszystkich pracowników urzędu w formie możliwej do odczytu maszynowego;
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej listy spraw zgłoszonych do Rzecznika Dyscypliny Finansów Publicznych;
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej, w formie możliwej do odczytu maszynowego, listy projektów mających na celu pozyskanie dodatkowych środków na rozwój gminy/powiatu/województwa, składanych do podmiotów zewnętrznych;
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej informacji o przeszłych, bieżących i przyszłych spotkaniach służbowych wójtów, burmistrzów, prezydentów, starostów i marszałków w formacie możliwym do dalszego wykorzystywania;
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej rejestru wniosków o informację publiczną;
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej protokołów z naborów na stanowiska pracy;
• publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej struktury organizacyjnej z wykazem wszystkich stanowisk, w formie możliwej do odczytu maszynowego
• wprowadzenie obowiązkowych głosowań imiennych rady gminy i powiatu oraz sejmiku województwa;
• publikowanie, w formacie możliwym do odczytu maszynowego, w Biuletynie Informacji Publicznej, danych o imiennych głosowaniach radnych (gmina, powiat, województwo), w formie możliwej do odczytu maszynowego;
• zakaz zależności radnych od organu wykonawczego (gmina, powiat, województwo);
• publikowanie, w formacie możliwym do odczytu maszynowego, w Biuletynie Informacji Publicznej, rejestrów wydanych decyzji administracyjnych;
• publikowanie, w formie możliwej do odczytu maszynowego, w Biuletynie Informacji Publicznej, wykazu spraw sądowych, których stroną jest organ gminy/powiatu/województwa;
• obowiązkowe prowadzenie i publikowanie w Biuletynie Informacji Publicznej nagrań lub stenogramów (w formie możliwej do odczytu maszynowego) z posiedzeń rady.
• prowadzenie przez wszystkie komitety wyborcze stron internetowych i podawanie do publicznej wiadomości adresów e-mail, adresów stacjonarnych i listy zgłaszanych kandydatów.
• publikowanie przez wszystkie komitety wyborcze wydatków on-line komitetów wyborczych.
20 marca 2015
Socjolodzy z PAN krytycznie o polityce w zakresie nauki i szkolnictwa wyższego
W dniu wczorajszym odbyły się wybory Prezesa Polskiej Akademii Nauk na kadencję 2015-2019. Była to już druga tura po nieudanym powołaniu przez członków Akademii nowego Prezesa, bowiem dotychczasowy prof. Michał Kleiber musiał już rozstać się z tym stanowiskiem na skutek obowiązującej prawnie kadencyjności funkcji Prezesa. Do kolejnej tury przystąpiło dwóch kandydatów: znana polskiemu środowisku akademickiemu, szczególnie Komitetowi Nauk Pedagogicznych PAN, dotychczasowa Wiceprezes PAN prof. Mirosława Marody z Wydziału I Nauk Humanistycznych i Społecznych PAN, jako że jest socjologiem oraz prof. Jerzy Duszyński (ur. w 1949 r.), biochemik z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego PAN, pełniący obowiązki dziekana Wydziału II Nauk Biologicznych i Rolniczych PAN.
Prezesa PAN wybrano (niemalże jak Papieża) dopiero w drugim podejściu, gdyż za pierwszym razem żaden z kandydatów nie uzyskał bezwzględnej większości głosów (50%+1). W wyniku powtórzenia głosowania, w drugiej turze wyborów, po uzyskaniu 111 głosów Prezesem PAN został prof. Jerzy Duszyński, który w latach 2008-2009 był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego kierowanym przez prof. Barbarę Kudrycką. Jego kontrkandydatka uzyskała poparcie 68 członków Akademii.
Ogólnopolskie dzienniki z jednej strony przypomniały skandaliczne naruszenie prawa i dobrych obyczajów w nauce w Wydziale I (ujawnił to na kilka dni przed wyborami w Liście otwartym do społeczności naukowej i Polskiej Akademii Nauk dr hab. prof. PAN Cezary Wójcik dyrektor Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN), co niewątpliwie mogło przyczynić się do spadku poparcia dla naszej socjolog, z drugiej strony Gazeta Wyborcza przybliżyła w wywiadzie z kandydatami na Prezesa PAN ich poglądy na: rolę PAN w nauce polskiej, konieczną do rozwoju i konkurowania w świecie optymalność budżetu PAN oraz stosunek kandydatów do niezbędnych reform w samej Akademii.
W tym kontekście odniosę się do bratniego pedagogom Komitetu Socjologii PAN, który w mijającej w tym roku kadencji wielokrotnie skupiał swoją uwagę na problemach funkcjonowania nauki i szkolnictwa wyższego w naszym kraju. Pedagodzy mają to do siebie, że interesują się nie tylko tym, co ma miejsce w ich środowisku, ale także w komitetach naukowych psychologów, socjologów, filozofów, historyków, kulturoznawców czy językoznawców. Ostatnio zajrzałem na stronę Komitetu Socjologii PAN, by zobaczyć, czym interesują się nasze koleżanki i koledzy z tej samej przecież dziedziny nauk. Podoba mi się formalne informowanie na stronie komitetu naukowego nie tylko o tym, co było treścią obrad i jakie podjęto uchwały czy przyjęto stanowisko, ale także, kto w istocie brał udział w posiedzeniu plenarnym.
Komitet Socjologii PAN liczy 41 członków - podobnie, jak w przypadku innych komitetów naukowych PAN, wybranych w sposób tajny w ogólnopolskich wyborach. Socjologom przewodniczy profesor zw. Uniwersytetu Jagiellońskiego - Krzysztof Frysztacki. Wśród członków tego gremium jest m.in. minister nauki i szkolnictwa wyższego prof. dr hab. Lena Kolarska-Bobińska, ale - jak wynika z protokołów obrad - nie uczestniczyła i nie uczestniczy w obradach swojego komitetu naukowego zapewne z braku czasu. Ciekaw jestem, czy czyta treść uchwał oraz wnioski z obrad profesorów socjologii, którzy ostatnio poświęcili szczególną uwagę polityce rządu w sprawach nauki i szkolnictwa wyższego?
