(fot. dr hab. Edyta Głowacka - Sobiech)
Dopiero niedawno dowiedziałem się, że w dn. 18 listopada br. odbyło się kolokwium habilitacyjne pani Edyty Głowackiej-Sobiech z Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu. Jej podstawowym osiągnięciem była monografia o harcerstwie w latach 1944 - 1990, którą miałem przyjemność recenzować wydawniczo w 2013 r. Autorka jest już samodzielnym pracownikiem naukowym w Zakładzie Historii Wychowania UAM w Poznaniu. Jej zainteresowania badawcze skupiają się na problematyce: dziejów organizacji dziecięcych i młodzieżowych (harcerstwo), dziejów edukacji kobiet i kwestii kobiecych, historii kształcenia specjalnego i resocjalizacyjnego, biografistyce (charyzmatyczni nauczyciele, wychowawcy, przywódcy), historii kina, kultury, wychowania i edukacji w XIX i XX wieku.
Rozprawa habilitacyjna o tak szerokim tytule, jak „Harcerstwo w Polsce w latach 1944-1990” wywoła szerokie oczekiwania czytelników, którzy interesują się problematyką stowarzyszeń dzieci i młodzieży, a szczególnie harcerstwa. Książka na ten temat jest niezmiernie wartościowa właśnie dlatego, że harcerstwo jako ruch społeczno-wychowawczy był w wymienionym okresie czasu historycznego bardzo silnie poddawany restrykcjom władz totalitarnych PRL - ze względu na jego korzenie w ruchu skautowym oraz jego związkach z organizacjami narodowo-wyzwoleńczymi przełomu XIX i XX w.
Z każdym rokiem powiększa się dostęp do archiwalnych źródeł na ten temat oraz powstają nowe opracowania historyków, w tym także historyków wychowania. Niniejsza rozprawa lokuje się w tym właśnie obszarze badań, toteż będzie poddawana ocenie nie tylko przez historyków oświaty i wychowania, ale także środowiska harcerskie, które mają już dość manipulowania informacjami na temat ich przeszłości.
Historia harcerstwa w zakreślonej w tytule książki cezurze czasu wciąż stanowi swoistego rodzaju tabu, bowiem żyją i głęboko są zakorzenieni w polityce, gospodarce i służbach specjalnych instruktorzy tamtych czasów, którym nie na rękę jest odsłanianie prawdy w pewnej mierze także o ich uwikłaniach w ideologiczne i społeczne manipulacje z wykorzystaniem ruchu harcerskiego. Tym większe zasługi są Autorki tej książki, która odważyła się z pedagogicznym wyczuciem, ryzykiem własnej, ale jakże interesującej rekonstrukcji dziejów polskiego harcerstwa w okresie powojennym do doby transformacji ustrojowej odsłonić czytelnikom kulisy czy też wciąż niedostrzegalne mechanizmy relacji między władzą polityczną a społeczeństwem, którego częścią byli członkowie trzech harcerskich pokoleń.
Autorka dokonała po mojej wydawniczej recenzji istotnych zmian w strukturze i treści książki, dzięki czemu zyskała ona wyjątkowy walor dojrzałej dysertacji naukowej. Narracja historyczna została podporządkowana własnej periodyzacji dziejów harcerstwa, co zostało znacznie lepiej uargumentowane. Wprawdzie – moim zdaniem – rozprawy historyczne powinny być zbieżne z metodologicznie poprawną w naukach historycznych periodyzacją określonego okresu czasu i zachodzących wydarzeń, ale swoistość tego ruchu, który rzeczywiście wpisywał się często w aktywność niepokorną czy nawet kontestacyjną wobec władzy, przekonuje mnie o takim właśnie rozwiązaniu.
Monografia będzie budzić spory i dyskusje dzięki temu, że jej Autorka odważnie stawia własne tezy, jakże odmienne od dominujących, a przecież pełnych fałszu narracji historycznych w wydaniu np. Jerzego Majki czy Kazimierza Koźniewskiego. Całe szczęście, że za pisanie historii harcerstwa wzięła się osoba o naukowym statusie, gdyż daje to podstawę do względnie obiektywnego „rozliczenia się” z częściowo niechlubnymi kartami harcerstwa. Lepiej je rozumiemy i mamy możliwość reinterpretowania stanu wiedzy, która jest niesłychanie ważna w procesie socjalizacji historycznej, jak i kulturowym przekazie prawdy historycznej nowym pokoleniom harcerzy i ich instruktorów.
Pani dr hab. Edyta Głowacka-Sobiech przeprowadziła dodatkową kwerendę (głównie w Muzeum Harcerstwa w Warszawie) źródeł wiedzy o harcerstwie, uzupełniła bazę źródłową o materiały z IPN-u, przeprowadziła dodatkowo wywiady z harcerzami – seniorami (np. z Julią Tazbirową) oraz uzupełniła braki dotyczące prasy (głównie o periodyki IPN). Wprowadziła wątki dotyczące harcerstwa alternatywnego, ale także powojennego (głównie materiał o wydarzeniach w Szczecinie w 1946 roku). Rozwinęła też wątki dotyczące "Nieprzetartego Szlaku" oraz trafnie pisze o ideologizacji harcerstwa.
W rozdziale o latach pięćdziesiątych Autorka umieściła kilka akapitów na temat aktywności Jacka Kuronia i „Walterowców” oraz zaproponowanych przezeń rozwiązaniach w metodyce harcerskiej. W rozdziale poświęconym okresowi z lat siedemdziesiątych znalazł się także problem eksperymentu poznańskiego, którym kierował prof. Heliodor Muszyński. Wyjaśniła także szerzej sprawę dotyczącą uwikłania i współpracowania niektórych instruktorów ze Służbami Bezpieczeństwa PRL (np. K. Koźniewski).
Jednoznacznie wskazała w pracy, że harcerstwo w opisywanym okresie nie było autonomiczne oraz że nieomal przez cały okres PRL było inwigilowane przez SB oraz służby innych państw socjalistycznych.
Znakomicie się stało, że w tej książce pokazuje się funkcjonowanie harcerstwa w tzw. drugim obiegu, kiedy to jego część działała poza oficjalną propagandą i obok szumnie obwieszczanych przez władze głównych założeń ideowo-wychowawczych dla całego ruchu młodzieżowego. Nie bez powodu odżywały co jakiś czas w ZHP debaty na temat tego, czy i w jakim zakresie jest to organizacja suwerenna, a w jakim służy ona indoktrynacji młodych pokoleń w duchu jedynie słusznej ideologii.
