29 sierpnia 2013

Zlikwidować gimnazja?




W najnowszym tygodniku POLITYKA został opublikowany (na zamówienie redakcji) mój artykuł pod takim właśnie tytułem w dziale "Ogląd i pogląd". Trwa dyskusja, czy powinniśmy zlikwidować gimnazja. Czym taka reforma różniłaby się od poprzednich i czy uzdrowiłaby polską oświatę? Nie ma wątpliwości, że zmiana systemowa, wprowadzająca gimnazja, się nie udała.

Pytanie powraca z coraz większą siłą: likwidować czy nie? Po 14 latach od wprowadzenia do systemu edukacji gimnazjów aż 96 proc. internautów (w sondzie Wirtualnej Polski) zadeklarowało, że należy z nich zrezygnować. Do przywrócenia dwustopniowej struktury szkolnictwa nawołują też politycy z lewej (Krystyna Łybacka) i prawej strony sceny politycznej (Roman Giertych, Jarosław Kaczyński, Ryszard Legutko). Komitet Nauk Pedagogicznych PAN ostrzegał przed wprowadzeniem gimnazjum jako jedynego typu szkoły średniej I stopnia, ale naukowcy zostali zignorowani przez MEN. Tymczasem mamy już dziesiątki badań wskazujących na ewidentną szkodliwość takiego modelu. W najnowszym wpisie w swoim blogu Dariusz Chętkowski pisze o tym, "jak powinni zachowywać się nowi gimnazjaliści czy licealiści" w nowej dla siebie szkole. Cytuję:

Na lekcjach do nauczycieli się nie odzywaj, chyba że tak, aby nie słyszeli. Miej w dupie lekcję, nie okazuj żadnego zainteresowania tematem. Gadaj za to bez przerwy do kumpli. Nie zapomnij strzelić jakiś zajebisty komentarz, żeby wszyscy mogli się pobrechtać. Największe jaja robi się z nauczyciela (że łysy, że brzydki, że stary, że głupi, że bredzi). Z telefonu korzystaj tak często, jak tylko się da. Najlepiej zrobisz, jak pod ławką będziesz cały czas trzymał w pogotowiu komórkę. Jak uda ci się na lekcji pogadać z kimś przez telefon, np. z fajnym ciachem z innej klasy, zapunktujesz na maksa.


Dosadnie, acz jak zwykle z dużym poczuciem humoru, na zasadzie inwersji łódzki polonista odsłania szkolne postawy uczniów, o których MEN pisze z dumą, że dzięki gimnazjum wyrównano ich szanse edukacyjne. Istotnie, wyrównano je w dół i mamy dzięki temu nową coolturę.

28 sierpnia 2013

Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego krytykuje własny organ opiniodawczy - Polską Komisję Akredytacyjną


Po raz pierwszy został upubliczniony przez Polską Komisję Akredytacyjną fakt krytyki, jaka została skierowana pod adresem jej władz przez Podsekretarz Stanu Panią Prof. Darię Lipińską-Nałęcz. Wprawdzie PKA nie opublikowała dokumentu pt.: „Kilka uwag na temat działalności PKA w roku akad. 2011/2012 r.”, jaki podpisał profesor prawa z UAM - Krzysztof Krasowski, ale jedynie treść swojej nań odpowiedzi, to jednak można w przeczytać między wierszami i ujawnionych cytatach, czego dotyczyła negatywna ocena pracy władz, członków i ekspertów PKA. Mamy oto swoistego rodzaju akredytację komisji akredytacyjnej.

Odpowiedź na zmasowaną krytykę PKA jest kluczowa także dla przyszłości tego organu, bowiem odsłania w strukturze nadzoru szkolnictwa wyższego patologię, z którą władze MNiSW same nie zamierzają od lat walczyć. Sam bardzo identyfikuję się z PKA jako organem, który miał i - jak sądzę - nadal ma służyć doskonaleniu jakości kształcenia w uczelniach publicznych i niepublicznych w naszym kraju. Wprawdzie owa służba ma dla większości jednostek i szkół wyższych charakter wymuszający, bowiem pewne rozwiązania w nich nigdy by nie powstały a określone warunki także nie zaistniały, gdyby ów bat nad nimi nie wisiał, to jednak też nie może oznaczać pozbawienia władz resortu prawa do formułowania uwag krytycznych. Nie jest to jednak jedyny organ z taką misją, ale - nie ulega wątpliwości - jedyny, z którego ocenami liczą się zarówno władze uczelni i akredytowanych jednostek akademickich oraz kadry prowadzące kształcenie na kierunkach studiów. Odpowiedź władz PKA na postawione temu organowi zarzuty jest wyrazista i niesłychanie krytyczna wobec resortu nauki i szkolnictwa wyższego. Już w uwagach ogólnych stwierdza się:

Już sam tytuł opracowania wprowadza czytelnika w błąd. Wskazany jest w nim rok akademicki 2011/2012, jednakże znacząca część uwag odnosi się do momentu tworzenia Polskiej Komisji Akredytacyjnej (2002 r.), dotyczy bowiem przyjętego modelu akredytacji. Ponadto tekst zawiera kilkadziesiąt, a nie kilka uwag, są to wyłącznie uwagi krytyczne, pozostające w sprzeczności z oceną działalności Komisji przez wiele uczelni oraz gremia międzynarodowe. Należy podkreślić, iż fakty interpretowane są dowolnie i jednostronnie, co narusza zasadę obiektywizmu, która powinna być respektowana przez każdego szanującego siebie i otoczenie Autora. Tekst ten sprawia wrażenie, że został przygotowany na zamówienie, pod z góry założoną tezę, którą próbuje się udowodnić wbrew oczywistym faktom.