W Komitecie Socjologii PAN działają tylko (w porównaniu z Komitetem Nauk Pedagogicznych PAN) trzy zespoły problemowe, z czego jeden już w swojej nazwie zawiera interesujący zakres zainteresowań, a mianowicie jest to Zespół ds. Ekspertyzy dotyczącej relacji między władzą a społeczeństwem. Prace tego zespołu mają zostać uwieńczone publikacją, toteż sam czekam na nią z niecierpliwością. Być może prof. M. Marody dopełni jego treść swoimi doświadczeniami z relacji, w jakie musiała wchodzić z władzami naszego kraju jako Wiceprezes PAN?
W swojej najnowszej książce pt. "Jednostka po nowoczesności. Perspektywa socjologiczna" (Warszawa 2014) M. Marody niezwykle interesująco pisze o podporządkowaniu jednostki społeczeństwu, ale zarazem pomija radykalne ograniczanie podmiotowości obywateli III RP w wyniku etatystycznej polityki władzy. Być może zapowiedziany Raport będzie szerszym spojrzeniem socjologów na ponowoczesną rzeczywistość, którą inny socjolog Ireneusz Krzemiński określił mianem zdrady solidarnościowego etosu i projektów samorządnego społeczeństwa.
Posiedzenia Komitetu Socjologii PAN odbywają się rzadko, a przynajmniej tak wynika to z opublikowanych na stronie KS PAN protokołów, toteż odwołam się do treści posiedzenia, które miało miejsce rok temu, a jego problematyka jest nadal aktualna. Wynika z tego, że minister nauki jako socjolog zapewne bierze pod uwagę poruszone wówczas kwestie. Niektóre nadal są przedmiotem analiz, dyskusji, a nawet wniosków o ich uwzględnienie w bieżącej polityce resortu. Problemy mamy podobne.
Jak stwierdzono: Przedstawiciele wielu dyscyplin społecznych i humanistycznych zabierali publicznie głos w sprawie sytuacji polskiej nauki, natomiast głos socjologów nie jest słyszalny. Zdaniem członków Komitetu Socjologii powinien powstać memoriał w tej sprawie.
Socjologia jest w coraz bardziej rozpaczliwej sytuacji. Dolegliwość jest tym większa im dalej dany ośrodek znajduje się od centrum (w wymiarze akademickim, geograficznym). Ze względu na te okoliczności członkowie Komitetu uznali za właściwe przedstawienie – na zapowiedzianych dwóch spotkaniach – stanowiska Komitetu nt. stanu polskiej humanistyki i nauk społecznych. Problemem jest m.in. komercjalizacja nauki i fiskalizm, co odbywa się kosztem środowiska. Niepokojąca jest także pauperyzacja środowiska akademickiego, co rzutuje tak na jakość życia, jak i na wykonywaną pracę przez jego reprezentantów. Nastąpiła degradacja finansowana najmłodszych pracowników nauki. Środowisko nie może się na to godzić. Głos socjologów powinien być słyszalny.
Zaapelowano, aby Komitet włączył się nie tylko w wyrażanie stanowiska, ale także w wypracowanie rozwiązań, jak można zmienić aktualną sytuację. Ale jedynym żądaniem nie może być zwiększenie nakładów finansowych. Aktualny poziom fragmentaryzacji nie jest znany w amerykańskim środowisku naukowym. Przykłady i wzory rozwiązań zachodnich warto przywołać na spotkaniu.
Główne tematy, na które zwrócono uwagę w trakcie dyskusji:
* parametryzacja oraz ocena działalności humanistów i przedstawicieli nauk społecznych. Problemem dla środowiska nie jest parametryzacja, czy wszelka ewaluacja humanistyki i nauk społecznych, ale przyjęte kryteria, które nie są dostosowane do specyfiki tych nauk. Wcześniej też były sposoby parametryzowania nauki; teraz ustawy wprowadziły takie zasady, które wydają się absurdalne. Należy rozdzielić zasady parametryzacji obowiązujące nauki przyrodnicze od tych obowiązujących nauki humanistyczne i społeczne. Cała reforma była krojona pod nauki przyrodnicze i ścisłe, chociaż przedstawiciele tych nauk także nie są zadowoleni z efektów przeprowadzonej reformy – dają się słyszeć ich krytyczne głosy. Potrzebna jest solidarność między dyscyplinami, nie należy działać tylko w wąskim gronie własnego środowiska. To wzmocni głos przedstawicieli środowisk naukowych.
* W naukach humanistycznych i społecznych system parametryczny funkcjonuje fatalnie. Wywalczono więcej punktów za monografie, to jedno osiągnięcie. Ale to bardzo złudny sukces – w dalszym ciągu praca nad monografią i publikacje w pracach zbiorowych są niedoszacowane (niedowartościowane) w stosunku do punktów, jakie uzyskuje się za publikację artykułu w czasopiśmie (przy równoczesnym uznawaniu praktyk podpisywania się pod jednym artykułem kilku/kilkunastu osób).
Praktyki i zasady parametryzacji prowadzą do absurdów. Bywa, że ośrodek naukowy, który ma renomę światową ma niską ocenę parametryczną w kraju i zmniejszone środki na działalność.
* Nadregulacja powoduje rozmaite działania pozorne; z pozycji Ministerstwa tego nie widać; mechanizmy adaptacyjne rozwijają się w sposób niebywały (następuje przystosowanie do tej patologicznej sytuacji). Powinno się wziąć pod uwagę patologizację praktyk młodego pokolenia, które zwraca uwagę już wyłącznie na zbieranie punktów a nie rozwiązanie problemów. Ludzie wzajemnie się cytują; aby uzyskać punkty powstają nowe czasopisma; książki rozpisuje się na czasopisma. Zepsuty miernik psuje instytucje, zahamowanie nadregulacji jest w gestii Ministerstwa.