Mamy w tej pracy odsłonę przekornego trwania w oficjalnym harcerstwie z nieoficjalnymi i źle widzianymi ideami i poglądami (np. praktyki religijne, obecność w mundurach na uroczystościach kościelnych, "Biała Służba", nadawania imion przedwojennych instruktorów harcerskich ówczesnym jednostkom – drużynom, szczepom czy nawet kręgom instruktorskim itp.).
Już we „Wstępie” uzasadniła ponadto i rozwinęła kwestie związane z krytyką źródeł, zwróciła uwagę na problematyczność części z nich (np. dokumenty z IPN-u), zalecaną ostrożność badawczą i wykorzystanie wiedzy pozaźródłowej (np. na temat funkcjonowania służb bezpieczeństwa). Dokonała także krytycznej oceny części prac, sygnowanych przez IPN, z racji na ich jednostronną bazę źródłową (właśnie akta służb bezpieczeństwa), bez odniesień do innych kategorii źródeł. To wszystko sprawia, że otrzymaliśmy pasjonującą książkę o podwójnym życiu polskiego harcerstwa – tym oficjalnym, dla władzy i tym dla autentycznej formacji duchowej, kształtowania charakterów wszystkich pokoleń w duchu chrześcijańskich wartości.
23 grudnia 2014
22 grudnia 2014
Święta w popkulturowym stylu, czyli "Christmas Show"
Przed Świętami Bożego Narodzenia nadchodziły najprzeróżniejsze listy z życzeniami od bliskich , przyjaciół, znajomych, współpracowników, a pewnie i osób nieżyczliwych, hipokrytów. Taki to okres, w którym pojawia się także okazja do zadośćuczynienia, przebaczania, radosnego dzielenia się dobrym słowem, szczerymi życzeniami lub chęcią otwarcia się na zmianę. Tym razem nie będę publikował nadchodzących także do mnie życzeń, by nieco zmienić treść i stylistykę wpisu w porównaniu z tą treścią, jaka miała miejsce w tym samym okresie lat minionych.
Otrzymałem „Gazetkę z Klasą” jednej z niepublicznych, a wielokulturowych szkół podstawowych w Łodzi. Wydrukowana na ksero z datą grudzień 2014 w anglo-amerykańskim stylu oddaje popkulturowy nastrój przedświątecznych dni.
Ważne jest bowiem w niej to, co w tych krajach kreuje podejście do Świąt Bożego Narodzenia z unikaniem sacrum. Na szczęście nie ma tu profanum, ale odbija się w treści uczniowskich wpisów coraz bardziej quasi chrześcijańskie życie naszego społeczeństwa. Dobrze świadczą o tym tytuły tekstów, które przygotowali zapewne uczniowie tej szkoły: Choinka, Święty Mikołaj, Sanie św. Mikołaja, Dom św. Mikołaja, Renifery, Tweet’ujące koszulki, Świąteczne menu w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Austrii, Grecji na Węgrzech, Świąteczna stylizacja dla pań (z podziałem na wiek - stylizacja 20-latki, 30-latki, 40-latki), Dowcipy, no i oczywiście „Listy dzieci do św. Mikołaja”.
Są też wspomnienia tych Świąt z lat minionych, pozbawione w treści religijnych form czy przejawów doznań czy wiary. Wprawdzie treść dziecięcych listów do św. Mikołaja pokazuje, że uczniowie są względnie dobrze wychowani, uspołecznieni, a w każdym razie nie ma w nich egocentrycznego i konsumpcyjnego nastawienia do świata, to jednak zupełnie brakuje w nich odniesienia do polskich tradycji i chrześcijańskich korzeni.
Jedynie w wierszu (chyba ucznia) Jana Okraska czytam:
Jak dobrze, że już Święta!
Choinka jest ubrana
Pierniczki upieczone
A ja czekam tu od rana
Na pierwszą gwiazdkę
Z mamą i tatą
Wspólnie stół szykujemy
Pięknie wszystko dekorujemy
Wieczorem usiądziemy
Prezenty rozpakujemy
I na pasterkę pójdziemy
Razem ją przeżyjemy.
Dobrze, że chociaż w swoich życzeniach dzieci troszczą się i myślą o innych, także o osoby cierpiące, chore, o niedożywionych czy bezdomnych. Być może w przyszłości będą filantropami.
Jest też w "Gazetce" kącik poetycki, ale tylko jeden z zamieszczonych w niej wierszy nawiązuje do sacrum, do istoty tych Świąt, do chrześcijańskiej tradycji, religii, wartości transcendencji w naszym życiu. Ot, Święta jak Święta, stają się jeszcze jedną okazją do spędzenia wolnych dni od szkolnych obowiązków i pracy, ale bez kluczowej dla nich (w naszym przynajmniej kraju) atmosfery. To trochę tak, jakby to były jeszcze jedne Andrzejki czy Walentynki.
Papież Franciszek, który spotkał się w Watykanie z wiernymi na modlitwie Anioł Pański ostatni raz przed Bożym Narodzeniem mówił o tym, że przygotowania do świąt mogą utrudnić ich przeżywanie w chrześcijański sposób. Koncentrujemy się bowiem na zakupach, a nie na tym, by zastanowić się nad tym, jak być lepszym, poprawić się. Nie wszyscy uczniowie uczęszczający na lekcje religii mają to na uwadze.
Otrzymałem „Gazetkę z Klasą” jednej z niepublicznych, a wielokulturowych szkół podstawowych w Łodzi. Wydrukowana na ksero z datą grudzień 2014 w anglo-amerykańskim stylu oddaje popkulturowy nastrój przedświątecznych dni.
Ważne jest bowiem w niej to, co w tych krajach kreuje podejście do Świąt Bożego Narodzenia z unikaniem sacrum. Na szczęście nie ma tu profanum, ale odbija się w treści uczniowskich wpisów coraz bardziej quasi chrześcijańskie życie naszego społeczeństwa. Dobrze świadczą o tym tytuły tekstów, które przygotowali zapewne uczniowie tej szkoły: Choinka, Święty Mikołaj, Sanie św. Mikołaja, Dom św. Mikołaja, Renifery, Tweet’ujące koszulki, Świąteczne menu w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Austrii, Grecji na Węgrzech, Świąteczna stylizacja dla pań (z podziałem na wiek - stylizacja 20-latki, 30-latki, 40-latki), Dowcipy, no i oczywiście „Listy dzieci do św. Mikołaja”.
Są też wspomnienia tych Świąt z lat minionych, pozbawione w treści religijnych form czy przejawów doznań czy wiary. Wprawdzie treść dziecięcych listów do św. Mikołaja pokazuje, że uczniowie są względnie dobrze wychowani, uspołecznieni, a w każdym razie nie ma w nich egocentrycznego i konsumpcyjnego nastawienia do świata, to jednak zupełnie brakuje w nich odniesienia do polskich tradycji i chrześcijańskich korzeni.