Czy kierowana pod adresem PKA krytyka jest efektem lobbingu części podmiotów nierzetelnie prowadzących działalność w zakresie kształcenia wyższego? Nie wiemy. Nie są zadowoleni z prac komisji akredytacyjnych PKA niektórzy rektorzy, dziekani uczelni publicznych, jak szczególnie założyciele wyższych szkół prywatnych i państwowych wyższych szkół zawodowych, bowiem część z nich w pełni świadomie narusza nie tylko prawo, ale i dobre obyczaje i zasady etyczne, jakie powinny obowiązywać w tym środowisku. To oczywiste, że jak ktoś prowadził pokątny handel, pracował dla służb specjalnych okresu PRL, ma powiązania z szarą strefą i jedyne, co go interesuje, to jest maksymalizowanie własnego zysku, by szybko zwróciły mu się nakłady "inwestycyjne", nie będzie zadowolony z prac PKA.

Być może to część środowiska biznesowego doprowadziła do uzyskania orzeczenia Naczelnego Sądu Administracyjnego, w wyniku którego uzyskała zapewnienie, że uchwały PKA w przedmiocie oceny jakości kształcenia podejmowane przez Prezydium PKA nie są aktami lub czynnościami z zakresu administracji publicznej. Kto za to odpowiada? Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego! Dlaczego politycy przez kolejne kadencje nie wyciągnęli z tego wniosków? Czyżby dlatego, że sami mają w tym interes polegający na podtrzymaniu pozorowanej oceny jakości kształcenia w szkolnictwie wyższym? To właśnie w wyniku takiego statusu PKA zdarzało się, że zespoły akredytacyjne PKA nie były nawet wpuszczane na teren prywatnej szkoły wyższej. I co? Czy ktoś wyciągnął z tego jakieś wnioski?

Jesteśmy w Polsce mistrzami w pozorowaniu rozwiązań, które same w sobie zaprzeczają możliwości realizowania statutowych celów, misji i strategii organów władz centralnych. Części środowisk politycznych zależy na wykorzystywaniu także szkolnictwa wyższego w sferze prywatnej do realizowania własnych interesów biznesowych i prestiżowych, toteż będą czynić wszystko, by akredytacja była w dużej mierze sztuką dla sztuki. W końcu stwarza to dodatkowe miejsca pracy. Ktoś, także w strukturze PKA, czyni wszystko, by nie były podawane do wiadomości raporty powizytacyjne i ustalenia Prezydium PKA w zakresie ustanowionych ocen jakości kształcenia na danym kierunku studiów. Dlaczego nie jest to publikowane natychmiast po wydaniu decyzji Prezydium PKA? Może i władze tego organu też powinny uderzyć się we własne piersi? PKA oczekuje raportów samooceny od uczelni, ale sama raport samooceny swojego organu przedstawia w języku angielskim (dla kogo?) i w dodatku rażąco przestarzały, bowiem z datą 2008!

Tak członkowie PKA, jak i eksperci wszystkich kadencji zgłaszali swoje uwagi krytyczne dotyczące wadliwości prawa, a szczególnie manipulacji aktami wykonawczymi przez ministrów resortu nauki i szkolnictwa wyższego sprowadzającymi się nie do uszczelniania i podwyższania standardów w szkolnictwie niepublicznym, ale wprost odwrotnie, sprzyjania jego założycielom w kontynuowaniu biznesowych misji pod szyldem "edukacji wyższej". Rozpoczęcie zatem publicznej wojny między tymi, którzy tworzą wadliwe prawo, a władzami organu akredytacyjnego wyraźnie potwierdza, że coś jest na rzeczy w generowaniu w strukturach centralnych patologii. Już w samym resorcie zabezpieczono sobie prawo do przyzwalania podmiotom akademickim na rozwiązania, które są w rażącej sprzeczności z powszechnie obowiązującymi niby wszystkie uczelnie.

Władze PKA dyskutują z negatywną oceną raportu prof. Danuty Strahl jaki został sporządzony na podstawie wyników ankiet akredytowanych dotychczas uczelni, ale nie udostępniają ich wyników opinii publicznej. Nie wiemy zatem, czy uwagi krytyczne MNiSW pod jego adresem są słuszne, trafne czy też nie. Brałem udział w akredytacji instytucjonalnej i przychylam się do opinii PKA, że nieuzasadniony jest pogląd, iż „…pierwsze wizyty instytucjonalne przypominały błąkanie we mgle wobec braku jasnych procedur”. Sam bowiem przeszedłem stosowne szkolenie w tym zakresie, a przewodniczący zespołu akredytacyjnego dodatkowo przekazał wszystkim ekspertom szczegółowe zasady jak i podzielił się swoim doświadczeniem. Tak więc nie błądziłem we mgle, gdyż wiedziałem, jakie mam zadania do wykonania i czego ode mnie się oczekuje.