Dostosowanie się środowiska do tych szkodliwych zmian umacnia tylko system; dlatego też należy zrezygnować z coraz to nowych regulacji. Dobra parametryzacja to kilka osiowych kryteriów, według których można ocenić instytucje – specyfiki każdej z nich nie da się uwzględnić.
* Polskie nauki społeczne mają przede wszystkim służyć polskiemu społeczeństwu, to jest ich wartość. Tymczasem cała masa aktywności polskich naukowców w ogóle nie jest oceniana, bowiem ekspertyzy, badania stosowane, raporty na poziomie gminy – nie są w ogóle brane pod uwagę w parametryzacji. Szalenie ważna jest działalność, która ma służyć do rozwiązywania problemów społecznych.
* Brakuje audytu wprowadzonych przez Ministerstwo zmian. Nikt z inicjatywy Ministerstwa nie zrobił stosownych badań, które miałyby na celu sprawdzenie tego, jaki mają skutek wprowadzone regulacje. Nieznane są rezultaty – finansowe, personalne – wprowadzonej reformy.
* Problemem ośrodków akademickich jest gorset biurokratyczny. Środowisko akademickie zmuszone jest do bezsensownych działań, które często nie wynikają z logiki postępowania naukowego i społecznych potrzeb (np. bada się nie to co jest szczególnie drażliwe dla społeczności lokalnej, ale co ma szansę na zainteresowanie u zagranicznego wydawcy; publikuje się w czasopiśmie, mimo że wypowiedź byłaby bardziej wartościowa gdyby przybrała formę monografii). Warto się zastanowić się czy ten typ zarządzania nauką może służyć innowacyjności, jeżeli każde formy aktywności naukowo-badawczej będą kontrolowane przez biurokratów – a także osoby, które wiele lat temu wypadły z nauki (nie znają jej aktualnych realiów), a teraz decydują o jej kształcie.
Kwestia finansowana nauki w sytuacji niżu demograficznego i komercjalizacja nauki.
a) Weryfikacji wymaga dalsze dystrybuowanie środków według ilości studentów – tak dalej być nie może. Kierunki na państwowych uniwersytetach powinny być finansowane bez względu na ilość studentów.
b) Komercjalizacja nauki. Wiele dyscyplin prowadzi badania, które nie zawsze znajdują bezpośrednie zastosowanie w przemyśle czy gospodarce – ale mają kluczowe znaczenie dla rozwoju samej dyscypliny, wzbogacają wiedzę o świecie, funkcjonowaniu społeczeństw, żywych organizmów.
c) Założenie, że ośrodki akademickie będą się utrzymywały z grantów nie ma racji bytu. Takie rozwiązanie nie sprzyja rozwojowi nauki, zarówno biorąc pod uwagę przedmiot badań poszczególnych dyscyplin, który często jest niedowartościowany, jak i biorąc pod uwagę sposób parametryzowania dyscyplin, małe i peryferyjne ośrodki akademickie pozbawione są równych szans, nie mają możliwości konkurowania z dużymi ośrodkami o ograniczone środki z grantów.
W NCN nauki społeczne i humanistyczne zostały zmajoryzowane przez psychologię, ze względu na przyjęte kryteria parametryzacyjne.
Jeżeli na uczelnie nakłada się obowiązek nauczania i prowadzenia badań naukowych – to na badania powinny być pieniądze, które pozwalałby realizować ten obowiązek. Sprowadzanie tego obowiązku do systemu grantowego jest niewystarczające. Ośrodki, które nie mają wystarczającej ilości studentów powinny prowadzić badania, a ich pracownicy robić stopnie naukowe. Należy robić audyty co się dzieje w środowisku, parametryzacja nie pokazuje kto coś robi, albo nie robi i jaka jest tego wartość.
Potrzebna jest dywersyfikacja dystrybuowanych środków na poziomie Ministerstwa.
Należy zarządzać zmian w nowych procedurach habilitacyjnych. Nastąpiła depersonalizacja procesu habilitacyjnego, regulacje zaprzeczają temu co jest kwintesencją rozwoju nauki.
Również system boloński wymaga reformy.
*Publiczne dewaluowanie znaczenia nauk humanistycznych i społecznych wpływa nie tylko na pogarszającą się atmosferę na studiach, ale także – co podkreślają władze uczelni, pracownicy, doktoranci i studenci – może spowodować daleko idące i fatalne w skutkach konsekwencje, grożące nawet likwidacją nauk, które są gwarantem społecznego rozwoju, kreatywności, innowacyjności i budują społeczne tożsamości. Stowarzyszenie Inżynierów Amerykańskich bije na alarm, że inżynierowie są pozbawieni refleksji, że powinni mieć zajęcia z obszaru nauk humanistycznych i społecznych.
* Szkodliwość rozpowszechnianych opinii na temat złej sytuacji socjologów na rynku pracy. Konieczne jest rozbicie tego stereotypu – że ukończenie socjologii oznacza bezrobocie. Jest on kreowany i podsycany w mediach masowych, ale też szkodliwe opinie wypowiadane są przez urzędników państwowych i samorządowych, np. Marszałek jednego z województw wypowiedział się do prasy, że socjologia kształci bezrobotnych i zachęcał rodziców, żeby nie wysyłali dzieci na socjologię. Jeżeli tak ważny urzędnik wypowiada tego typu opinie, to jest to poważny problem.
Może zatem warto podtrzymywać tak trafną diagnozę stanu szkolnictwa wyższego i nauki w dzisiejszej debacie publicznej, by znowu nie narzekano, że ministerstwo wprowadzało błędne zmiany, a naukowcy milczeli? Nie milczeli i nie milczą!