Jedynie w wierszu (chyba ucznia) Jana Okraska czytam:
Jak dobrze, że już Święta!
Choinka jest ubrana
Pierniczki upieczone
A ja czekam tu od rana
Na pierwszą gwiazdkę
Z mamą i tatą
Wspólnie stół szykujemy
Pięknie wszystko dekorujemy
Wieczorem usiądziemy
Prezenty rozpakujemy
I na pasterkę pójdziemy
Razem ją przeżyjemy.
Dobrze, że chociaż w swoich życzeniach dzieci troszczą się i myślą o innych, także o osoby cierpiące, chore, o niedożywionych czy bezdomnych. Być może w przyszłości będą filantropami.
Jest też w "Gazetce" kącik poetycki, ale tylko jeden z zamieszczonych w niej wierszy nawiązuje do sacrum, do istoty tych Świąt, do chrześcijańskiej tradycji, religii, wartości transcendencji w naszym życiu. Ot, Święta jak Święta, stają się jeszcze jedną okazją do spędzenia wolnych dni od szkolnych obowiązków i pracy, ale bez kluczowej dla nich (w naszym przynajmniej kraju) atmosfery. To trochę tak, jakby to były jeszcze jedne Andrzejki czy Walentynki.
Papież Franciszek, który spotkał się w Watykanie z wiernymi na modlitwie Anioł Pański ostatni raz przed Bożym Narodzeniem mówił o tym, że przygotowania do świąt mogą utrudnić ich przeżywanie w chrześcijański sposób. Koncentrujemy się bowiem na zakupach, a nie na tym, by zastanowić się nad tym, jak być lepszym, poprawić się. Nie wszyscy uczniowie uczęszczający na lekcje religii mają to na uwadze.
21 grudnia 2014
Bezpłatny dostęp w ramach opłaty - kolejne kuriozum szkolne
Firmy, które wcisnęły szkolnictwu publicznemu tzw. dzienniki elektroniczne reklamują się następująco: "Bezpłatny dostęp do ocen i frekwencji dla uczniów i rodziców. W ramach opłaty szkoła otrzymuje bezpłatny dostęp do dzienniczków ucznia dla wszystkich rodziców i uczniów, w tym do ocen i frekwencji. Nie pobieramy dodatkowych opłat za tzw. dostęp Rozszerzony czy Premium. Jeśli porównujesz ceny z innymi firmami koniecznie zapytaj co w cenie dostępu do dziennika elektronicznego otrzymają rodzice. Inne firmy domagają się od rodziców opłaty za wgląd w oceny i frekwencję ucznia, opłaty za dostęp rozszerzony sięgają kilkudziesięciu złotych od ucznia. U nas dostęp do ocen i frekwencji jest dla rodziców bezpłatny!"
W szkolnictwie publicznym pojawiły się tzw. e-dzienniki i e-dzienniczki. To ma być ponoć przejaw nowoczesności, udogodnień dla rodziców i uczniów, bo przecież nie dla nauczycieli. Ci muszą odnotowywać wszystko w wersji elektronicznej i papierowej zarazem. Z jednej strony mowa jest o bezpłatnym dostępie do czegoś, co jednak jest odpłatne. To taki paradoks ponowoczesnego świata. Wejdź do nas i kup za darmo!
Decyzję o wdrożeniu e-dziennika podejmuje dyrekcja szkoły. Czy konsultowała to z rodzicami i informowała ich o czekających ich kosztach z tym związanych? Prawo oświatowe, którego autorami są urzędnicy MEN, zakłada tu dwa warianty:
1.Dziennik elektroniczny może być dodatkowym źródłem komunikacji i informacji obok drukowanych dzienników lekcyjnych;
ale też
2.są szkoły, w których dyrektor zdecydował, że będzie tylko dziennik elektroniczny.
Zgoda organu prowadzącego szkołę nie jest potrzebna do korzystania z dziennika elektronicznego w pierwszym przypadku. Natomiast dyrekcja szkoły musi ją uzyskać tylko w przypadku zrezygnowania z papierowych dzienników na rzecz e- dziennika. Tak więc, szkoła nie potrzebuje zgody organu prowadzącego, jeśli chce korzystać z dziennika elektronicznego w uzupełnieniu do zwykłego dziennika, np. by skorzystać z funkcji automatycznego liczenia średniej i podliczania frekwencji, by poprawić komunikację z rodzicami lub po prostu zobaczyć, czy dziennik elektroniczny sprawdzi się w danej placówce. I na tym przesłaniu bazują firmy, które oferują kolejne wersje oprogramowania do tego rozwiązania, bowiem na rynku można dokonać wyboru spośród kilkunastu różnych dzienników elektronicznych.
Nie wiem, jaka jest skala tego zjawiska, ale coraz częściej rodzice sygnalizują skandaliczną sytuację, jaka ma miejsce w szkołach publicznych. Rzecz dotyczy obowiązku zapłacenia rocznego abonamentu za dostęp do ... elektronicznego dzienniczka ich dziecka. Im szkoła ma więcej uczniów, tym zysk firmy jest większy, bowiem odpłatność liczy się od każdego dziecka. Oferujący tego typu usługę szkołom wpadli na zupełnie niezły pomysł, jak zarobić na rodzicach. Szkoły nie mają zagwarantowanych w swoim budżecie środków na pokrycie kosztów takiej usługi. Te zatem przenoszone są na rodziców.
Jakim prawem wprowadza się zatem do szkolnictwa publicznego rozwiązanie, które zmusza rodziców do ponoszenia odpłatności za dostęp do bieżącej informacji o postępach, sukcesach czy występkach szkolnych ich dziecka? Dlaczego organ prowadzący nie reaguje na ten sposób wyłudzania od rodziców pieniędzy, którzy płacą przecież za szkolnictwo publiczne ze swoich podatków?! Od kiedy to informacja o dziecku ma być odpłatna dla rodziców?
Może dyrektorzy szkół mają z tego tytułu jakieś profity? Jeśli tak, to jakie? Czy jest to kolejny obszar korupcjogenny w polskiej oświacie? Słyszałem od jednego z dyrektorów, że jak się rodzicom nie podoba, to nie muszą korzystać z elektronicznego dzienniczka swojego dziecka. Mogą przyjść do szkoły, zalogować się na miejscu i przejrzeć wszystkie dane bezpłatnie. Mogą też przyjść do wychowawcy i zapytać o interesujące ich kwestie. MOGĄ. To prawda. Dlaczego jednak de facto muszą?