Z jednej strony zgadzam się, że to wizja, misja i strategia uczelni i jej jednostki nakreślona przez nią samą jest punktem odniesienia dokonywanej oceny, umożliwiającej stwierdzenie, czy uczelnia konsekwentnie realizuje swoje deklaracje, ale z drugiej strony jestem tez świadom tego, że owa konsekwencja dotyczy tylko i wyłącznie uczelni akademickich, z tradycjami, natomiast absolutnie nie jest weryfikowana w biznesowych szkółkach prywatnych, które ową wizję, misję i strategię dostrajają do interesów ekonomicznych założycieli, a nie wartości kształcenia akademickiego. W tym też sensie ocenianie renomowanych uczelni z karłowatymi i nie zawsze uczciwie prowadzonymi wyższymi szkołami prywatnymi według tych samych narzędzi i kryteriów jest niestosowne i nieskuteczne.

Z publikacji PKA po raz pierwszy opinia publiczna dowiaduje się, że doświadczenia środowiskowe np. Uniwersyteckiej Komisji Akredytacyjnej np. w postaci raportów powizytacyjnych, nie są udostępniane środowisku akademickiemu. PKA nigdy dotąd nie dokonywała oceny pracy tej Komisji, szanując rolę, jaką w przeszłości odegrała w budowaniu należytych standardów kształcenia. Niestety obecnie jej aktywność koncentruje się głównie na kontestowaniu i dezawuowaniu prac PKA, bez obiektywnego i rzetelnego uzasadnienia takiego stanowiska, a przede wszystkim bez pogłębionej refleksji nad rzeczywistymi, szerszymi skutkami jakie może takie działanie wywołać. Czyżby zatem nie odsłonięto tym samym faktu istnienia w naszym szkolnictwie organów oceniających jakość kształcenia i prowadzenia badań naukowych nie tylko w sposób niespójny, ale i być może nonsensowny z punktu widzenia jego skuteczności. Rzeczywiście, wydziały prowadzące studia np. na kierunku pedagogika nie zabiegają już o akredytację Uniwersyteckiej Komisji Akredytacyjnej, ponieważ muszą za nią zapłacić, a "zyski" z tego są w ich mniemaniu "żadne". To po co UKA?

Zmorą w PKA są odwołania od jej uchwał, bowiem zorientowane biznesowo wyższe szkoły prywatne zatrudniają prawników, którzy wykazują PKA błędy, luki w prawie i tym samym niemożność rzeczywistego wyegzekwowania od nich spełniania norm prawnych i akademickiej przyzwoitości. Słusznie zatem władze PKA odpowiadają: Sprawa właściwego ujęcia w ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym możliwości wniesienia odwołania od oceny, czy opinii wydanej przez PKA była troską Komisji wyrażoną w złożonej przez nią propozycji w uwagach do założeń zmian tej ustawy. (...) ustawodawca zachował dotychczasowe procedury odwoławcze. Dotychczasowe procedury odwoławcze to znaczy takie, które paraliżują możliwość wyegzekwowania od pseudouczelni przestrzegania norm jakościowych. To taka zabawa w kotka i myszkę, w której kpi się z organu centralnego, zabawiając kosztem podtrzymywanego przeze resort niewłaściwego prawa.

Zapewne słuszny jest zarzut, że w pracach PKA ocen dokonują osoby, które nie tylko nie cieszą się autorytetem naukowym. Stwierdzenie zatem w replice PKA, że ów zarzut jest niestosowny, bowiem członkami PKA są wskazane przez senaty uczelni osoby, a nie eksperci reprezentujący bliżej nieznane środowiska, nie jest prawdziwe. Senaty wskazywały kandydatów, których ministra B. Kudrycka nie wybrała, natomiast z czyjejś podpowiedzi wskazała częściowo na takich, którzy nie powinni być członkami PKA. Trudno dziwić się władzom renomowanych uniwersytetów czy uczelni technicznych, kiedy wyrażają zdumienie z tytułu oceniania ich kadr i dorobku naukowego przez niektórych członków PKA i przez nich przecież wskazanych ekspertów o żenującym poziomie naukowym. Niestety, ale to ministra wprowadziła urzędową, a nie podnoszącą prestiż organu uznawalność nominowanych do składu PKA. Są tu wybitni uczeni, ale też i spełniający jedynie wymóg posiadania odpowiedniego dyplomu.

Rację ma jednak prof. K. Krasowski, że „PKA… nie eliminuje skutecznie z rynku edukacyjnego podmiotów nie spełniających elementarnych kryteriów". Powinien jednak dodać, że winę z tego tytułu ponosi w dużej mierze samo ministerstwo i jego władze, a szczególnie jednostki nadzoru, który jest niewydolny. Negatywny wynik akredytacji nie oznacza administracyjnej likwidacji uczelni czy prowadzonego w niej kierunku studiów. Nie pociąga się do odpowiedzialności założycieli tzw. "wsp" fałszujących dokumentację, nie ujawniających zachodzących a destrukcyjnych zmian w trakcie roku akademickiego.

Być może słuszna jest sugestia władz PKA, by wpisać się w naszym kraju w tendencję do rezygnacji z funkcjonowania wielu komisji akredytacyjnych na rzecz jednej ogólnokrajowej tak, jak jest np. w Austrii, Danii czy Irlandii. Może należałoby pójść dalej i dokonać połączenia zadań akredytacyjnych PKA z Centralną Komisją Do Spraw Stopni i Tytułów, by zintegrować w ocenie jakości kształcenia także to, jak wygląda praca na rzecz kształcenia kadr naukowych, prowadzenia studiów III stopnia, przeprowadzania postępowań doktorskich i habilitacyjnych itd. Tymczasem pozostaje nam pozorowanie troski o jakość kształcenia, gdyż sprawcy regulacji prawnych nie dostrzegają przysłowiowej belki we własnym oku.