19 marca 2015
Niepowodzenie KOMITETU KRYZYSOWEGO HUMANISTYKI POLSKIEJ w rozmowach z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego
Ledwo wróciłem do kraju, a tu ciągnące się pasmo kryzysów, konfliktów, kampanii wyborczej kandydatów, z których każdy nosi w plecaku prezydencką "buławę". Najważniejszym wydarzeniem 17 marca było jednak wspólne spotkanie przedstawicieli Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej z władzami resortu nauki i szkolnictwa wyższego w sprawie postulatów dotyczących koniecznych zmian w finansowaniu nie tylko uniwersyteckiej humanistyki. Społeczeństwo otrzymało komunikat Polskiej Agencji Prasowej, który jest radykalnie rozbieżny z wydanym przez KKHP Oświadczeniem po odbytych rozmowach. Widać wyraźnie, że władze idą w zaparte i na przetrzymanie, bo w końcu do jesiennych wyborów zostało już tylko kilka miesięcy. Nie ma zatem powodu, by ulegać jakimkolwiek roszczeniom czy sugestiom radykalnych reform. Teraz już nikt Sejmu nie rozwiąże i nie urządzi Majdanu.
Odnoszę wrażenie, że wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego prof. Marek Ratajczak doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nic lub niewiele może. Rządzący nie wprowadzą do pakietu koniecznych ustaw (w tak krótkim czasie) takich ich nowelizacji czy zmian, które miałyby służyć środowiskom akademickim. Oświata, nauka, szkolnictwo wyższe, kultura i sfera socjalna są od czasów socjalizmu "żebrakami", na łasce władzy, która rzuci im jakiś ochłap, jeśli będzie miała w tym interes, albo będzie się ich bała. To ostatnie w ogóle nie wchodzi w grę, gdyż nawet politolodzy mówią o niezdolności nowej generacji do oddolnej rewolucji społecznej na kształt 1968 r.
Cóż zatem pozostaje? Nierówna, asymetryczna gra władzy z - w tym przypadku - środowiskiem naukowym, której przedstawiciel w randze wiceministra powiada mu wprost: (...) że w budżecie na 2015 r. środki na naukę wzrosły o ok. 10 proc. Zgadzamy się co do tego, że chcielibyśmy, aby pieniędzy w systemie było więcej, jest też pole do dyskusji o tym, jak dzielić te środki. Jednak to nie minister nauki decyduje o wysokości budżetu, jesteśmy tylko jednym z beneficjentów środków budżetowych. Nawet związkowcy wytykają manipulację - a mówił o tym Julian Srebrny z Krajowej Sekcji Nauki NSZZ "Solidarność: Jeżeli odejmiemy środki europejskie, to procent PKB przeznaczany na naukę w Polsce jest najniższy od kilkudziesięciu lat. Jest chyba najwyższy czas, aby spróbować zbudować jakieś grupy robocze z przedstawicielami środowiska, które pracowałyby nad zasadami podziału środków, stabilności zatrudnienia i kariery naukowej.
Zdaniem wiceministra nie ma mowy o powoływaniu jakichkolwiek grup roboczych do rozwiązania palącego problemu. Odrzuca ten "gorący kartofel" w stronę niezadowolonych twierdząc, że niech sobie piszą listy i postulaty, a nawet własne propozycje do KEJN czy innych gremiów, które ustalają zasady parametrycznej oceny jednostek akademickich. No i co z tego, że napiszą do KEJ, skoro ani top gremium, ani żadne inne nie ma żadnej mocy sprawczej, by pozyskać więcej środków na naukę i szkolnictwo wyższe. Skoro nawet minister tego nie może (czy nie potrafi?), to niby jakim cudem miałoby dojść do koniecznej zmiany?
Mamy zatem polityczny ping-pong jak za czasów Edwarda Gierka. To postulujący mają sami wymyśleć sposób na zwiększenie środków. Podobnie jest z nauczycielami. Jak nauczyciele chcą podwyżek, to niech pokażą pani minister Joannie Kluzik-Rostkowskiej źródło ich możliwego i realnego pochodzenia. To po co są ministrowie tych resortów, skoro i tak nic nie mogą? To za co płacą im obywatele? Po co społeczeństwo utrzymuje tysiące urzędników, którzy i tak nic nie mogą?
W związku z tym, że PAP nie informuje, tylko gładkimi komunikatami zaciemnia istotę sprawy, przytaczam pełen tekst OŚWIADCZENIA KOMITETU KRYZYSOWEGO HUMANISTYKI POLSKIEJ:
Dnia 17.03.2015 doszło do spotkania przedstawicieli KKHP i obserwatorów reprezentujących związki zawodowe z wiceministrem nauki i szkolnictwa wyższego Markiem Ratajczakiem. Spotkanie było konsekwencją kongresu „Kryzys uczelni – kryzys nauki – kryzys pracy”. Podczas kongresu zostały ogłoszone postulaty reformy szkolnictwa wyższego, które uzyskały poparcie 70 instytutów i wydziałów z całej Polski a także trzech największych central związkowych, oraz Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Postulowanym celem spotkania było rozpoczęcie wspólnych prac nad koniecznymi systemowymi zmianami, będącymi odpowiedzią na kryzys, w którym znalazło się polskie szkolnictwo wyższe. Niestety ministerstwo odrzuciło propozycję powołania wspólnych zespołów roboczych.
KKHP wnosiło o wypracowanie rozwiązań w pięciu podstawowych obszarach problemowych:
1) systemowa zmiana modelu finansowania szkolnictwa wyższego
2) reforma finansowania nauki
3) zmiana sposobu oceniania badań
4) zmiany gwarantujące poprawę warunków studiowania
5) zmiana modelu współpracy z otoczeniem społecznym
Ministerstwo odrzuciło możliwość wspólnej pracy nad tymi palącymi problemami. Ze smutkiem odnotowujemy, że Ministerstwo kolejny raz powołuje się na nieprawdziwą informację jakoby dotacja dydaktyczna w niewielkim tylko stopniu zależała od liczby studentów. Jest to wymówka zwalniająca władze od odpowiedzialności za zapaść polskiego szkolnictwa wyższego. Podobnym zabiegiem jest przerzucanie odpowiedzialności za rażące niedofinansowanie nauki na Ministerstwo Finansów.