Ciekawe jest jednak to, że kluczowe informacje w zakresie kształcenia też są umieszczane w tym programie. W większości szkół publicznych pobiera się od rodziców tzw. obowiązkowe opłaty na zakup papieru kserograficznego, materiałów piśmienniczych itp. Tego typu praktyki są już "stałym" działem w budżecie szkolnym.
Pojawia się jeszcze jedna kwestia, a mianowicie dostępu obcych osób (spoza szkoły) do danych osobowych uczniów i ich rodziców. Jakim prawem jakiś zewnętrzny podmiot konfiguruje i administruje dziennikiem rzekomo w naszym imieniu? Kto kontroluje, co dzieje się z tymi danymi? Czy nie są one przedmiotem dalszych transakcji handlowych? Czyżby kolejne podmioty znalazły sobie niszę do handlowania także tymi danymi i zarabiania na publicznej oświacie? Czy za dostęp do Internetu w szkole rodzice też powinni opłacać abonament tej instytucji? Co to bowiem za różnica?
20 grudnia 2014
Wieści dla Polaków oraz Czechów jako nie tylko habilitacyjnych turystów na Słowację
Słowacka Komisja Akredytacyjna ogłosiła sankcję karną wobec KU w Rużomberoku. Wydział Pedagogiczny tego Uniwersytetu stracił kolejne prawo - tym razem na trzy lata - do habilitowania i nadawania tytułu profesora z pracy socjalnej . Piszę o tym, gdyż Uczelnia nie raczy informować o tej sankcji, co może wprowadzać w błąd osoby zainteresowane "habilitowaniem się" w tym Uniwersytecie.
Po audycie Słowackiej Komisji Akredytacyjnej w czerwcu 2014 r. stwierdzono, że nie były przestrzegane na Wydziale Pedagogicznym kryteria obowiązujące szkoły wyższe, które mają prawo do nadawania tytułu naukowo-pedagogicznego docenta. Ubiegający się o ten tytuł kandydaci nie mieli doświadczeń zawodowych oraz dorobku w zakresie pracy socjalnej.
Nowy minister szkolnictwa (fot.) nie uznał odwołania obecnego Rektora KU w Rużomberoku (a byłego członka Słowackiej Komisji Akredytacyjnej) od tej decyzji i podpisał wniosek obejmujący sankcją ten Wydział. Po raz kolejny okazało się, że Wydział noszący w nazwie - PEDAGOGICZNY - i to w dodatku w Katolickim Uniwersytecie - okazał się siedliskiem antypedagogicznego łamania prawa, jakie obowiązuje na Słowacji w szkolnictwie wyższym.
Tak więc potwierdziły się liczne skargi, także profesorów słowackich uniwersytetów, na niegodziwe nadawanie docentur - najpierw w zakresie pedagogiki, a teraz z pracy socjalnej, z której to w ostatnich latach coraz większa liczba Polaków uzyskiwała ten tytuł.
Prawo do "habilitowania" z pedagogiki Wydział KU utracił w 2009 r. i do tej pory go nie odzyskał. Nie przeszkadza to jednak tej uczelni, by przyznawać docentury z tzw. dydaktyk przedmiotowych, które z pedagogiką niewiele mają wspólnego, gdyż tytuł w zakresie "dydaktyki katechizacji" odpowiada polskiej katechetyce, a ta jest dyscypliną w dziedzinie nauk teologicznych.
(fot. Minister Szkolnictwa, Nauki i Sportu Republiki Słowackiej Juraj Draxler)
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego w Polsce powinno reagować na tę sytuację, gdyż w polskich uniwersytetach, akademiach, państwowych i niepublicznych szkołach zawodowych zatrudnia się na stanowiskach samodzielnych pracowników naukowych osoby, które przywiozły ze Słowacji dyplom uzyskany na Wydziale Pedagogicznym KU w Ružomberku w sposób niezgodny nawet z tamtejszymi wymogami. Zatrudnianie w naszym kraju osób z dyplomem słowackiej katechetyki nie może być podstawą do zaliczania takich osób do nauk społecznych w dyscyplinie pedagogika, tylko w naukach teologicznych.
Zainteresowanie "habilitowaniem się" z katechetyki przez Polaków jest na tym Uniwersytecie coraz większe wśród pedagogów, prawdopodobnie dlatego, że nie ma już możliwości uzyskania docentury z pracy socjalnej i pedagogiki. To, że uzyskują tytuł docenta polscy księża czy osoby po teologii jest oczywiste i nie budzi niczyich zastrzeżeń, bowiem ubiegają się o nią - jak sądzę - w zakresie zbieżnym z dziedziną nauk teologicznych w naszym kraju.
Jest to zdumiewające, że w środowisku akademickim, po którym należało spodziewać się nie tylko respektowania prawa, ale także wzorowego prezentowania wartości nauki społecznej Kościoła Katolickiego, mamy do czynienia z tak głęboką patologią. Tę zresztą wykorzystała część Polaków, która z różnych powodów nie zamierzała habilitować się czy ubiegać się o tytuł profesora w III RP.
Szkolnictwo wyższe na Słowacji stało się dla jednych szansą (nie można zaprzeczyć, że zdarzają się w Polsce sytuacje pozamerytorycznych blokad w awansie naukowym), a dla innych, bez kompetencji i bez dorobku naukowego - okazją do podwyższenia swojego akademickiego statusu i czerpania z tego tytułu odpowiednich korzyści.
Dobrze się stało, że Słowacka Komisji Akredytacyjna wreszcie reaguje na patologie na Słowacji. W niczym nie zmienia to faktu, że tytuł docenta nie jest równoważny polskiej habilitacji mimo zapisów w dwustronnej umowie międzynarodowej o uznawalności dyplomów słowackich. Nie wiadomo, kto w Polsce lobbował w MNiSW i MSZ na rzecz tej ścieżki awansowej.
Nasze środowisko akademickie powinno skupić się na pomocy naukowej tym nauczycielom akademickim, którzy chcą rozwijać się i awansować w szkolnictwie wyższym. Należy powstrzymywać "turystykę habilitacyjną" na Słowację, gdyż w ten sposób niszczymy nie tylko podstawy akademickiego istnienia i rozwoju, ale przede wszystkim partycypujemy w patologii i hodowli pseudonaukowców w naszym kraju. Powinniśmy troszczyć się o naukę, o wysoką jakość kształcenia, ale nie w sposób, który generuje odwrotne tego efekty.
Rektorzy i dziekani ponoszą pełną odpowiedzialność za tę patologię, jeśli zatrudniają w swoich jednostkach osoby z dyplomami, które nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistym dorobku naukowym, dydaktycznym i organizacyjnym, zaś ich dyplomy nie są zbieżne z dyscyplinami naukowymi określonymi przez MNiSW (2011). Wkrótce napiszę o Polakach, którzy hańbią nasze środowisko na Słowacji z racji akademickiego oszustwa.