27 sierpnia 2013

Czy inwestować w studia w wyższych szkołach prywatnych?

Po powrocie z urlopu przejrzałem lokalną prasę minionego okresu. Sytuacja w szkolnictwie wyższym budzi nieustanne zainteresowanie czytelników wszelkiej prasy, podobnie jak kwestie zbliżającego się roku szkolnego. Zacznę od sytuacji w szkolnictwie wyższym.

Trwa rekrutacja na studia w szkolnictwie publicznym, bowiem w uniwersytetach, w tym przymiotnikowych, ale i na uczelniach technicznych nadal są wolne miejsca na studiach stacjonarnych, a więc bezpłatnych. Jeżeli ktoś wybiera studia w szkole prywatnej, w której musi za nie zapłacić, a na ten sam kierunek są wolne miejsca w uniwersytecie, to nie ulega już żadnej wątpliwości, że nie o studiowanie tu chodzi. W Łodzi jest 17 prywatnych szkół wyższych, a w województwie kilka kolejnych. Wybór studiów w tzw. szkolnictwie prywatnym poza wielkim miastem, w miastach powiatowych jest naturalny, bowiem wynika z dogodnej lokalizacji dla studiujących, często także z wyjątkowej oferty dydaktycznej. Po co zatem płacić za studia niestacjonarne w uniwersytecie, skoro można je ukończyć w wyższej szkole zawodowej w pobliżu miejsca zamieszkania.

Nie jest natomiast wytłumaczalny fakt istnienia aż 17 wyższych szkół prywatnych w Łodzi, skoro tylko dwie z nich uzyskały w ciągu minionego dwudziestolecia status akademii, a więc uczelni kształcących w profilu ogólnoakademickim, a przy tym częściowo także zawodowym. Oznacza to, że pozostałe tzw.. "wsp" są firmami biznesowymi nastawionymi na rentowność dla ich właścicieli, a nie na ich rozwój akademicki. Wystawiane przez nie dyplomy, aczkolwiek mają ten sam wzór, co w renomowanych uczelniach publicznych, są już rozpoznawane na rynku pracy jako "INNE", a nie tożsame. Już pracodawcy wiedzą, że źródło pochodzenia wykształcenia ma istotne znaczenie dla wstępnej oceny potencjalnych kwalifikacji kandydata do pracy.

To prawda, że tak w renomowanych uczelniach prywatnych, jak i w publicznych pracują także osoby o - zdarza się - wątpliwych kwalifikacjach, bowiem - na co zwracają często uwagę komentatorzy bloga - zatrudniani są w nich nie z tego względu, tylko z powodów pozamerytorycznych. Ich jednak jest zdecydowana mniejszość w porównaniu z kadrami, jakie są zatrudnianie w szkolnictwie prywatnym, gdzie w wielu przypadkach właścicielowi nie chodzi o wizerunek, prestiż, renomę, a więc rzetelnie wypracowaną pozycję, tylko o spełnienie wymogów minimum ministerialnego. Wystarczy wpisać nazwisko osób zatrudnionych w charakterze nauczycieli akademickich w dowolną wyszukiwarkę, a jeszcze lepiej w wyszukiwarkę MNiSW - "Ludzie Nauki", by przeczytać, kim dana osoba jest, skąd pochodzi, jaki ma rzeczywisty dorobek naukowy, specjalistyczny, czym się zajmuje i co publikuje. Dzisiaj na szczęście te dane są dostępne.

Są jednak co najmniej dwie kategorie pracodawców: pierwsza, to właśnie ci nastawieni na jak najwyższy poziom pracowników, by wzmacniali oni swoimi kwalifikacjami i wykształceniem renomę firmy (instytucji), w której będą pracować. Pamiętam ogłoszenia w łódzkiej prasie w dziale "praca", w których ich nadawca wyraźnie zaznaczał, że nie życzy sobie absolwentów po określonej z nazwy wyższej szkole prywatnej. Dzisiaj już takiego ogłoszenia nikt nie opublikuje, ale ma ono miejsce w świadomości osób odpowiedzialnych za zatrudnianie kadr. Niektóre placówki, firmy dokonują rozpoznania wartości kształcenia w tzw. "wsp", by oferować pracę z takiej, ale nie z innej szkoły. Działa w mieście tzw. "marketing szeptany".

Osoby odpowiedzialne za zatrudnianie analizują dane zawarte na stronach tzw. "wsp" i weryfikują je w instytucjach centralnych, by potwierdzić opinię z realu z tą z wirtualu. To samo powinni czynić kandydaci na studia lub do zatrudniania się w tym sektorze szkolnictwa, by nie obudzić się z ręką w nocniku. Co z tego, że zacznie ktoś studia w tzw,. "wsp", bo na pierwszy rzut oka wydaje się ona atrakcyjną, skoro w rzeczywistości może doświadczyć w niej nie tylko poznawczego rozczarowania, ale i uzyskany w niej dyplom za kilka lat okaże się bezwartościowym papierem mimo jego mocy prawnej.