W rezultacie spotkanie nie stało się okazją do rozpoczęcia realnego dialogu społecznego na temat kryzysu polskiej nauki. Jak się okazało, dla Ministerstwa spotkanie pełniło funkcję czysto wizerunkową. Ta rozczarowująca postawa władz stawia pod znakiem zapytania możliwość dialogu społecznego i uniemożliwia wdrożenie niezbędnych i niecierpiących zwłoki reform. Postawa Ministerstwa prowadzić może tylko do pogłębienia kryzysu. Zmusza to również środowisko naukowe do dalszej mobilizacji.
18 marca 2015
Czy MEN ukrywa koszty produkcji i dystrybucji podręcznikopodobnego wyrobu?
Właściwie mój wpis mógłby zostać zamknięty tylko pytaniem retorycznym. Tymczasem sprawa nie jest taka błaha. Od prawie dwóch lat polskie społeczeństwo jest wprowadzane w błąd w kwestii, która miała być produktem numer jeden kampanii politycznej Platformy Obywatelskiej z udziałem jej członkini - ministry edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Być może to jej poprzedniczki wsadziły ją na "minę", by w odpowiednim momencie ją "zdetonować". W końcu, politycznie przyspieszony ruch populistycznego rozwiązania, jakim miało być ofiarowanie rodzicom polskich dzieci uczęszczających do klasy pierwszej szkoły podstawowej, a w dalszej kolejności kontynuujących edukację w klasach starszych, rzekomo bezpłatnego podręcznika szkolnego. Tę rolę spełniać miał "rządowy" EleMENtarz", na którego napisanie nakłoniono bez jakiegokolwiek oporu merytorycznego panią Marię Lorek (szefową Fundacji i sieci prywatnych szkół w regionie wyborczym minister edukacji)oraz dr Lidię Wollman z Uniwersytetu Śląskiego, Wydział Etnologii i Nauk o Edukacji w Cieszynie.
Jak głosiła wszem i wobec pani Joanna Kluzik-Rostkowska, dzięki interwencji państwowej w wolny rynek wydawców, wolność autorów pomocy dydaktycznych i suwerenność polskich nauczycieli do wyboru najbardziej korzystnych dla własnych uczniów środków kształcenia, Polacy mieli zaoszczędzić 125 mln. zł. Oczywiście, nie każdy z nas odrębnie, bo osób o takich zasobach finansowych jest w naszym kraju niewiele, a w każdym razie nie należą do nich ani nauczyciele, ani naukowcy-pedagodzy. Przyznam szczerze, że nigdy nie interesowało mnie to, jaki jest koszt produkcji pomocy dydaktycznej, jaki jest poziom ryzyka zespołu redakcyjnego i wydawcy, ani też, jakie są z tego tytułu dochody samych autorów. Jedna z autorek cyklu podręczników do edukacji elementarnej wprawdzie sama chwaliła się, że zarobiła na tym w ciągu kilku lat miliony, ale jej podręczniki rzeczywiście były stosowane w kilkunastu tysiącach szkół podstawowych. Wystarczy przemnożyć liczbę tych szkół i uczniów klas I-III, by wyliczyć, że dochód z tego tytułu musiał być bardzo wysoki. Wysokie też musiała płacić podatki, a z tych przecież m.in. utrzymywane jest w Polsce szkolnictwo publiczne, także płace nauczycieli i urzędujących w MEN pracowników.
Uruchomiona nagle, przed dwoma laty kampania propagandowa MEN w sprawie zablokowania w/w wolności na rzecz rzekomego ulżenia obywatelom w ich corocznych wydatkach na zakup podręczników szkolnych, miała być powrotem do socjalistycznego stylu uprawiania władzy, która lepiej wie, od społeczeństwa, co jest dla niego dobre. Istotnie, każdy rodzic dziecka uczęszczającego do szkoły musi przed 1 września wydać często kilkaset złotych na zakup nie tylko podręczników szkolnych do wszystkich przedmiotów, ale także materiały piśmiennicze, często odzież szkolną (mundurki) czy osobistą i obuwie na skutek naturalnego wzrostu dziecka. Czy jednak ktoś z rządu przejmuje się tym, że rodzice młodszych dzieci, w wieku od noworodka do końca edukacji przedszkolnej też muszą wydawać pieniądze na zakup środków dydaktycznych, gier i zabawek rozwojowych, ubrań, żywności itd.?
Skąd zatem nagle takie zainteresowanie eleMENtarzem? Jak to jest w ogóle możliwe, że po 25 latach wolności resort edukacji funduje z pieniędzy podatników produkt, który nie tylko nie spełnia od samego początku norm prawa unijnego, bo te zostały sprytnie ominięte przyjęciem odpowiedniej ustawy przez Sejm i podpisania jej przez Prezydenta (rzecz dotyczy braku konkursu na autora elementarza oraz braku przetargu publicznego na druk), ale przede wszystkim nie odpowiada jakości procesu kształcenia i wychowywania najmłodszych dzieci w szkołach publicznych. Zmuszono bowiem nauczycieli do tego, by przyjęli do realizacji "wyrób podręcznikopodobny".
Nic tu nie pomoże minister edukacji wymachiwanie tym produktem na kolejnych konferencjach prasowych jako czymś rzekomo najlepszym, skoro nie kto inny, jak właśnie wcześniej naukowcy, a teraz już także sami nauczyciele ocenili ten wyrób jako poniżej dotychczas istniejących na polskim rynku wydawnictw. Nie chodzi tu o żadne boxy, komplety dodatkowych zeszytów ćwiczeń, tylko o główne źródło wiedzy alfabetycznej dla naszych najmłodszych uczniów. Otóż ten produkt jest bublem, za który płacą wszyscy rodzice, także ci, którzy w ogóle nie mają dzieci, jak i ci, których pociechy uczęszczają do przedszkoli czy szkół.