Natomiast przejdę do pozytywnej informacji. Zainteresowani przebiegiem "wykładu habilitacyjnego" i "obroną pracy habilitacyjnej" z teorii kształcenia katechetycznego w KU w Rużomberoku mogą udać się do tego pięknego, górskiego miasteczka, by posłuchać i zobaczyć na własne oczy, jak taki proces przebiega. Tymczasem trzymajcie kciuki za powodzenie kolejnych Polaków, którzy będą zabiegać o docenturę z katechetyki:
Przewodniczący Rady Naukowej Wydziału Pedagogicznego KU v Ružomberku zawiadamia, że w dniu 20 stycznia 2015 na tym Wydziale (Hrabovska cesta 1, w sali posiedzeń odbędą się dwa postępowania:
• o godz. 9:00 dr Stanisław GULAK - adiunkt w Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego wygłosi wykład pt. „Kognitívne, emociálne a psychomotorické oblasti náboženskej výchovy” i będzie bronił pracy habilitacyjnej pt. „Étos v didaktike náboženskej výchovy budúcich ošetrovateľov” w ramach kierunku kształcenia nr 1.1.10 "Odborová didaktika – Teória vzdelávania náboženskej výchovy". Kandydat na docenta jest doktorem nauk teologicznych w zakresie teologii dogmatycznej. Swoją dysertację doktorską pt. "Nauka Franciszka Dziaska o łasce" obronił w 1998 r. na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w Lublinie. Jego publikacje dotyczą m.in. etyki i katechetyki.
• godz. 10:30 ks. dr Grzegorz ŁUSZCZAK SJ - adiunkt a zarazem Prorektor ds. Organizacji i Rozwoju Akademii IGNATIANUM w Krakowie - wygłosi wykład pt. „Vzťah medzi školskou didaktikou a katechetickou didaktikou“ oraz będzie bronił rozprawy habilitacyjnej pt. „Miesto a význam komunikácie v najdôležitejších systémoch školskej a katechetickej didaktiky-smerom k didaktike dialógu” także w zakresie kierunku kształcenia nr 1.1.10 Odborová didaktika – Teória vzdelávania náboženskej výchovy." Ksiądz doktor jest z wykształcenia magisterskiego teologiem (studia ukończył w BOBOLANUM w Warszawie na Papieskim Wydziale Teologicznym, zaś doktoryzował się na UKSW w Warszawie w dziedzinie nauk teologicznych, specjalność: katechetyka. Tak więc konsekwentnie kontynuuje swoją aktywność naukową.
Jak to dobrze, że w Polsce nie trzeba już odbywać kolokwiów habilitacyjnych i wygłaszać wykładu habilitacyjnego. No, ale w naszym kraju nigdy nie było czegoś takiego jak obrona pracy habilitacyjnej, w dodatku nieopublikowanej, a więc niedostępnej szeroko rozumianej opinii akademickiej.
19 grudnia 2014
Dolnośląska kultura akademicka
W dn. 16 grudnia miała miejsce na Wydziale Nauk Pedagogicznych Dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu wyjątkowa uroczystość. Nie będę tu referował w kronikarski sposób tego wydarzenia, w którym miałem zaszczyt uczestniczyć jako zaproszony z referatem profesor pedagogiki, gdyż uczynią to zapewne sami organizatorzy na stronie tej znakomitej, niepublicznej Uczelni akademickiej.
Każdy z wypromowanych doktorów nauk społecznych i doktorów habilitowany w dyscyplinie PEDAGOGIKA przeżywał tego dnia zapewne wielką radość i poczucie osobistej satysfakcji, nie tylko dlatego, że w uroczysty sposób JM Rektor prof. DSW Robert Kwaśnica wręczał dostojnie tubę z dyplomem stopnia naukowego opatrzonym pieczęcią DSW. Każdemu towarzyszył ktoś z bliskich, członków rodziny, przyjaciół czy znajomych, którzy wspierali go w okresie prac nad własną dysertacją.
Gratulowałem wypromowanym naukowcom, w przeważającej mierze kobietom, gdyż wśród 9 doktorów był tylko jeden mężczyzna, co znacznie zmienia stereotypowy obraz w naszym społeczeństwie jakoby w nauce dominowali mężczyźni. Były zatem pamiątkowe zdjęcia, wspomnienia trudnych chwil, które łagodziły w programie występy studenckich zespołów artystycznych - kwartet muzyki poważnej, aktorzy performance, zespół rockowy, ale i przepięknie wykonane solowo piosenki z cyklu poezji śpiewanej czy wreszcie wigilijna wieczerza.
Uzyskania awansu w Uczelni, której kultura akademicka przewyższa niektóre jednostki znacznie starszych od DSW uniwersytetów państwowych w naszym kraju, świadczy o najwyższym poziomie jej kadr. Są bowiem takie jednostki akademickie, które każą wypromowanym doktorom habilitowanym zgłosić się po dyplom do działu uczelnianej administracji, by odebrać go za pokwitowaniem, jak przysłowiowy "węgiel z deputatu".
W imieniu doktorów i samodzielnych pracowników naukowych składane były promotorom, recenzentom i władzom Wydziału autentyczne podziękowania. Pani dr hab. Hana Červinkova prof. DSW - pierwsza z Dolnego Śląska doktor nauk społecznych, która otworzyła przewód habilitacyjny w nowej procedurze zanim ta stała się powszechnie obowiązującą - powiedziała co następuje:
Szanowni Państwo,
to szczególny zaszczyt, że mogę wypowiadać się w imieniu tegorocznych doktorów habilitowanych Wydziału Nauk Pedagogicznych Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Jesteśmy grupą przedstawiającą w pewnym sensie moment przełomowy w całym szkolnictwie wyższym w Polsce. Ze względu na zmianę Ustawy wprowadzone zostały nowe procedury, które przeniosły większą odpowiedzialność przeprowadzenia procedury habilitacyjnej na Centralną Komisję do Spraw Stopni i Tytułów i zmieniły wymagania wobec habilitantów , bardziej ściśle określając wymogi dotyczące dorobku naukowego, dydaktycznego i organizacyjnego w kierunku umiędzynarodowienia i parametryzacji.
Cieszę się, że udało mi się przetrzeć ścieżkę i jako pierwszej na naszym Wydziale uzyskać tytuł doktora habilitowanego w tej właśnie procedurze. Za możliwość wystąpienia o ten przywilej i przeprowadzenie przewodu serdecznie dziękuję pani Dziekan, Radzie Wydziału, Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów, Komisji Habilitacyjnej i władzom mojej Uczelni, Dolnośląskiej Szkole Wyższej.