Dzisiaj młodzi ludzie, którym rzeczywiście zależy na jak najwyższym, realnym wykształceniu wyższym I i II stopnia, powinni zastanowić się nad tym, czy warto im inwestować czas, pieniądze i własny wizerunek w "obligacje pseudoakademickie" w postaci studiów w wątpliwych szkołach wyższych, o niskim poziomie, fatalnej renomie, których od nich później nikt nie kupi?

Jest jednak druga kategoria pracodawców, która działa na pograniczu prawa a już niewątpliwie narusza zasady etyki i dobrych obyczajów. To ci, którzy zatrudniają młodych absolwentów szkół wyższych nie zwracając nawet uwagi na to, jaki mają dyplom i skąd, byle tylko zgodzili się podjąć pracę na najgorszych dla nich warunkach - niska płaca, intensywna praca, z nadzieją, że potem się zobaczy... No i kiedy dochodzi do tego "potem", pracodawca rezygnuje z naiwnego pracownika, by przyjąć kolejnego, gdyż wie, że jest "nadprodukcja" osób z wyższym wykształceniem i zawsze znajdzie się taki, który wykona to samo lub nawet więcej za niższą płacę.

Rekrutacja w tzw. "wsp" trwa do 30 września a często i dłużej. Niech każdy sam wybiera i rozstrzyga w ten sposób o swoim przyszłym losie, a potem niech nie narzeka, że jest tak, a nie inaczej postrzegany na rynku: albo jako ktoś godny zatrudnienia, albo jako tzw."robol".

Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, czy wyższa szkoła prywatna jest instytucją wiarygodną, nie manipuluje informacją na swojej stronie, nie podaje fałszywych informacji o ocenie akredytacyjnej, to niech zatelefonuje do Polskiej Komisji Akredytacyjnej (tel. (+22 622 07 18) i zapyta: jaką ocenę uzyskał prowadzony w danej szkole kierunek studiów? Zgodnie z art. 2 ust.1 ustawy o dostępie do informacji publicznej każdy ma prawo dostępu do niej. Często bowiem jest tak, że treść wielkopowierzchniowych reklam w prasie codziennej nie ma nic wspólnego z warunkami, w jakich przyjdzie komuś studiować czy pracować.

26 sierpnia 2013

Posłanka chce być traktowana przedmiotowo?




W czasie wakacji w portalu ONET, jeden z jego redaktorów - pewnie połowicznie i powierzchownie wykształcony - opublikował 5 sierpnia news następującej treści:

- Oczekuję, że Zbigniew Ziobro będzie mnie traktował w sposób przedmiotowy. Mój sposób funkcjonowania w Solidarnej Polsce można uznać za rodzaj mini strajku. Przychodząc do Solidarnej Polski oczekiwałam bardziej przedmiotowego traktowania poszczególnych posłów. Oczekiwałam bardziej dogłębnych dyskusji - mówiła w "Salonie politycznym Trójki" posłanka Marzena Wróbel.



Co to znaczy być traktowanym przedmiotowo? To znaczy, godzić się na to, by ktoś lub inni traktowali mnie jak rzecz, jak jakiś przedmiot, instrumentalnie, jako środek do osiągania swoich celów. Osoba traktowana przedmiotowo godzi się na utratę swojej godności, odrębności, suwerenności, na to, by czynić z nią to, czego ktoś inny pragnie. Ona jest jak mebel, który może się podobać właścicielowi i być ustawiany tam, gdzie on chce. Dzisiaj ktoś sytuuje dany przedmiot w tym miejscu, a jutro lub za chwilę może przesunąć go w inne. Przedmiot - jak w buberowskiej filozofii - ES (TO) nie ma nic do powiedzenia. Milczy, bo jest niczym i nikim. Jest rzeczą.

Przedmiot można w miarę własnych możliwości formować, ale i można go zniszczyć, jeśli nie podlega specjalnej ochronie. Skoro jednak sam chce? Skoro mówi o tym, że oczekuje przedmiotowego traktowania, to równie dobrze można go wylać z kąpielą... , jak dziecko.

Na szczęście ktoś musiał zwrócić na to uwagę, bo wprowadzono korektę i jest tak, jakby zapewne pani poseł sobie tego życzyła, czyli by traktowano ją podmiotowo

25 sierpnia 2013

Zabawki z czasów dzieciństwa

Przypadkowo natrafiłem w jednym z nadmorskich miasteczek na zorganizowana w szkole podstawowej wystawę poświęconą zabawkom z okresu PRL. Zgromadzone na niej eksponaty, które obejmowały fazę życia subiektywnie uwolnioną od ideologizacji. Dzieciństwo jest bowiem tym czasem w życiu każdego z nas, który jest niemalże totalnie wyobcowany od życia politycznego pokolenia dorosłych.

Nie pamiętam niczego z okresu wczesnego dzieciństwa (a nawet wczesnoszkolnego), co mogłoby wpisać się w moją świadomość jako wydarzenie polityczne. Na świecie nie było już Stalina, a o Gomułce dowiedziałem się dopiero w ósmej klasie szkoły podstawowej. Wystawa zabawek wywołała jednak wspomnienia, na co zapewne liczyli jej organizatorzy pobierając dość słoną opłatę za możliwość jej zwiedzenia.

Dzięki tej ekspozycji przypomniałem sobie wszystkie zabawki, gry i pomoce dydaktyczne, które miałem w domu, którymi bawiłem się na podwórku z moimi rówieśnikami lub korzystałem z nich w przedszkolu i w toku wczesnej edukacji. Aż łza zakręciła się w oku, ale nie z nostalgii za tamtym ustrojem, tylko za tym szczególnym czasem wyjątkowej wolności, naiwności, pasji, zaciekawienia, itp., którego trudno jest pozbawić każdego z nas.