Nie jest prawdą, że jest to elementarz bezpłatny. Wierutnym kłamstwem jest także wmawianie społeczeństwu, że jest to "produkt" doskonały, skoro tyle tysięcy osób zapoznało się z jego treścią, a niektórzy nawet przesłali do MEN swoje uwagi krytyczne. Taką demagogią można karmić nieoświecony naród, ale ministra edukacji powinna okazywać Polakom wyższy poziom szacunku, niż ten, jaki wynika z socjotechniki manipulacji opinią publiczną.
No więc, pytajmy, dociekajmy, ile dziesiąt-milionów złotych rocznie wydawało MEN - przed tym wyrobem - na dofinansowanie, refinansowanie podręczników szkolnych dla uczniów klas I, których rodziców nie było stać na ich zakup? Ile set-milionów wydało MEN na obecny eleMENtarz oraz na materiały go wspomagające, biorąc pod uwagę to, że szkoły mogły zabiegać o finansowe pokrycie związanych z tym kosztów do wysokości 50 zł na ucznia klasy I?
Niezależnie od kolosalnych wydatków MEN na produkcję tego kiczu, ze środków resortu w tym roku przeznacza się 156 mln zł na wypłatę dofinansowania dla uczniów od klasy II szkoły podstawowej wzwyż na zakup podręczników, a w przypadku uczniów z upośledzeniem umysłowym w stopniu umiarkowanym lub znacznym także materiałów edukacyjnych. Jest wreszcie rządowy program pomocy dzieciom i uczniom w formie zasiłku losowego na cele edukacyjne oraz pomocy uczniom w formie wyjazdu terapeutyczno-edukacyjnego.
Jak podaje MEN program ten przewiduje następujące formy pomocy dzieciom i młodzieży z rodzin dotkniętych skutkami żywiołów m.in. zasiłek losowy na cele edukacyjne – wypłata świadczenia pieniężnego w wysokości 500 zł albo 1000 zł, która ma umożliwić zakup niezbędnego wyposażenia szkolnego, w tym np. obuwia szkolnego, plecaków, podręczników, stroju sportowego, artykułów piśmiennych, a w konsekwencji uczestniczenie uczniów we wszystkich zajęciach szkolnych z pełnym wyposażeniem wymaganym przez szkołę, niezbędnym do prawidłowego zdobywania wiedzy lub rozwoju fizycznego.
MEN jest od tego, żeby zatroszczyć się o najsłabszych, o potrzebujących pomocy, ale czy rolą tego resortu jest sponsorowanie rodzicom wszystkich uczniów elementarza, który jest bublem? Zsumujmy te wydatki MEN i oceńmy, czy warto było te środki wydać? Czy to jest marnotrawstwo czy niegospodarność w zakresie finansów publicznych? Czy taka polityka MEN i rządu nie powinna budzić społecznego sprzeciwu?
17 marca 2015
Sromotny los kiboli w antycznych Pompejach
Kolejny dzień pobytu w Kampanii we Włoszech poświęciłem na Pompeje - "umarłe miasto", które najpierw doświadczyło tragicznego trzęsienia ziemi w 62 r.n.e., by w siedemnaście lat później nie przeżyć wybuchu pobliskiego wulkanu Wezuwiusza. W godzinach południowych, po erupcji wulkanu, całe antyczne miasto zostało zasypane ponad sześciometrową warstwą popiołów i lapillów wymieszanych z innymi materiałami. Niewielu pompejańczyków przeżyło, zaś do dnia dzisiejszego zachowały się wydobyte przed ponad dwustu laty resztki tej tragedii.
Pierwsze bowiem prace wykopaliskowe rozpoczęto w 1748 r., gdyż nie wiedziano, w którym miejscu jest to zasypane miasto. Dopiero jednak w latach 1924-1962 wydobyto spod warstw grubego kożucha popiołów i lapillów na jaw ponad trzy piąte terenu dawnych Pompejów, które dzisiaj można już zwiedzać. Archeolodzy odkryli miasto, które swoją architektoniczną strukturą odzwierciedlało wpływy rozmaitych ludów: Etrusków, Greków, Samnitów i Rzymian.
Wspomniany kataklizm utrwalił na wieczne czasy codzienność życia w pompejańskich domach, które były bez okien, otoczone wysokim murem, by nikt z ciekawskich nie mógł zajrzeć do wnętrza. To właśnie w atrium skupiało się życie domowników. Posiłki spożywano w pozycji półleżącej w jadalni, która była wyposażona w trzy łoża.
Do dziś zachował się amfiteatr pompejański, w którym w 59 r. n.e. odbywały się walki gladiatorów. Jedni z walczący reprezentowali gospodarzy, a drudzy miasto Nocere. Emocje ponoć były tak wielkie, że któregoś razu na widowni, która liczyła do 12 tys. osób, doszło do bójki między zwolennikami pompejańczyków a nucerejczyków. Można powiedzieć, że był to przykład współcześnie znanych nam bitw, do jakich dochodzi między stadionowymi kibolami. Tamta bójka zakończyła się masakrą kibiców gości, toteż wzburzony tym Neron zarządził zamknięcie amfiteatru na dziesięć lat.
Wielbicielom historii polecam zwiedzanie Pompei, gdzie na otoczonym ponad trzykilometrowym murem terytorium odnajdziemy ślady antycznego życia, pozostałości sklepików, warsztatów, typowych domów wielkopańskich z filarami podtrzymującymi ich zadaszenie, wille patrycjuszowskie, domów urzędniczych, domów wiejskich z warzywnikiem, dziedzińców z posągami i fontannami, resztek ścian z zachowanymi malowidłami, fragmentów kolumnowych portyków, sal triklinium i sypialni, dwóch amfiteatrów (małego i dużego), Wielkiej Palestry, a także zgromadzone dla badaczy starożytnej przeszłości posążki, portrety odlane z brązu, naczynia ceramiczne, wyroby artystyczne i rzemieślnicze czy sprzęt domowy np. amfory na wino.