Ciesząc się dziś z tego osiągnięcia, muszę jednocześnie przyznać, że zmiana w procedurze habilitacyjnej jest częścią szerszej zmiany, której efekty nie są jednoznacznie pozytywne dla pedagogiki w Polsce, dyscypliny tradycyjnie istniejącej na pograniczu nauk humanistycznych i społecznych, obszarów nauki, które zostały rozdzielone decyzją administracyjną zmuszającą pracowników akademickich do uprawiania gry pozorów i przyjęcia instrumentalizmu w podejmowaniu decyzji o publikowaniu wyników swoich badań i zatrudnieniu.
Kłopoty przedstawicieli nauk humanistycznych i społecznych wydają się być efektem ogólnego "zamachu" na humanistykę, która jest w ostatnich latach coraz bardziej marginalizowana w ramach programów edukacyjnych i naukowych na wszystkich poziomach. Według amerykańskiej filozof Marty Nussbaum trend ten jest globalny i niesie ze sobą negatywne konsekwencje dla demokracji - dzięki edukacji bez humanistyki, systemy nie produkują obywateli, którzy potrafią samodzielnie myśleć i krytycznie interpretować i znajdować sens w otaczającej rzeczywistości.
Trwające zmiany w sferze edukacji (również w Polsce) spójne są z tym, co w swoich pracach naukowych nazywam "polityką uciszania", która polega na zawłaszczaniu przestrzeni demokratycznej deliberacji (dosyć niedawno nasza uczelnia przeżyła efekty polityki uciszania kiedy grupy ekstremistów napadli naszą decyzję o nadanie tytułu Doktora Honorowego Profesorowi Zygmundowi Baumanowi). I gdzieś głęboko, stawka jest wysoka - chodzi bowiem o różne wizje demokratycznej wspólnoty.
Współczesne procesy zmian (oparte często na oficjalnej retoryce odwołującej się do uproszczonej wersji teorii kapitału społecznego) sprzyjają wizji wspólnoty demokratycznej opartej o wspólne interesy, wartości i zgodę społeczno-kulturową. Radykalnie inna jest wizja takich humanistów jak Hannah Arendt, którzy do społeczeństwa podchodzą jako do wspólnoty zróżnicowanej - wspólnoty w wielorakości, w której członkowie działają i wyrażają opinię i mają obowiązek słuchać innych i sami być słyszani - deliberującego społeczeństwa uczestniczącego w tworzeniu demokracji poprzez wypowiadanie się z różnych punktów widzenia i działania w przestrzeni publicznej.
Zainspirowana filozofią Hanny Arendt, Profesor naszego Wydziału Elżbieta Matynia wspomina okres przed stanem wojennym w kategoriach "szczęścia publicznego" – charakteryzującego się poczuciem sprawczości i uczestnictwa w kreowaniu życia publicznego. Takie szczęście publiczne towarzyszyło zmianom ustrojowym w 1989 roku w Polsce i w Czechach, kiedy mieliśmy poczucie, że współtworzymy nową rzeczywistość, na którą mamy bezpośredni wpływ, że można poprzez debatę i partycypację w życiu publicznym zmieniać bieg historii.
Nie ma wątpliwości, że szczęście publiczne w swoim rewolucyjnym wymiarze nie może trwać, ale jakaś jego forma wydaje się być kluczowa dla tworzenia demokracji uczestniczącej. Brak szczęścia publicznego miał na myśli Václav Havel, kiedy jako Prezydent Czech przemawiał do obywateli, żeby odpuścili sobie blbou náladu (zły humor), wynikającą z braku poczucia potrzeby uczestniczenia w życiu publicznym. Zagrożenie blbou náladou jest u swych postaw zagrożeniem zanikiem polityczności, która polega na korzystaniu zdolności ludzi do udziału w procesie tworzenia wspólnoty demokratycznej.
Stojąc dziś w obliczu pytania, jak w sytuacji zanikającej polityczności kultywować demokrację i jak w obliczu kurczących się środków publicznych, nasilającej się konkurencji przy jednoczesnym obniżaniu solidarności społecznej, wspierać zdolność ludzi do wypowiadania się w przestrzeni publicznej, patrzę w kierunku pedagogiki, którą postrzegam jako obszar myślenia i działania zdolnego do tworzenia publicznych przestrzeni dla wspólnot uczących się i działających podmiotów.
Tworzenie takich publicznych przestrzeni wolności w których kultywowana jest zdolność do krytycznego myślenia, wypowiadania się, słuchania i działania, jest propozycją przeciwdziałania ciszy świadczącej o cynizmie i braku publicznej nadziei. W tym szczególnym dniu dla mnie, dla moich kolegów i koleżanek i dla naszego Wydziału i Uczelni, wyrażam ogromną nadzieję, że uda nam się, jako pedagogom, tworzyć w naszej pracy tego rodzaju przestrzenie wolności do krytycznego myślenia i działania. Jest to wyzwanie metodologiczne i polityczne - chodzi o to, żeby poprzez wspólne myślenie, dyskusje i działanie dać początek nowym ideom (według Arendt - "najbardziej praktycznej rzeczy na świecie") na rzecz dobra publicznego.
Podstawą pedagogiki jak publicznych przestrzeni wspólnego działania jest wspólnotowe i otwarte myślenie o edukacji jako procesie generowania idei poprzez przekraczanie granic tradycyjnie rozumianych metod i dyscyplin. Takiej otwartej i twórczej pedagogiki nam wszystkim w tym dniu życzę.
18 grudnia 2014
Naukowcy w służbie politycznej manipulacji
Najwyższy czas, żeby naukowcy, a nie naukawcy (ci bowiem służą kłamstwu władzy) zaczęli ujawniać wyniki diagnoz o sytuacji sześciolatków w szkołach, o procesie zmuszania dyrektorów poradni pedagogiczno-psychologicznych do niewydawania zwolnień od obowiązku szkolnego, o ewidentnych stratach rozwojowych dzieci w wieku wczesnoszkolnym!
Najwyższy czas, by nauczyciele sami zaczęli gromadzić dokumentację świadczącą o patologicznych skutkach autorytarnej, centralistycznie sterowanej polityki oświatowej ministry edukacji narodowej.
Wyjaśniam na wstępie, by nie było żadnych wątpliwości, z jakiej pozycji piszę o problemie sześciolatków w szkołach. Nie mam nic przeciwko temu, by sześcioletnie dzieci uczęszczały do szkół publicznych. Uważam, że byłoby lepiej, gdyby ten proces rozpocząć w ich piątym roku życia, tak jak ma to miejsce w Wielkiej Brytanii. Tyle tylko, że żeby to miało sens, Polska musiałaby mieć inny ustrój szkolny, taki jak w Holandii, Niemczech, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Austrii, ta edukacja w budynku szkolnym musiałaby być przedszkolną (pre-schooling) a nauczyciele każdego poziomu systemu szkolnego powinni godnie zarabiać , itd.