Na moich dzieciach wystawa nie zrobiła specjalnego wrażenia. Zwiedzały ją ze mną czując, że jest to jakoś dla mnie ważne. Może tylko wręczona im przez pracownika wystawy mała tabliczka z płyty pilśniowej wzbudziła zainteresowanie, kiedy dowiedziały się, że będą mogły wypalić na niej specjalnym, a wysoce rozgrzanym urządzeniem (wypalarką produkcji ZSRR), cokolwiek na pamiątkę pobytu w tym miejscu.



Wystawa została przygotowana profesjonalnie, zawierając kilka wyróżnionych w przestrzeni miejsc, gablot, stolików ze zgromadzonymi na/w nich eksponatami. Był tu dział z pluszowymi przytulankami, autkami, kolejkami, lalkami i akcesoriami do wyposażenia domków dla nich (pokoiki dla lalek, kuchnia, pralnia, prasowalnia), ale i gry planszowe, zespołowe, strategiczne, logiczne, manipulacyjne, konstrukcyjne, sprawnościowe czy przyrządy do majsterkowania wraz z całą gamą poradników, wzorników i modeli.



Można było zobaczyć także ówczesne media: telewizor, telefony, łoki-toki, radioodbiornik, projektory do wyświetlania bajek, epidiaskop, a nawet jeden z pierwszych komputerów domowych do gier: „Commodore-64”. Był też sprzęt sportowy – przykręcane do butów łyżwy, narty i rolki. Był to także czas kolekcjonerstwa: znaczków pocztowych, nalepek z pudełek od zapałek (filumenistyka), etykiet czekolad, opakowań od gum do żucia z historyjkami „Kaczora Donalda”, ołowianych żołnierzyków i plastikowych kolarzy. Ci ostatni ze względu na cieszący się ogromną popularnością kolarski Wyścig Pokoju.

W sklepach przeważa chińska tandeta. Kiedy bowiem znaleźliśmy się w miejscu wakacyjnego pobytu zapytałem biegające po terenie maluchy, w co zamierzają się bawić. Odpowiedź pewnej czteroletniej dziewczynki nie zaskoczyła mnie, bo brzmiała: „Zaraz przyniosę swój tablet”. I przyniosła, by pokazać, że może w nim rysować i zamalowywać eksponowane na ekranie wzory. Też mi sztuka…

23 sierpnia 2013

Nie mylmy kształcenia nauczycielskiego ze studiowaniem na pedagogice























Jeszcze w sierpniu na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej" ukazał się artykuł Justyny Sucheckiej pod tytułem "Upadek pedagogiki. Nauczycielami zostaną osoby, które ledwo zdały maturę". W wersji online miał jednak nieco łagodniejszą treść, bowiem został zatytułowany: "Pedagogika zaprasza. Nawet ten, kto ledwo zdał maturę może zostać nauczycielem"

Tekst ten był powielany wraz z tytułem o upadku pedagogiki w wydaniach różnych gazet. Tak kręci się spirala bełtania ludziom w głowach.

Za tydzień zaczyna się kolejny rok szkolny. Po przeczytaniu niekompetentnie i nierzetelnie napisanego artykułu zastanawiałem się nad tym, w którym z państw Unii Europejskiej tak poniewiera się środowiskiem nauczycielskim, tak perfidnie manipuluje opinią publiczną? Doprawdy, byłem już w różnych krajach. Czytam na bieżąco prasę niemiecką, czeską i słowacką, ale tak paskudnie szykanujących nauczycieli artykułów nie spotkałem. Nie "pluje się" na elity mające kształcić elity. Nie usprawiedliwiają tego patologiczne postaci, które nie stanowią w tym środowisku nawet jednego promila całej populacji.

Jakie kompleksy muszą mieć nie tylko niektórzy polscy dziennikarze czy urzędnicy MNiSW (bo w tym artykule wypowiadał się nawet jeden z nich), ale i jakie urazy z własnej edukacji szkolnej, skoro są w stanie bezceremonialnie, bez pokrycia w faktach, degradować polskich nauczycieli przy każdej nadarzającej się okazji? Autorka powinna wykupić sobie za honorarium udział w studiach podyplomowych na Uniwersytecie Warszawskim, żeby się trochę douczyć. Może też pojechać na Białoruś lub na Ukrainę, na Kubę czy do Rosji, bo jeszcze tam obraża się nieposłusznych wobec władzy nauczycieli.

Tytuł artykułu: Upadek pedagogiki sugeruje, że mamy oto do czynienia z upadkiem pedagogiki jako nauki, dyscypliny naukowej. Skądże znowu. Ona pedagogiki nie zna, nie ma o niej pojęcia. Trudno zatem, by wieściła upadek czegoś, co jest jej obce. Egzemplifikacją jest pierwsze zdanie tekstu tego "artykułu", które brzmi:

"Na dziennych studiach pedagogicznych w całym kraju pozostały tysiące wolnych miejsc. Na niektóre uczelnie dostaną się nawet ci, którzy ledwo zdali maturę. Efekt? Dzieci będą uczyć coraz słabsi nauczyciele. Kryzys dopadł pedagogikę - studia, po których w szkołach znajdą pracę nauczyciele teoretycznie najlepiej przygotowani do zajęć z dziećmi, czyli pedagodzy przedszkolni i nauczyciele w podstawówkach.