Poruszająca jest droga, wzdłuż której idąc zobaczymy grobowce w kształcie kapliczki czy grób z edykułami i filarami. Wszystkie grobowce pochodzą z epoki hellenistycznej i rzymskiej. Ogromne wrażenie pozostawia widok gipsowych odlewów leżących ciał ofiar wybuchu Wezuwiusza.
(źródło oprac.: Eugenio Pucci, Pompeje, nowy praktyczny przewodnik, Firenze 1999)
16 marca 2015
Zobaczyć Neapol i ...
nie umrzeć ze zdumienia, tylko przyjechać tu po raz kolejny.
Byłem już w wielu miejscach, ale tak brudnego, zaśmieconego miasta jeszcze nie widziałem, a doświadczyłem tego w Neapolu o każdej porze dnia i wieczora.
Odnosi się wrażenie, jakby nie było tu żadnych służb komunalnych, chociaż w nowoczesnej części miasta, blisko zamku i ekskluzywnych hoteli można spotkać nawet w niedzielę pracownika sprzątającego śmieci na ulicy. Stare Miasto jest jednak bardzo zaśmiecone. Jeszcze gorzej jest w małych uliczkach, gdzie nawet w niedzielę mieszkańcy wywieszają wypraną pościel, bieliznę czy ubrania na zewnątrz, co sprawia wrażenie, jakby nie obowiązywały tu żadne normy.
Jadąc taksówką z lotniska do centrum miasta podziwiałem kunszt kierowcy, który na bezczelnego zajeżdżał innym użytkownikom ulic drogę, wciskał się, przejeżdżał na zielonym świetle i często trąbił na innych, także na pieszych. Tu każdy jeździ i chodzi tak jak chce. Mimo znaków drogowych, sygnalizatorów świetlnych trzeba uważać, by nie wpaść pod samochód. Chyba nikt nie przejmuje się edukacją do bezpieczeństwa ani też wychowaniem zdrowotnym.
W tym mieście nie utrzyma się przy życiu żadna firma ubezpieczająca samochody od wypadków, stłuczek itp, gdyż chyba nikomu nie zależy na zgodnym z oryginałem wyglądzie samochodu. Tu właściwie rzadkością są samochody, które nie byłyby poobijane, porysowane, z naruszonym zderzakiem czy urwanym lusterkiem itp. Często widuję tu auta bez szyb, ale zaklejone folią, bo przecież jeździ się tutaj nie dla szpanu, tylko po to, by dotrzeć do celu i dziękować Panu Bogu za wolne miejsce do parkowania.
W Neapolu nie ma gdzie zaparkować auta, a jeśli już nawet znajdziemy jakieś miejsce, to możemy być pewni, że na jego opuszczenie będziemy potrzebowali kilkanaście minut. Tu ktoś nas dopchnie do stojącego przed nami auta tak, by było niemalże na styk, a z tyłu stanie zderzakiem w zderzak. Nie ma co liczyć na miejską komunikację, bo żaden rozkład nie jest wiarygodny. Metro jeździ, ale nie co 2-3 minuty, tylko co 15.
Jedynie w nowoczesnej części miasta, przy nabrzeżu, gdzie znajdują się ekskluzywne hotele i restauracje czy zabytkowy Zamek, spotykam zamiatacza ulic. Tu rzeczywiście jest czysto. Czuję się bezpiecznie, gdyż co kilka ulic można spotkać patrole policji municypalnej. Część Starego Miasta, a szczególnie odchodzące od placów wąskie uliczki, są pełne porozrzucanych śmieci.
W Neapolu mieszka i przebywa ok. 2,5- do 5 mln. mieszkańców i turystów, w tym szczególnie widoczni są wśród tych ostatnich Azjaci. Czekają na nich uliczni sprzedawcy najróżniejszych towarów - torebek, zegarków, statywów do zrobienia sobie "selfika" oraz lokalnych pamiątek, gadżetów. Tu królują figurki przedstawicieli wszystkich zawodów oraz symbole bogactwa regionu, jakimi są makarony, neapolitańska pizza, lody, ciastka, ryby, owoce morza i ostre papryczki. Nie ma publicznych toalet a te, które są w restauracjach, pizzeriach, barach czy kafejkach są bez papieru toaletowego, z powyrywanymi deskami sedesowymi czy armaturą. Dramat.
Najstarsze domy, kamienice, zabytkowe budowle, kościoły upstrzone są tandetnym graffiti, zniszczone tak, jakby ktoś celowo chciał odrąbać kawał ściany. Tu nic nie jest świętością dla dzieci ulicy, mimo że niemal co 100 m. jest jakaś kapliczka. Obok odnowionych kamienic stoją stare, z popękanymi ścianami, odpadniętymi częściami mieszkań. Groza i nędza robi smutne wrażenie. Spotykam na ulicach żebraków, pokątnych, czarnoskórych handlarzy.
Przed jedną z katedr spotykam grupę męskiego chóru kościelnego, który śpiewa przy gitarowym akompaniamencie pieśni maryjne. Padał deszcz, więc stali pod parasolami i śpiewali nie oczekując żadnych datków. Na innym z placów ojciec gra na gitarze a jego syn na bębenku rytmicznie wystukuje właściwe dźwięki okazując wdzięczność za każdy wrzucony do koszyczka cent czy euro.
Widoczna jest na każdym kroku miłość do dzieci, swoista nadopiekuńczość rodziców wobec nich. Dzieciom wolno prawie wszystko. Spełnia się ich zachcianki a sklepy z odzieżą dla maluchów przypominają nasze stoiska w Smyku" z ubrankami dla lalek Barbie. Sukieneczki muszą mieć falbanki, cekiny, kokardki i być w kiczowatych kolorach. Młodzieży oferuje się jeansy z podartymi kolanami i koniecznie glany.
W niedzielne popołudnie spotykam wyprowadzacza psów. Miał ich chyba siedem i paradował główną aleją w kierunku parku. Psich odchodów jednak nikt nie sprząta, toteż trzeba na nie uważać.