Jaki mam tu na uwadze ustrój szkolny? Zdecentralizowany! To oczywiste. Tylko w takim systemie byłoby dla władz oświatowych jasne i zrozumiałe, że zarządzanie placówką oświatową wymaga myślenia globalnego, ale lokalnego współkierowania procesami socjalizacji, uczenia się i wychowywania dzieci w szkołach z najważniejszymi podmiotami - nauczycielami, rodzicami i uczniami. Politycy PO i PSL oszukują polskie społeczeństwo twierdząc, że niemalże w większości państw rozwiniętych gospodarczo dzieci uczęszczają do szkół w 6 roku życia. Kłamstwo władzy polega na tym, że nie dodaje ona informacji na temat tego, czym te dzieci zajmują się w szkole? Jaki rodzaj edukacji jest im oferowany?
Studenci pedagogiki wczesnoszkolnej wiedzą z pedagogiki porównawczej, a i urzędnicy MEN także powinni to wiedzieć, że w innych krajach dzieci uczęszczają wprawdzie do szkół, ale mają w nich edukację przedszkolną. Po co więc wciskać kit polskiemu społeczeństwu i twierdzić, że im wcześniej dziecko pójdzie do szkoły, tym będzie lepiej dla jego rozwoju i szans życiowych? Polskie przedszkola doskonale realizowały zadania przygotowywania dzieci do dojrzałości szkolnej. Ta zaś jest osiągana na całym świecie (dzieci wszędzie są takie same) w wieku ok. 7 roku życia. Nie ma to zatem znaczenia, w jakiej przestrzeni, w jakim typie placówek maluchy będą przygotowywać się do szkolnej edukacji - w przedszkolach czy w oddziałach przedszkolnych w szkołach.
Natomiast publikowane diagnozy niektórych socjologów czy psychologów na usługach MEN są porażająco nienaukowe (przytoczę je w najbliższym czasie), jeśli spojrzymy na to, jak skrzywdzono w Polsce sześciolatków wciskając ich razem z siedmiolatkami do klas szkolnych, bez możliwości de facto przygotowywania ich do systematycznego uczenia się w formie indywidualnej, grupowej i zbiorowej.
Politycy III RP mogą być - w zakresie zarządzania resortem - profesjonalnie "wyzerowani" (takimi są najczęściej, by dać zarobić doradcom), czego najlepszym przykładem jest obecna ministra edukacji. Jak widać, nie ma to znaczenia, skoro poprzedniczki obecnej ministry były w służbie politycznej partii, a nie edukacji jako dobra wspólnego lekceważąc opinie naukowców i prawie miliona rodziców sześciolatków. Co z tego, że same są nauczycielkami (przynajmniej z wykształcenia i częściowej praktyki zawodowej)? Niech już każda rozstrzyga to w swoim sumieniu. Nie ćwiczyły tej pseudoreformy na własnych dzieciach, więc kogo nie boli, temu powoli.
Co gorsza, niektórzy młodzi naukowcy, także niedouczeni, przenoszą polityczną argumentację do swoich rozpraw powielając bzdety, które z nauką nie mają nic wspólnego. Co czynią niektórzy psycholodzy rozwojowi czy socjolodzy? Przyjmują służalczą postawę wobec władzy na rzecz okłamywania polskiego społeczeństwa. Tym samym naruszają resztki zaufania, jakim jest jeszcze obdarzany ten zawód. Niektórzy nawet jeżdżą po całym kraju i serwują obwoźną psychologię rządową, koncepcje biurokratycznej ewaluacji itp., ale to nie oni ponoszą bezpośrednią odpowiedzialność za ich realizację w szkołach czy polityce władzy.
Nie ma to nic wspólnego z istotą procesu kształcenia i wspomagania rozwoju dziecka w wieku wczesnej edukacji. Czyżby sumienia niedouczonych diagnostów zagłuszane były rzekomo tym, że oni nie muszą znać metodyki kształcenia i wychowania? Czy dlatego krążą po kraju i opowiadają kwestie poboczne, oderwane od rzeczywistości szkolnej edukacji np. o rozwoju dziecka, jego stymulowaniu, progach rozwojowych itd., jakby to miało istotny związek ze zmianą oświatową?
Oczywiście takie wykłady można prowadzić latami i w nieskończoność twierdząc, że mają one związek z reformą szkolną. Taki związek może mieć wszystko. Równie dobrze specjaliści od kosmetologii mogą prowadzić MEN-skie wykłady na temat tego, jak nauczycielki powinny dbać o własną cerę, by sześciolatki dobrze czuły się w kontakcie z nimi w czasie lekcji.
Nauczyciele mają wiedzę na temat psychologii rozwojowej, a przynajmniej posiadać ją powinni, skoro uzyskali certyfikat tzw. "kwalifikacji pedagogicznych" - tak ci w przedszkolach, jak i w szkołach. Doprawdy, nie trzeba im wmawiać takich banałów z połowy lat 70. XX w. doprawionych lekką poetyką potocznej psychologii rozwojowej z USA. Psychologów rozwojowych wciąga się w polityczne zadanie, którego celem jest zmiana norm dojrzałości szkolnej tak, by "uzasadniała" decyzje władz resortu edukacji. Jak obniżymy skalę powinności, to okaże się, że 99% dzieci w 6 roku życia osiągnęło dojrzałość szkolną.
Nic trudnego. W PRL ponoć też 99% głosowało za PZPR czy FJN. Drodzy psycholodzy rozwojowi, socjolodzy - Nagrody Nobla za taki szwindel nie dostaniecie. Rozumiem, że w PRL niektórzy chcieli, a niektórzy musieli współpracować z reżimem PZPR rozwijając psychologię marksistowską. Czy jednak w wolnym kraju warto naruszać normy akademickiej etyki, sprzeniewierzać się nauce kosztem kilkuset tysięcy zdradzonych przez naukowców uczniów?
Dlaczego psycholodzy i pedagodzy nie protestują przeciwko fałszywej, bo politycznej nadinterpretacji wyników rzekomo naukowej diagnozy, jaką przeprowadziły osoby ze stopniem naukowym doktora z Instytutu Badań Edukacyjnych? Obejrzyjcie spot filmowy na temat tych badań, bo można na tym przykładzie prowadzić wykład z psychologii manipulacji, z psychologii w służbie kłamstwa. To przykre, że po 25 latach wolności musimy zwracać uwagę na tak fundamentalne kwestie.