Prof. DSW Mirosława Nowak-Dziemianowicz musiała pouczyć ignorantkę w wywiadzie dla GW, że istnieje zasadnicza różnica między studiami nauczycielskimi (dla nauczycieli) a studiami pedagogicznymi. Na kierunku pedagogika prowadzona jest tylko i wyłącznie jedna specjalność, która ma charakter ściśle nauczycielski, bowiem dotyczy edukacji wczesnoszkolnej (przedszkolnej i kształcenia zintegrowanego w klasach I-III szkoły podstawowej).

Natomiast nauczycieli kształcenia przedmiotowego w klasach IV-VI szkół podstawowych, w gimnazjach i szkołach ponadgimnazjalnych edukuje się poza kierunkiem pedagogicznym. Wydziały pedagogiczne w większości uniwersytetów i akademii (nawet pedagogicznych) nie mają nic wspólnego z tym kształceniem. Unika się wysokiej klasy specjalistów z pedagogiki i psychologii w przygotowywaniu kandydatów do tej profesji mimo tego, że z tych właśnie dyscyplin każdy nauczyciel powinien otrzymać określone minimum wiedzy i umiejętności. Oba resorty - MNiSW oraz MEN odrzuciły projekt środowisk pedagogicznych zwiększenia liczby godzin na zajęcia warsztatowe, metodyczne, konwersatoryjne, który mógł skończyć w naszym kraju z prymitywnym, minimalistycznym i pozaprofesjonalnym przekazywaniem wiedzy z psychologii i pedagogiki kandydatom do zawodu nauczycielskiego właśnie z wydziałów niepedagogicznych - humanistycznych, społecznych, matematyczno-fizycznych, przyrodniczych, nauk o ziemi itd.
Dobra, kwalifikowana edukacja musi kosztować, ale kogo to obchodzi? Lepiej jest zatrudnić do prowadzenia zajęć z pedagogiki czy psychologii na niepedagogicznych kierunkach uratowanych od rotacji asystentów, wykładowców, niż zaoferować prowadzenie zajęć z nauk o wychowaniu i kształceniu oraz z podstaw psychologii ogólnej, społecznej, a nawet klinicznej odpowiednio pedagogom i psychologom, którzy na wydziałach pedagogicznych sukcesywnie podnoszą swoje kwalifikacje, prowadzą badania naukowe i mają praktyczne doświadczenie w oświacie.

Słusznie zatem profesor DSW we Wrocławiu - M. Nowak-Dziemianowicz stwierdziła w swojej rozmowie z red. Aleksandrą Pezdą :

"A przecież sama metodyka nauczycielom nie wystarczy. Muszą mieć wiedzę pedagogiczną, psychologiczną i socjologiczną. Inaczej nie pomogą uczniom rozwijać się i rozpoznawać swoich mocnych stron, możliwości i uzdolnień. Żeby być dobrym nauczycielem, dziś nie wystarczy być dobrym chemikiem."

Niestety, ignorancja panuje nie tylko w resorcie nauki i szkolnictwa wyższego, w którym pedagogika ma skrytego wroga, kogoś, kto robi wszystko, by ją lekceważyć, ale także wśród szacownych psychologów, socjologów lub marnych akademików, którzy mają wciąż w swojej pamięci, w dużej mierze nędzną - i tu się z nimi w pełni zgadzam - pedagogikę socjalistyczną. Mogliby jednak zadać sobie trud sięgnięcia po rozprawy średniego i młodego pokolenia, które reprezentuje już inne nauki pedagogiczne.

Niech lepiej Polska Komisja Akredytacyjna zacznie publikować na swojej stronie raporty z akredytacji kierunku pedagogika, a zatem niech ktoś wreszcie zacznie wykonywać tam swoje obowiązki, bo ostatnie dane są sprzed dwóch lat. Tymczasem wiele wyższych szkół prywatnych nie spełnia minimalnych nawet wymagań do kształcenia na tym kierunku! Niektóre, nawet wydawałoby się z treści stron internetowych tych szkół, "renomowane" (zapewne tylko już z nazwy) tzw. "wsp", utraciły swoją cnotę, skoro w wyniku tegorocznej oceny jakości kształcenia otrzymały ocenę warunkową lub negatywną, a - jak słusznie pisze o tym jedna z komentatorek tego bloga - kłamstwo informacyjne króluje w ich medialnym wizerunku.

Niech wreszcie PKA i NIK zaczną kontrolować (byle-)jakość kształcenia nie tylko w niektórych uczelniach prywatnych, ale także publicznych, gdzie edukacja nauczycieli woła o pomstę do nieba!

Jak to jest możliwe, że po tylu latach doświadczeń - PKA wyraża zgodę na uruchamianie nowych kierunków studiów w szkolnictwie prywatnym jedynie na podstawie... przedłożonej dokumentacji i oświadczeń?! Czy ktoś wreszcie zacznie sprawdzać kłamstwa, jakie są w nich zawarte? Czy ministra prof. Barbara Kudrycka nie zamierza skończyć z ułatwianiem biznesowi kreowania nowych kierunków, w ramach których informatyki będzie uczył geograf, a wiedzy o mediach - biolog? Nie, ponieważ w resortach rządu Donalda Tuska zatrudnia się - wbrew opublikowanym zasadom konkursu czy przetargu - osoby, które nie spełniają podstawowych kryteriów!