Mimo wszystko warto zobaczyć Neapol, zjeść najlepszą na świecie pizzę neapolitańską i wypić znakomitą kawę. Przy jednej z kafejek można poczytać książki, które ktoś zostawił innym do lektury. Mimo chłodnej jeszcze pory roku mandarynki są już na ulicznych drzewach.
Byłem już w wielu miejscach, ale tak brudnego, zaśmieconego miasta jeszcze nie widziałem, a doświadczyłem tego w Neapolu o każdej porze dnia i wieczora.
Odnosi się wrażenie, jakby nie było tu żadnych służb komunalnych, chociaż w nowoczesnej części miasta, blisko zamku i ekskluzywnych hoteli można spotkać nawet w niedzielę pracownika sprzątającego śmieci na ulicy. Stare Miasto jest jednak bardzo zaśmiecone. Jeszcze gorzej jest w małych uliczkach, gdzie nawet w niedzielę mieszkańcy wywieszają wypraną pościel, bieliznę czy ubrania na zewnątrz, co sprawia wrażenie, jakby nie obowiązywały tu żadne normy.
Jadąc taksówką z lotniska do centrum miasta podziwiałem kunszt kierowcy, który na bezczelnego zajeżdżał innym użytkownikom ulic drogę, wciskał się, przejeżdżał na zielonym świetle i często trąbił na innych, także na pieszych. Tu każdy jeździ i chodzi tak jak chce. Mimo znaków drogowych, sygnalizatorów świetlnych trzeba uważać, by nie wpaść pod samochód. Chyba nikt nie przejmuje się edukacją do bezpieczeństwa ani też wychowaniem zdrowotnym.
W tym mieście nie utrzyma się przy życiu żadna firma ubezpieczająca samochody od wypadków, stłuczek itp, gdyż chyba nikomu nie zależy na zgodnym z oryginałem wyglądzie samochodu. Tu właściwie rzadkością są samochody, które nie byłyby poobijane, porysowane, z naruszonym zderzakiem czy urwanym lusterkiem itp. Często widuję tu auta bez szyb, ale zaklejone folią, bo przecież jeździ się tutaj nie dla szpanu, tylko po to, by dotrzeć do celu i dziękować Panu Bogu za wolne miejsce do parkowania.
W Neapolu nie ma gdzie zaparkować auta, a jeśli już nawet znajdziemy jakieś miejsce, to możemy być pewni, że na jego opuszczenie będziemy potrzebowali kilkanaście minut. Tu ktoś nas dopchnie do stojącego przed nami auta tak, by było niemalże na styk, a z tyłu stanie zderzakiem w zderzak. Nie ma co liczyć na miejską komunikację, bo żaden rozkład nie jest wiarygodny. Metro jeździ, ale nie co 2-3 minuty, tylko co 15.
Jedynie w nowoczesnej części miasta, przy nabrzeżu, gdzie znajdują się ekskluzywne hotele i restauracje czy zabytkowy Zamek, spotykam zamiatacza ulic. Tu rzeczywiście jest czysto. Czuję się bezpiecznie, gdyż co kilka ulic można spotkać patrole policji municypalnej. Część Starego Miasta, a szczególnie odchodzące od placów wąskie uliczki, są pełne porozrzucanych śmieci.
W Neapolu mieszka i przebywa ok. 2,5- do 5 mln. mieszkańców i turystów, w tym szczególnie widoczni są wśród tych ostatnich Azjaci. Czekają na nich uliczni sprzedawcy najróżniejszych towarów - torebek, zegarków, statywów do zrobienia sobie "selfika" oraz lokalnych pamiątek, gadżetów. Tu królują figurki przedstawicieli wszystkich zawodów oraz symbole bogactwa regionu, jakimi są makarony, neapolitańska pizza, lody, ciastka, ryby, owoce morza i ostre papryczki. Nie ma publicznych toalet a te, które są w restauracjach, pizzeriach, barach czy kafejkach są bez papieru toaletowego, z powyrywanymi deskami sedesowymi czy armaturą. Dramat.
Najstarsze domy, kamienice, zabytkowe budowle, kościoły upstrzone są tandetnym graffiti, zniszczone tak, jakby ktoś celowo chciał odrąbać kawał ściany. Tu nic nie jest świętością dla dzieci ulicy, mimo że niemal co 100 m. jest jakaś kapliczka. Obok odnowionych kamienic stoją stare, z popękanymi ścianami, odpadniętymi częściami mieszkań. Groza i nędza robi smutne wrażenie. Spotykam na ulicach żebraków, pokątnych, czarnoskórych handlarzy.
Przed jedną z katedr spotykam grupę męskiego chóru kościelnego, który śpiewa przy gitarowym akompaniamencie pieśni maryjne. Padał deszcz, więc stali pod parasolami i śpiewali nie oczekując żadnych datków. Na innym z placów ojciec gra na gitarze a jego syn na bębenku rytmicznie wystukuje właściwe dźwięki okazując wdzięczność za każdy wrzucony do koszyczka cent czy euro.
Widoczna jest na każdym kroku miłość do dzieci, swoista nadopiekuńczość rodziców wobec nich. Dzieciom wolno prawie wszystko. Spełnia się ich zachcianki a sklepy z odzieżą dla maluchów przypominają nasze stoiska w Smyku" z ubrankami dla lalek Barbie. Sukieneczki muszą mieć falbanki, cekiny, kokardki i być w kiczowatych kolorach. Młodzieży oferuje się jeansy z podartymi kolanami i koniecznie glany.
W niedzielne popołudnie spotykam wyprowadzacza psów. Miał ich chyba siedem i paradował główną aleją w kierunku parku. Psich odchodów jednak nikt nie sprząta, toteż trzeba na nie uważać.
Mimo wszystko warto zobaczyć Neapol, zjeść najlepszą na świecie pizzę neapolitańską i wypić znakomitą kawę. Przy jednej z kafejek można poczytać książki, które ktoś zostawił innym do lektury. Mimo chłodnej jeszcze pory roku mandarynki są już na ulicznych drzewach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)