To kłamstwo jest rozpoznawalne przez nauczycieli, którym już niedobrze się robi, jak słyszą je po raz kolejny na zarządzanym przez kuratorium oświaty "spędzie" z udziałem ministra czy wiceministra edukacji. Wszystko to wygląda żałośnie.
17 grudnia 2014
Są Słowacy, którzy od lat narzekają na handel habilitacjami z Polakami i Czechami
Nie tylko ja prowadzę blog, w którym zdarzają się wpisy poświęcone akademickiej nieuczciwości. Także słowaccy naukowcy, ale i publicyści mają dość spółdzielni produkującej tytuły docentów dla Polaków i Czechów. Jak się okazuje, to właśnie z tych dwóch państw jeżdżą mikrobusy z nauczycielami akademickimi uniwersytetów, wyższych szkół prywatnych i akademii, którzy zorientowali się jak łatwo jest o tzw. tytuł naukowo-pedagogiczny docenta, odpowiadający wprawdzie normom prawnym, ale dalekim dla wielu jego "zdobywców" od znaczących zasług dla nauki.
Oto Jozef Hvorecký odsłania w swoim blogu kulisy rzekomo wysokiego poziomu słowackich docentur i profesur:
No akademici dlhé roky diskutujú o tom, aké sú pravidlá na udeľovanie titulov profesor a docent, ako sa dodržiavajú a čo je ich výsledkom. Diskusie sú to menej aj viac exaktné. V tých prvých zaznievajú tvrdenia ako napríklad „prílišná mäkkosť“ alebo „obchádzanie pravidiel“. Opierajú sa o subjektívne názory, skúsenosti, zákulisné historky. Napríklad o tom, ako sa dvaja akademici dohodnú, že si budú navzájom citovať publikácie a tak si zlepšia skóre pri ceste za titulom. Ideálne, ak sú zo zahraničia, trebárs od susedov z Poľska alebo Česka.
Cytuję dosłownie, bo niektórzy nasi koledzy czy nasze koleżanki znają ten język, a być może nie znają powyższego tekstu. Niektórzy bowiem twierdzą, że jestem nieobiektywny, kiedy piszę o kwestii manipulacji słowackimi habilitacjami. To niech poczytają Słowaków. A Jozef Hvorecký stwierdza:
Akademicy już od wielu lat dyskutują o tym, jakie są zasady udzielania tytułów profesora i docenta, jak są przestrzegane i czym skutkują. Dyskusje na ten temat są mniej lub bardziej dokładne. W tych pierwszych opiniach mieszczą się twierdzenia np. "nadmierna miękkość" albo "obchodzenie zasad", które bazują na subiektywnych poglądach, doświadczeniach, zakulisowych historiach. Na przykład o tym, jak to dwaj akademicy umówili się, że będą nawzajem cytować publikacje, dzięki czemu polepszą swoje starania o tytuł. Idealnie, jak są z zagranicy, najlepiej z sąsiedniego kraju z Polski lub z Czech.
Dalej pisze o tym, jak to kandydat na profesora czy docenta załatwia grant i sam finansuje sobie wydanie pracy z ISBN przydzielonym poza granicami. Rzeczywiście, o tym jeszcze u nas w Polsce się nie mówiło, że nasz pseduoakademicki biznes może handlować także numerami ISBN. Nikt tego przecież nie kontroluje, nie sprawdza, jakiej rozprawie i gdzie wydanej został nadany ów symbol. W ub. roku jeden z doktorów Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie (otrzymawszy negatywną recenzję wydawniczą) załatwił sobie przez drukarnię ulotek i plakatów nr ISBN, wydał książkę i bezczelnie usiłował na tej podstawie uzyskać w Polsce habilitację. Nasi profesorowie jednak czytają przedłożony do oceny dorobek. Na Słowacji nie ma takiej potrzeby.
Teraz wiemy, że w ten sposób można każdy bubel wydać w Polsce i przedłożyć na Słowacji jako zagraniczną monografię. Ba, takimi symbolami handlują wyższe szkoły prywatne, które mają "rzekomo naukowe" wydawnictwa. Mogą w nich drukować, co im się rzewnie podoba i przedkładać na Słowacji jako dzieła naukowe, bo posiadające ISBN. Ba, niektóre prywatne szkółki, tak, tak, także w Warszawie, bo w stolicy jest najciemniej, założyły specjalnie czasopisma rzekomo naukowe, by w nich publikować teksty słowackich akademików, a ci odwdzięczą się swoją docenturą. Handel tytułami kwitnie w najlepsze od lat a MNiSW sprawę bagatelizuje.
Jak pisze Jozef Hvorecký - paradoksalnie, oszukiwanie standardów wydawniczych i stosowanie tej praktyki pomaga w spełnieniu warunków także w niektórych programach grantowych , które są finansowane z środków publicznych, a które zobowiązują na Słowacji naukowców publikowanie i upowszechnianie rzekomo uzyskanych wyników badań z tych środków finansowych.
Niedowiarkom cytuję dalej:
A nakoniec debatu okoreňujú pikantnosti typu, že v zozname profesorských publikácií sa „tam a tam“ objavuje aj novinová „publicistika“. Keďže sa to ťažko dokazuje, nedá sa presne povedať, nakoľko sa titulom profesor a docent pýšia skutočné kapacity aj menej kvalitní akademici.
Pikanterii w debacie na temat tego mechanizmu dodaje fakt, że w wykazie profesorskich publikacji u "tego i owego" pojawia się "publicystyka" prasowa. Skoro tak, to trudno jest o dokładne stwierdzenie, ile tytułów profesora i docenta w tak dużej liczbie uzyskali kiepscy akademicy.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jedna kwestia. Na Słowacji nikt nie weryfikuje rozpraw "naukowych" pod kątem plagiatu. Tam prawo w ogóle tym się nie interesuje, dlatego polscy plagiatorzy czują się u południowych sąsiadów jak ryby w wodzie. Powoli pojawiają się pierwsze próby instalowania programów antyplagiatowych, ale dla prac dyplomowych ... studentów. Tym, bardziej nikogo tam nie interesuje wykorzystywanie tych samych, własnych tekstów do dwóch różnych procedur awansowych (autoplagiat). Naukowcy nie będą wić na siebie bata? Najlepszy dowód, że dziekan Wydziału Pedagogicznego jednego ze słowackich uniwersytetów dużą część swojego doktoratu wkleił do habilitacji. Doktoratu bronił w jednej uczelni, a habilitował się w innej. Recenzenci nie dostrzegli czy nie chcieli? Nie musieli.
Subskrybuj:
Posty (Atom)