Kiedy skończy się to przyzwalanie na wprowadzanie młodych pokoleń w przestrzeń oszustwa, wyłudzeń i cwaniactwa, które nie ma nic wspólnego z przygotowywaniem do zawodu rzeczywiście wysokiej klasy specjalistów? Właściciele tych szkółek przecież doskonale wiedzą, że po uzyskaniu zgody mają co najmniej 3 lata na wysysanie kasy od naiwnych, bo nikt nie przeprowadzi w ich szkółkach kontroli.

To się nie skończy, bo niektórzy politycy i urzędnicy mają w tym także swój prywatny interes.

Są jeszcze wolne miejsca w uczelniach publicznych na kierunku pedagogika. Nieprzychylna pedagogice opinia na temat rzekomo niższej wartości wykształcenia na tym kierunku studiów, może dotyczyć dużej części wyższych szkół prywatnych, ale nie uczelni publicznych, w których prowadzi się badania naukowe, zatrudnia profesjonalne kadry akademickie systematycznie podnoszące swoje kwalifikacje naukowo-badawcze i dydaktyczne. To, że niektórzy mają jakieś osobiste problemy z pedagogiką i usiłują ją za wszelką cenę wymazać z mapy nauk humanistycznych i społecznych, jest tylko i wyłącznie świadectwem ich żenującej ignorancji, być może własnych kompleksów lub innych dysfunkcji.

21 sierpnia 2013

Smak wypoczynku Polaków w hotelowym więzieniu

Nigdy nie ciągnęło mnie do Egiptu, a przecież jest to ponoć jeden z najbardziej uwielbianych kierunków podróży turystycznych rodaków, którzy zamiast odkrywać w zwiedzaniu obcego kraju szczególną jego wartość, doświadczyć chociaż cząstki jego prawdziwej kultury, poznać coś z lokalnej historii i tradycji, wolą po kilkugodzinnym locie do Hurghady czy innej miejscowości, spędzić większość swojego urlopowego czasu w … hotelu otoczonym wojskowymi służbami specjalnymi.

Z opowieści turystów wynika, że lecą tam głównie nachlać się, bo można pić w dowolnej ilości alkohole oraz by pławić się w basenie czy ewentualnie wygrzewać się na wyznaczonym fragmencie hotelowej plaży. Niektórzy jeszcze korzystają z usług seksualnych, obficie oferowanych przez orientalnych specjalistów od uciech cielesnych. Jest jeszcze jeden powód – ekonomiczny. Lecą tam, bo jest tanio. To wszystko. Fajne wakacje. Świetny wypoczynek. Odstresować się w hotelowych pokojach, restauracji i na przydzielonym do opalania leżaku.

Od pewnego czasu Polacy fundują sobie wakacje w więzieniu tylko po to, by wrócić z niego opalonymi i pochwalić się znajomym czy bliskim, że byli w Egipcie. W Egipcie? W jakim Egipcie, skoro spędzili czas swojego pobytu w hotelu, na hotelowej plaży? Nie wyściubili nosa poza ten teren ze strachu lub z powodu obowiązującego od czasu tzw. rewolucji arabskiej zakazu, by nie narażać się na utratę życia.

Ciekaw jestem, o czym myśleli polscy wczasowicze leżąc na hurgadzkiej plaży i pławiąc się w tamtejszych drinkach czy spożywając doskonale nawet przyrządzone dania, kiedy poza murami ich hoteli toczy się krwawa wojna domowa, giną brutalnie mordowani mieszkańcy tego państwa, dzieci umierają z głodu, płaczą z powodu utraty często obojga rodziców, nie mają do czego i do kogo wrócić, gdyż ich dom został właśnie spalony? Jak smakują Polakom owoce morza i na ile cieszy ich opalenizna, która przecież i tak wkrótce zniknie, kiedy w ich otoczeniu, chociaż jeszcze nie na ich oczach, mieszkańcy Egiptu opalani są w wyniku wybuchów pocisków, granatów czy gazów paraliżujących układ nerwowy?

To musi być głęboko uspokajające doświadczenie rekreowania się w warunkach „więziennych” z głębokim lekceważeniem i obojętnością na doświadczanie śmierci lub ran przez ludność kraju gospodarzy, być może członków rodzin obsługujących ich w hotelach.

Niektórzy mówią, że wojna toczy się daleko od ich hotelu albo dodają trochę picu ideologicznego mówiąc, że odpoczywają tam dla ich dobra, bo przecież gdyby Polacy nie opalali się w Egipcie, to spadłoby PKB i ludność pogrążyłaby się w biedzie. Czyżby nasi jeździli do Egiptu z altruistycznych pobudek? Chcą pomóc jego mieszkańcom w przeżyciu trudnego okresu toczących się w tym kraju wojen i konfliktów, także na tle religijnym? Jak wypoczywa się w państwie, w którym rządzi junta wojskowa, buldożerami i bronią palną pacyfikuje się protestujący tłum obywateli, gwałci bezbronną ludność cywilną i bezceremonialnie strzela do opozycji?

Z jakże piękną opalenizną wrażeń powracają tłumnie Polacy z Egiptu… , a kolejni już szykują się do odlotu na wymarzone wakacje w … egipskim hotelu.